„Siłę mamy od Boga”. Ania i Dawid siedem razy stracili dziecko. Dziś są rodzicami Meli [ROZMOWA]
Ich życie miało wyglądać jak z bajki. Ślub i dzieci. Jak się jednak okazało – nie wszystko od początku było tak piękne. Ania i Dawid Turowcy doświadczyli siedmiu poronień. Dopiero po ośmiu latach starań na świat przyszła Melania. Dziś swoimi doświadczeniami i świadectwem dzielą się z innymi, bo – jak sami przyznają – gdyby nie pomoc Boga i Maryi – raczej nie daliby rady przetrwać tak wielu trudnych sytuacji.
Karolina Binek (misyjne.pl): Czym dla Was jest nadzieja?
Ania: Mnie nadzieja prowadzi przez życie. Dla mnie wiara, nadzieja i miłość to takie hasła przewodnie w życiu. Ale zacznę od początku – wzięliśmy ślub w 2014 roku. Pochodzę z rodziny, w której nie mówiło się dużo o problemach. Bo moi rodzice chcieli mnie i moje siostry wychować w cudownym domu. Wchodziłam w życie z przekonaniem, że po ślubie będzie bajka, że będą dzieci i spełnią się wszystkie moje marzenia. Życie jednak pokazało nam, że wcale nie jest tak, że mam wszystko pod kontrolą. Miałam w głowie plan, że w wieku trzydziestu lat oprócz męża będę miała też dwójkę dzieci. Ale w 2016 roku zaszłam w ciążę. Pojechaliśmy na drugą wizytę do ginekologa. I do dzisiaj dzwoni mi w uszach wielka cisza, która panowała, kiedy Dawid stał nad badającym mnie lekarzem. Zapytałam, co się dzieje. Usłyszałam odpowiedź od lekarza, że jeszcze chwileczkę, po czym, że serduszko nie bije.
Co wtedy poczułaś? To wydarzenie w jakiś sposób wpłynęło na Twoją wiarę?
Ania: Było to dla nas duże uderzenie, że nawet nie usłyszeliśmy bicia serca naszego wyczekanego dziecka. Wtedy pierwszy raz poczułam żal do Boga. Chodziłam co niedzielę do kościoła, modliłam się, nie grzeszyłam nie wiadomo jak bardzo i wciąż Go pytałam, dlaczego akurat mi takie coś robi. Wtedy w szpitalu spotkałam się też z wręcz namawianiem mnie do tego, żebym nie robiła pochówku mojego dziecka. Lekarze mówili, że to jest niepotrzebne, że przecież tak wiele kobiet już poroniło, że zaraz na pewno zajdę w następną ciążę. I w tym całym cierpieniu, w tej samotności stwierdziłam, że pochowam dziecko w sercu i że jakoś to będzie. Ale później leżałam na sali z dziewczyną, która zaczęła mi opowiadać swoją historię i powiedziała, że przyjmuje chemię, bo jej dziecko miało nowotwór. Byłam tym przerażona. A po dwóch tygodniach otrzymałam wynik badania i sama usłyszałam, że u naszego dziecka był zaśniad groniasty, że nasza Gabrysia też miała nowotwór. To był dla mnie kolejny cios w tej całej słabości, bo okazało się, że co dwa tygodnie muszę jeździć na badania krwi, żeby dowiadywać się, czy ja nie mam nowotworu. To był także kolejny krzyż dla naszego małżeństwa. Nie odwróciliśmy się wtedy od Pana Boga, ale mieliśmy w sobie bardzo duży żal. Płakałam i pytałam, dlaczego właśnie to mi robi, że przecież moje siostry rodzą dzieci, że wszystko jest u nich dobrze, a akurat my spotykamy się z taką historią.
>>> Dom pod lasem – miejsce pełne tęsknot i cudów, które dzieją się w codzienności [REPORTAŻ]
Jesteś fizjoterapeutkę dziecięcą, pracujesz na co dzień z dziećmi. Nie było Ci czasami trudno w pracy z powodu straty ciąży?
Ania: Po pół roku takiej słabości emocjonalnej i kryzysu w naszym małżeństwie otrzymaliśmy wiadomość, że jednak nie mam nowotworu i że ponownie możemy starać się o dziecko. Pracując z dziećmi, spotykając się codziennie z niemowlakami, otrzymałam wtedy też uwolnienie od zazdrości. Zaczęłam godzić się z Bożą wolą, z tym, że inne kobiety mają dzieci, a ja nie. Mimo że po drodze dochodziło do kolejnych poronień. Jesteśmy dziś po siedmiu poronieniach. Pochowaliśmy na cmentarzu nasze dzieciaczki i to dawało mi nadzieję, że te dzieci patrzą na nas z nieba. Dzięki temu otrzymywałam siłę w sobie do pracy i do starania się o dobre relacje w naszym małżeństwie, do godzenia się z tym, że może jednak nie będziemy mieć dzieci. Zaczęliśmy też podejmować rozmowy na temat adopcji. W 2020 roku poroniłam Rozalkę, którą pochowaliśmy. Podjęliśmy już wtedy decyzję, że idziemy drogą adopcji. Wybraliśmy katolicki ośrodek w Łodzi, pojechaliśmy na pierwsze spotkanie. Wszyscy mówili, że potrwa to bardzo długo, że raz na trzy miesiące będziemy mieć spotkania. Ostatecznie jeździliśmy tam co trzy tygodnie. To kolejny raz dawało mi nadzieję, że jesteśmy na tyle silni, już obydwoje po terapiach indywidualnych i grupowych. Nie ukrywam, że to też powodowało we mnie stany depresyjne, więc nie czekałam i odzywałam się do psychologa, żeby wszystko przepracowywać na bieżąco. Przechodziliśmy więc kolejne etapy adopcyjne, po czym trafiłam do naprotechnologa – do naszej bardzo dobrej pani doktor Laury Grześkowiak, która podczas wizyty powiedziała, że najprawdopodobniej zna przyczynę moich poronień, tylko musimy zrobić jeszcze jedno badanie. Usłyszałam też od niej wtedy, żebym zastanowiła się, czy będę potrafiła na równi kochać dziecko adoptowane z biologicznym. W tym momencie bardzo mnie to uderzyło. Z jednej strony zastanawiałam się, o co tej kobiecie chodzi, bo przecież na pewno będę potrafiła kochać to dziecko. Ale później przespałam się z tą decyzją i stwierdziłam, że musimy z Dawidem zrezygnować z adopcji, że chcemy spróbować jeszcze raz. Miałam znów nadzieję, że tym razem się uda. I z tą nadzieją trafiliśmy na badania, na których okazało się, że mam chorobę immunologiczną, czyli że mój układ odpornościowy odrzuca ciało obce i tylko jeden podany lek spowoduje, że nowe ciałko będzie się rozwijało. Tak jak przy przeszczepie otrzymałam zastrzyk, który nie odrzucił ciała obcego. Po dwóch miesiącach leczenia byłam już w ciąży z Melcią. Ciąża była bardzo trudna. Z dnia na dzień musiałam zrezygnować z pracy, bo nie mogłam pracować fizycznie. Okazało się też, że miałam krwiaka. Przez całą ciążę leżałam na kanapie i chodziłam jedynie do toalety. Był to dla nas bardzo trudny czas. Bo z jednej strony spełniały się nasze marzenie, słyszeliśmy serduszko, kolejne wizyty przynosiły pozytywne wiadomości. A jednocześnie byłam tak słaba, że prawie nic nie jadłam. Schudłam w ciąży dwanaście kilo. Cierpiałam, a Dawid nie wiedział, jak ma mi pomóc. Ale wtedy wiele znaczyło dla mnie samo to, że był przy mnie. Oprócz tego dobrzy ludzie zesłani przez Pana Boga dawali nam nadzieję. I urodziła się Melania.
Urodziła się Melania i spełniło się Wasze wielkie marzenie.
Ania: I tutaj zaczyna się kolejna historia, którą myślę, że można wytłumaczyć jedynie psychologicznie. Mela była spełnieniem naszych najskrytszych marzeń, a ja miałam depresję poporodową. Przez osiem lat byliśmy z Dawidem sami, aż tutaj nagle przyszedł do nas mały człowiek, który planował wszystko za nas. Ta depresja była dla mnie zjazdem emocjonalnym. Bo z jednej strony przez te wszystkie lata żyłam w napięciu, żeby osiągnąć w końcu swój cel, on został osiągnięty i zeszło ze mnie powietrze. Było to dla mnie dziwne, bo zamiast dziękować Panu Bogu i klęczeć z radości, że spełnił moje marzenie, nie miałam nawet na to sił, bo byłam tak słaba. Ale bardzo dużo w tym wszystkim dała nam terapia i widzę, że nadzieję dawali nam przede wszystkim ludzie dani przez Pana Boga.
Jak w tym wszystkim zadbać o relację w małżeństwie, jak sprawić, by przetrwało?
Ania: W tym wszystkim na pewno dużo nam daje to, że obydwoje pochodzimy z rodzin katolickich oraz ucieczka w modlitwę, wypłakanie się i nauka rozmowy poprzez przepracowane terapie. Obydwoje z Dawidem jesteśmy po terapiach u psychologa i uważamy, że najpierw trzeba było niektóre kwestie przepracować z osobą z zewnątrz. Bo w rodzinie wszyscy podchodzą do tego emocjonalnie. Wiele dały nam też rozmowy z duszpasterzami, z siostrami zakonnymi i z przyjaciółmi. Należymy także do Ekip Notre Dame, w których są osoby będące w małżeństwie dłużej od nas i od nich też się uczymy tego, jak ze sobą rozmawiać.
Dawid: Wracając jeszcze do pierwszego pytania – muszę przyznać, że dla mnie nadzieja to jest akceptacja woli Boga. Ja tej woli nie znam, ale wiem, że jest dobra. I wiem, że jeśli zaakceptuję wszystko, co dostaję od Niego, to będzie dobrze. Bo patrząc na wszystkie doświadczenia z lat przeszłych, które miałem, to nie chciałbym cofnąć czasu. Bo wszystkie doświadczenia zaprowadziły mnie do tego miejsca, w którym jestem teraz. Natomiast, co do małżeństwa, to w pełni zgadzam się z tym, co powiedziała Ania. Ważne jest niezamiatanie spraw pod dywan, tylko rozmawianie i rozmawianie. Jeżeli nie byliśmy kiedyś gotowi do podjęcia jakiegoś tematu, to go nie chowaliśmy, tylko odkładaliśmy, żeby później sobie wyjaśnić. Czasami oczywiście – jak mówi papież Franciszek – latają u nas talerze, ale nie chodzimy pokłóceni spać. Często pomaga nam wspólna modlitwa.
>>> Poznań: Centrum Integracji Międzypokoleniowej łączy seniorów, dzieci i nastolatków
Jak to jest wspierać żonę w tak trudnych chwilach?
Dawid: To jest trudne. Jako mężczyzna, który utrzymuje dom, chodzi do pracy i ma dwie zdrowe ręce, przyznaję, że czułem bezsilność, kiedy po powrocie do domu widziałem żonę leżącą na kanapie, pytałem się, czy w ogóle coś jadła, a ona mówi, że nie. Robiłem jej więc na przykład shake’a owocowego. Ale czułem wtedy i tak ogromną bezsilność. Musiałem zawierzyć wszystko Panu Bogu. Bo nie mogłem sam nic zrobić. Mogłem tylko patrzeć, wspierać i siedzieć. Często nawet nie wiedziałem, co mam mówić. Bo po naszych siedmiu poronieniach ja nie mogłem powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Bo tego nie wiedziałem. Wierzyłem w to, ale nie miałem pewności. Po prostu więc w tym czasie byłem. Choć sam się bardzo tym wszystkim stresowałem, bo przecież to też moje dziecko, a nie tylko mojej żony, którą kocham najbardziej na świecie. Ale z Bożą pomocą i opieką Maryi udało nam się to przetrwać.
Wspominacie, że pojawiały się wyrzuty do Boga. A było też jakieś zwątpienie – czy Bóg jest, czy Was słucha?
Dawid: W moim przypadku było tak wielokrotnie. Nie wiedziałem, jaki jest plan i dlaczego właśnie taki. Zastanawiałem się, czy może mamy jakąś inną misję do wypełnienia, może misję adopcji. Prosiłem Boga, żeby dał mi jakiś znak, żebym wiedział, że idę dobrą drogą. Miałem też taki epizod, że poszedłem do lasu i krzyczałem do Maryi: „Kobieto, czego ty chcesz?! Sama straciłaś Syna na krzyżu, wiesz, jak to jest pochować dziecko, a my jesteśmy tym dalej doświadczani i proszę, żebyś dała nam znak, dlaczego tak jest i że Ty w tym wszystkim z nami jesteś”. Nigdy jednak nie dostałem odpowiedzi na moje pytania i wyrzuty. Dostałem jednak wytrwałość. I zrozumiałem, że brak znaku też jest znakiem, że to znaczy, że nie idę w złą stronę.
Ania: Dla nas, jako dla małżeństwa, dodatkowym trudem był brak bliskości, szczególnie po ciąży nowotworowej oraz w trakcie ciąży z Melą. Zostawała nam tylko rozmowa. Dostaliśmy informację od lekarza, że przez rok nie mamy co myśleć o współżyciu. Ale te wszystkie doświadczenia nauczyły mnie pokory i tego, że mam oddawać kontrolę Panu Bogu. Nigdy nie zwątpiłam, że On istnieje, ale były we mnie pytania, dlaczego zmagamy się z tyloma trudnościami. Czasami też słyszałam później od rodziny albo od pacjentek, że mnie podziwiają, że dałam radę. A ja wiem, że ta siła nie była ze mnie. Ona była od Pana Boga. I wiem, że teraz ta moja siła powinna być siłą dla innych kobiet. Często mówię też o tym w gabinecie, że to, że kobiety na początku nie mają sił na opiekę nad swoim dzieckiem, jest całkiem normalne.
Dawid: Tutaj należy też dodać, że jeśli mamy połóg lub kiedy kobieta jest w gorszej sytuacji psychicznej lub fizycznej, to w tej sytuacji wkracza do akcji mąż, który ma jej pomóc. Nie ma oczekiwać, że obiad będzie zrobiony, a dom posprzątany, tylko ma zrobić ten obiad, a dom posprzątać. Tak samo jest z opieką nad dzieckiem. Urodzenie dziecka zmieniło moje życie o 180 stopni. To ważne, żeby się wspierać. I żeby mężczyźni nie bali się, że coś może się im nie udać. Ja sam wielokrotnie nie wiedziałem, jak rozmawiać z Anią, kiedy była w ciąży albo w depresji. Nagle nie poznawałem własnej żony, którą znałem od lat.
Ania: Ja w tym trudnym czasie potrzebowałam wsparcia duchowego. Ale nie wyobrażałam sobie pójść do księdza, który przecież nie ma dzieci i pewnie powie mi: „módl się”. A ja na modlitwę nie miałam siły. I nie zapomnę jednego mądrego księdza – o. Krzysztofa Machelskiego OMI – który mi powiedział: „Ania, ja nie wiem, co ty czujesz. Ale patrz na krzyż i czerp z tego, że przyjdzie dzień, w którym poczujesz zbawienie. Wytrwaj w cierpieniu”. Te słowa były dla mnie bardzo mądre. Dzisiaj po dwóch latach życia Meli dalej doświadczamy różnych trudnych momentów. Ale czujemy jako małżeństwo, że trwaliśmy w nadziei przy Panu Bogu. Przez jakiś czas prowadziliśmy też bloga, na którym dzieliliśmy się swoimi ciężkimi chwilami i pokazywaliśmy innym, że małżeństwo to krzyż, że to dwa różne światy połączone ze sobą i że tym, co nas łączy, jest Pan Bóg.
Dawid: W prowadzeniu bloga mieliśmy taki cel, żeby pomóc chociaż jednemu małżeństwu. I dostaliśmy wiadomości, dzięki którym wiemy, że to się udało. Ale po roku zakończyliśmy swoją działalność. Bo nadszedł taki moment, w którym kładliśmy się spać, patrząc na liczbę lajków i budziliśmy się rano znów patrząc na lajki. Zdecydowaliśmy więc, że wolimy opowiadać o naszej historii w mniejszym gronie, w ciszy.
>>> Uwolnienie z lęku przed śmiercią i Bóg odnaleziony w nicości [ŚWIADECTWA]
Chętnie dzielicie się z innymi swoją historią podczas jakichś spotkań?
Dawid: Zazwyczaj wygląda to tak, że dostajemy telefon od kapłanów, żeby przyjechać i opowiedzieć jakiejś grupie naszą historię. Tak było chociażby w przypadku oblatów. Przyjechaliśmy na zaproszenie Norberta Jabłko OMI do Niniwy i dzieliliśmy się z jego grupą swoim świadectwem.
Ania: Często, gdy na naszych prywatnych kontach dodajemy jakieś zdjęcia z Melą, to też otrzymujemy wiadomości, że jesteśmy dla innych świadectwem siły. Kiedyś, kiedy jeszcze nie było Meli, ale już otwarcie mówiłam o poronieniach, to otrzymywałam telefony od innych kobiet z takimi samymi doświadczeniami, które pytały się na przykład o to, w jaki sposób zorganizować pochówek. Wtedy też dziękowałam Bogu za swoje doświadczenie. Bo mogłam nieść to posłannictwo dalej. Myślę, że Pan Bóg miał w tym wszystkim plan. Dzisiaj też często gościmy u nas małżeństwa z podobnymi problemami i wiemy, że każde cierpienie ma sens.
Dawid: Do mnie z kolei dzwonili mężczyźni, którzy stracili dziecko i pytali, co mają robić, bo czują się bezradni. Te sytuacje pokazują, jak ważne jest być otwartym na pomoc innym i nie zostawać z tym wszystkim samemu. Mówienie o problemach bardzo pomaga.
To, że przeszliście tak wiele trudnych doświadczeń i zdecydowaliście się pójść na terapię, wpłynęło też w jakiś sposób na Wasze rodziny i na Wasze relacje z nimi?
Ania: Gdy poroniłam ciążę nowotworową, miesiąc później przyszła do mnie z płaczem moja młodsza siostra, która powiedziała, że jest w ciąży. Wtedy czułam jakąś niesprawiedliwość. Ale na terapii wypracowaliśmy to, że nie odcięliśmy się od naszych rodzin i czas niechodzenia na rodzinne imprezy nie trwał u nas długo.
Dawid: Dzięki terapii potrafimy też wiele spraw nazwać po imieniu. Staliśmy się bardziej asertywni. Chcieliśmy prawdy. Na przykład podczas dzielenia się opłatkiem słyszeliśmy zawsze „No wiesz, czego wam życzymy”. Odpowiadałem więc: „Wiem, dziecka. Ale wiecie, że nie możemy go mieć”. Przez jakiś czas nie potrafiliśmy tego mówić, najpierw musieliśmy nazwać to między sobą. Tak samo często słyszeliśmy, że jesteśmy młodzi i na pewno jeszcze się uda. Ale co z tego, jeśli pochowaliśmy już czwórkę dzieci. Dzięki terapii potrafiliśmy jednak mówić o tym wszystkim w taki sposób, żeby rodzina mogła to zaakceptować. Zrozumieliśmy, że to ważne, by mówić o swoich uczuciach. Bo najgorzej jest nie być w harmonii z samym sobą i zakładać maskę. Mówić, że wszystko jest w porządku, choć przecież tak nie jest.
Ania: Możemy podać przykład. Gdy poznałam Dawida, to mówił, że jego świętej pamięci tata lubi wypić. Ale przepracowana u Dawida terapia spowodowała, że my teraz nazywamy tę chorobę, mówimy, że Dawida tata był alkoholikiem albo że jest coś takiego jak narkomania, którą trzeba leczyć. Ale wiąże się z tym wszystkim jeszcze piękne świadectwo. Bo w pewnym momencie okazało się, że Dawida tata ma nowotwór i przerzuty, że zostało mu tylko pół roku życia. Wtedy ich relacje bardzo się zmieniły. Tata trafił do hospicjum i często jeździliśmy go odiwedzać. Miałam z teściem świetne relacje. I ta choroba znów nam pokazała, jak cierpienie prowadzi do uzdrowienia. Bardzo poprawiły się też relacje Dawida i taty jako ojca z synem. Dawid jeździł do niego codziennie, zmieniał mu pieluchy. I pewnego dnia, kiedy jego tata był już bardzo słaby, usiadł z nami na korytarzu i chociaż ciężko było mu już mówić, bo miał nowotwór płuc, i chociaż nigdy nie chodził jakoś regularnie do kościoła, zapytał, czy przyjmiemy Pana Jezusa, gdy szedł akurat ksiądz. Kilka dni później tata przeprosił Dawida za wszystkie krzywdy, które mu wyrządził i pierwszy raz, gdy Dawid miał trzydzieści dwa lata, powiedzieli sobie, że się kochają. Była to piękna chwila. Tata odchodził przy całej najbliższej rodzinie, przy mnie, przy Dawidzie, przy jego siostrze i mamie, która była już z nim po rozwodzie, a głaskała mu twarz. Wszyscy razem mówiliśmy koronkę. Podsumowując – mogę powiedzieć, że widzimy, że życie to nie jest bajka. Z jednej strony to jest piękne, że moi rodzice chcieli mnie uchronić od cierpienia. A z drugiej – wiem, że tylko z Bogiem możemy przez te cierpienia przejść. I wiem, że przyjdzie dzień, że tak jak zmartwychwstały Jezus, my też dostaniemy tę radość. Nasza radość jest w naszej Melanii, która ma dzisiaj dwa lata i jest naszą iskierką. Codziennie idziemy razem do kościoła podczas spaceru i Mela idzie zobaczyć Pana Jezusa i składa rączki. Ale w tym wszystkim ważna jest jeszcze praca nad moją relacją z Dawidem – żeby pamiętać, że Pan Jezus jest na pierwszym miejscu, na drugim mąż lub żona, a na trzecim dziecko.
Dawid: Ja jeszcze chcę dodać, że trzeba zaakceptować jeden fakt. Że tak jak w przyrodzie, tak też w życiu – po każdej burzy wychodzi słońce.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |