fot. Materiały Prasowe/Kino Świat

Sukces i dramat – przewrotna „Maria Callas” [RECENZJA]

Osadzenie fabuły filmu o „boskiej” diwie, primadonnie XX wieku, na ostatnich latach jej życia wydaje się być zamysłem albo pomylonym, albo genialnym w swej prawdziwości. „Maria Callas” w reżyserii Pabla Larraína manifestuje istotną prawdę, że nawet największe sukcesy, są jedynie ułamkiem życia. 

Widz idący do kina, by niejako „nasycić się” barwną, spektakularną historią greckiej sopranistki, w którą na dodatek wciela się Angelina Jolie, może się trochę zawieść. Już na początku filmu reżyser zabiera nas do Paryża, który z jednej strony zachwyca swym ciepłym, wręcz bajkowym obrazem (za sprawą genialnych zdjęć Edwarda Lachmana). Jednocześnie stolica Francji, a zwłaszcza dom artystki, jest miejscem przepełnionym bólem. 

Ekscentryczna, nieokrzesana Maria balansuje na granicy obłędu. Nadużywa środków uspokajających. Jej głos, będący kiedyś oklaskiwany i wielbiony przez tłumy, zaczął odmawiać artystce posłuszeństwa i sprawiać coraz więcej problemów. Filmowa Callas, to diwa zapomniana. Przez matkę zmuszana do śpiewania, przez swojego adoratora Onassisa nazywana „marną śpiewaczką”, w końcu odrzucona także przez szeroką publikę… Maria za namową brytyjskiego dyrygenta próbuje na oślep uzdrowić relację z własnym głosem i cyklicznie wraca na deski jednego z paryskich teatrów, by samotnie obudzić jeszcze swój największy atut. 

>>> Zaskakująca, wzruszająca i skłaniająca do zastanowienia – taka jest „Światłoczuła” [RECENZJA]

fot. Materiały Prasowe/Kino Świat

Najlepsze lata Callas są już jednak przeszłością, co dobitnie ukazują czarno-białe sceny retrospektywne. Po latach sukcesu zostało wyblakłe wspomnienie. Rozliczenie przeszłości stanowi esencję tego filmu, a uosabia się ono nie tylko we wspomnieniach samej Marii, ale także w osobie tajemniczego, młodego dziennikarza, który towarzyszy emerytowanej śpiewaczce. Przeprowadza z nią wywiad rzekę pod dyktando diwy. Pojawia się w nieoczekiwanych miejscach i momentach. Wreszcie swoje imię – Mandrax, zawdzięcza nazwie leku na uspokojenie, którego nadużywa grecka artystka. Sam okazuje się być jedynie wyobrażeniem Marii i lustrem,w którym przegląda się rozchwiana diwa. 

Mimo wielu zalet „Marii Callas”, chociażby takich jak piękne brzmienia operowych arii, czy wspomniane już genialne zdjęcia Edwarda Lachmana, nie jest to film, który powala na kolana. Momentami bywa nawet nudny – co przecież nijak ma się do barwnej biografii greckiej diwy. Największym atutem filmu jest jednak to, że stawia on odbiorcy kilka ważnych pytań. W którą stronę zmierza moje życie? W czym pokładam nadzieję? Czy jest to coś trwałego, czy raczej przemijalnego?

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze