Świętości życia doświadczam każdego dnia
Świętość życia, choć to określenie samo w sobie jest dość górnolotne, w praktyce oznacza coś najzupełniej przyziemnego. Świętości życia doświadczam każdego dnia, patrząc na moje dzieci.
Każde dziecko to dla mnie niesamowity cud. Z połączenia dwóch maleńkich, niewidocznych dla ludzkiego oka komórek powstał człowiek. Najpierw drobniutki, niewidoczny jeszcze nawet na USG, ale już dający znać, że oto jest. Po raz pierwszy doświadczyłam tego faktu, robiąc test ciążowy. Te sekundy, które dzieliły mnie od poznania wyniku, trwały niesamowicie długo. Do dziś pamiętam przyśpieszone bicie własnego serca i tę niepewność: jest, czy nie ma? I jeszcze wpatrywanie się w dwie kreski, czy to na pewno wynik pozytywny, czy może jakieś optyczne złudzenie. W pierwszej ciąży zrobiłam tych testów kilka, tak nieprawdopodobne mi się wydawało to, że to już, że się udało, że mamy dziecko. Tak mamy. Nie spodziewamy się, nie będziemy mieć za dziewięć miesięcy, tylko już je mamy. Na razie po drugiej stronie brzucha, w zaciszu macicy. Ale ono jest i z każdym tygodniem coraz bardziej daje o sobie znać. Tu kopnie, tam wyprostuje rękę, tu się przeciągnie czy dostanie czkawki. Jego obecność jest jak najbardziej realna. Zresztą widać już przecież człowieka na USG: jedenasty tydzień, dwudziesty, potem końcówka ciąży. Z początku maleńka kropka na monitorze USG zmienia się w maleńkiego człowieka z widocznymi rysami twarzy (to błogosławieństwo współczesnej techniki). I ta wielka niewiadoma, jakie ono będzie po urodzeniu. Ale jakie by nie było, jest już kochane.
Te ciążowe emocje są naprawdę niesamowite: doświadczasz oto bowiem, jak rozwija się w tobie drugi człowiek. Wiesz, jak wiele od ciebie zależy. Promieniejesz niesamowitym blaskiem. Mój znajomy ginekolog twierdzi, że nie musi pytać pacjentki o jej stan. Oczy kobiety, która ma pod sercem dziecko, błyszczą w bardzo charakterystyczny sposób, a od niej samej bije jasność. Nie bez powodu kobieta mająca dziecko pod sercem określana jest jako tabernakulum życia, a jej stan – stanem błogosławionym. Szkoda, że dziś tak rzadko używa się tego określenia.
Im bliżej porodu, tym bardziej (w moim przypadku) miałam dość bycia w ciąży. Paradoksalnie, nie umiałam się nawet cieszyć, że to już niedługo. Zamiast radości oczekiwania wkradał się lęk. Czy sobie poradzimy, czy damy radę, czy dziecko będzie zdrowe. Te huśtawki hormonalne stawały się nie do zniesienia. I wtedy zawsze do pionu stawiało zdanie, które przeczytałam w jednym z wywiadów. Każda ciąża jest jak umieranie, po którym przychodzi zmartwychwstanie. I choć od tego zmartwychwstania oddziela jeszcze moment porodu, to jest nadzieja, że się skończy i będzie nagroda. Oto będę mogła zobaczyć to, co do tej pory było dla mnie tajemnicą. Będę mogła przytulić, nakarmić dziecko i wpatrywać się w nie całymi godzinami. To już niedługo. Jeszcze tylko poród, i… otwieramy nowy etap naszego życia, w którym zagościł kolejny człowiek. Ja wiem, że to trudne, bo poród to czysta fizjologia, ale można się od tego zdystansować. Sama potrzebowałam pięciu porodów, by odkryć metafizykę wyjścia małego człowieka na świat. I dopiero przy piątym porodzie (mimo że było to cięcie cesarskie) skupiłam się na tym, co najważniejsze. Na tym cudzie, który za chwilę miał się rozkrzyczeć, bo ktoś wyciągnął go z przytulnego i bezpiecznego miejsca.
Tak, cudzie, bo nie mam wątpliwości, że każde dziecko, którym nas Pan Bóg obdarzył, jest cudem. Lubię patrzeć na te cuda, kiedy wszystkie razem się bawią. Tak wiele mają wspólnego, a zarazem są tak różne. Nie da się ich zaprogramować, żeby działały tak samo. Mają swoje emocje i każde jest inne i niepowtarzalne. I choć bywam zmęczona ich krzykiem, hałasem, bałaganem czy marudzeniem, że znów na obiad jest zła zupa (ileż można jeść zupę pomidorową?), to nie wyobrażam sobie, żeby któregoś mogło nie być.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |