To nie tylko dzielenie się jedzeniem
Jadłodzielnia to jedyne takie miejsce w Poznaniu, do którego można po prostu przynieść jedzenie i podzielić się nim z kimś, kto go nie ma albo po prostu chciałby się poczęstować. Pani Magdalena Priebe jest inicjatorką Jadłodzielni Wildeckiej.
Pani Magdaleno, jak zrodził się pomysł na takie miejsce?
Idea tak zwanego foodsharingu zrodziła się w Niemczech, ale coraz bardziej rozprzestrzenia się także w Polsce. I w tę ideę wpisuje się Jadłodzielnia Wildecka. Z drugiej strony nie chcemy być tak bardzo oficjalnie przypisani do tej sieci, ponieważ uważamy, że chcemy jako Stowarzyszenie Wildecka Inicjatywa Lokalna Wildzianie robić to bardziej z pobudek ludzkich.
Pierwszym ogromnym motywatorem, żeby coś takiego zorganizować, był widok starszych pań, wdów, które szukają jedzenia w śmietnikach. Moim patronem życiowym, bo mamy tą samą datę urodzin, 6 kwietnia, jest Pier Giorgio Frassati, młody Włoch. Dowiedziałam się o nim przez poznańskich dominikanów, byłam na pielgrzymce śladami jego życia, poznałam jego siostrzenicę. Zainspirował mnie swoją działalnością. Teraz mam też osobistą gotowość do tego, by się tym zająć, bo pokonałam nowotwór i mam gotowość do dawania. Mam mniej sił niż wcześniej, ale można zaprosić do współpracy ludzi, zwłaszcza młodych. I to działa.
Trudno jest znaleźć ludzi, którzy chcą pomóc?
Na początku bardzo było ciężko, bo rzeczywiście chyba trochę się bali. Jedna piekarnia się wycofała po miesiącu. Po drugie trudno namówić ludzi na taką regularną, stałą dobroczynność. Ale ponieważ ja mam już doświadczenie tego, że dawanie daje radość, to ja ludzi zapraszam. Niech oni chociaż w tym uczestniczą, stojąc obok.
Samo ratowanie jedzenia nie daje takiej satysfakcji i radości jak spotkanie tych radosnych oczu, które otrzymały coś dobrego. Za każdym razem, kiedy tam jestem, zawsze kogoś spotykam. Niedawno, kiedy zawoziłam jedzenie, spotkałam pana, który bardzo dziękował mi za to, że przywożę tam różne rzeczy, bo to mu bardzo pomaga przetrwać. Mnie się wydaje, że te skrzynki są cały czas puste. Ale ten pan uświadomił mi, że część z tych ludzi otrzymuje pomoc regularnie. Dobre jest też to, że coraz więcej ludzi chce się angażować w to, żeby przywozić jedzenie.
Pewnie jest też tak, że ludzie się do tego przekonują, bo widzą, że nikogo nie ściga urząd skarbowy, bo się okaże, że trzeba było zapłacić jakiś podatek, o którym nikt nie powiedział. Albo że rzeczywiście to jedzenie jest innym bardzo potrzebne.
To bardzo cieszy, że jedzenie się nie zatrzymuje, tylko rzeczywiście zyskuje nowy obrót. Na początku się martwiliśmy, że ktoś tym pogardzi, że to będzie leżało, a tymczasem okazuje się, że jest bardzo potrzebne.
Może się pojawić taka wątpliwość, że to jedzenie nie jest dobre. Kto w zasadzie bierze odpowiedzialność za to, co tam trafia?
Chodzi o to, by odchodzić od takiego formalnego nazywania darowizną, wynajmem, regulaminem, zasadami, by było jak najmniej takich prawnie skomplikowanych rzeczy, ale jednocześnie by było to prawnie dozwolone i prowadzone odpowiedzialnie. Gospodarka przyjmuje, że istnieją miejsca, w których ludzie się wymieniają na własną odpowiedzialność.
A od kiedy działa Jadłodzielnia Wildecka?
Od 9 grudnia 2017 r. Zaczęło się na Jarmarku Wildeckim, więc w 2018 r. na Jarmarku na Rynku Wildeckim obchodziliśmy pierwsze urodziny.
A czy przez ten czas zdarzyły się jakieś reklamacje?
Nie, absolutnie! To jest też tak, że jeżeli coś się pojawia na naszym straganie, to bardzo szybko znika. Na przykład po obchodach rocznicy wybuchu powstania wielkopolskiego harcerze nie zjedli 160 porcji obiadowych i one trafiły do nas. Wyłożyliśmy je o godzinie 22:00, a następnego dnia rano już ich nie było. Wczoraj wyłożyłam sto pączków, za godzinę już nic nie było. Jest duża społeczność, która o tym miejscu wie i oni przekazują sobie informacje na bieżąco.
Ale najważniejsze są te spotkania przy okazji. Na przykład przychodzi do nas taki pan, który zmaga się z depresją. Rozstał się z żoną i grozi mu eksmisja. Okazało się, że ten pan pisze poezję. A ja przy okazji robię różne eventy, w tym też Festiwal im. Żupańskiego i chcę go zaprosić do udziału w drugiej edycji.
Czyli można powiedzieć, że dobro naprawdę się mnoży.
Przy okazji tego naszego straganu dzieją się naprawdę dobre rzeczy. Pani, która ma stragan z bielizną i skarpetami, podarowała panu poecie skarpetki. Zamieściliśmy też post na Facebooku, że szukamy dla niego butów i ktoś zupełnie bezinteresownie zostawił dwie pary – nowych.
Dziewczyna, która chciała otworzyć taki punkt na Uniwersytecie Ekonomicznym, ale na razie nie wyszło, pracuje teraz w barze. I w Sylwestra, już niemal na obcasach, przekazała mi 50 dużych kanapek, które nie zostały sprzedane. Dostała je wdowa z piątką dzieci, rodzina, w której jest czterech chłopaków, a końcówka tych bułek trafiła do studenta, który miał kryzys finansowy. Ci ludzie autentycznie cieszą się z tego, że to dostali.
Nie każdy też może pomóc we wszystkim i nie każdy jest dobry we wszystkim. Jeden może pomóc w ten sposób, że napisze coś na OLXie czy na Facebooku, a inny w tym, że przewiezie. Trzeba też odważyć się na spontaniczność, by nie być przywiązanym do jakiś sztywnych dyżurów, by to pomaganie wypływało tylko z wolności i samej tylko życzliwości. Samo to miejsce powinno generować życzliwość.
No dobrze. Coś dostarczają firmy, coś dostajecie z gastronomii, ale czy każdy może tak po prostu coś tam przynieść, czy najpierw powinien się z wami skontaktować?
Pytają nas czasami producenci. Inną taką okazją do wyrzucania są imprezy, wigilie firmowe, imprezy szkolne. Wtedy rzeczywiście było dużo zapytań o to, czy można coś przynieść. Nasz stragan na Rynku Wildeckim jest cały czas otwarty, jest szyld, można non stop coś zostawić, nawet w nocy. Fajne jest to, że to nie jest krępujące. Więc nawet jeśli ktoś się wstydzi, żeby zostawić na przykład domową sałatkę, to spokojnie może zrobić to nawet wieczorem. Czasami kupujemy na przykład jakiś makaron, którego nie lubimy, albo mnie weźmie na zdrowe odżywianie a potem się okazuje, że ten brązowy ryż mi jednak nie smakuje i w domu leży. Można to wszystko przynieść i na pewno to się nie zmarnuje, a wręcz przeciwnie – szybko zniknie i sprawi komuś dużo radości.
A może wydarzyła się jakaś historia, która szczególnie panią poruszyła?
Pani Ewa płakała ze wzruszenia. Choruje na stwardnienie rozsiane i samotnie wychowuje nastolatkę, córkę. Niestety czwórkę swoich dzieci, już dorosłych w tej chwili, oddała do domu dziecka ze względu na alkohol w domu. Opowiedziała, że zeszłej zimy znalazła u nas zamrożony schab, a one wcześniej przez dwa miesiące nie jadły mięsa. I one się popłakały nad tym schabem. Był schab w sosie łzowym. Później tej dziewczynie zepsuł się monitor. Nowy załatwiła pani Kasia, która kiedyś przywiozła mi śledzie.
To są takie połączenia. Z tego tworzy się sieć znajomości. To jest ważne, żeby mieć sieć kontaktów: nie tylko tych, którym się pomaga, ale też tych, którzy pomagają.
Mamy też taką historię: znany piosenkarz, nawrócony, ale jeszcze trochę motający się w życiu, przywiózł do nas buty – adidasy, które raz włożył, a później już ich nie chciał. A do nas przychodził też pan, który jest trochę pogubiony. To go gdzieś pobiją, to przegonią, to gdzieś się zagnieździ. I ten pan sobie uszkodził nogę, wyrywając jakieś metalowe rzeczy, które chciał sprzedać na złom i chodził przy balkoniku. Jak dostał te buty od tego piosenkarza, to miesiąc nie minął i przestał chodzić przy balkoniku, by móc zacząć chodzić w tych butach. Tak bardzo go to zmotywowało. Można powiedzieć, że buty go zmotywowały do cudu. To było naprawdę niesamowite.
A z drugiej strony możemy zobaczyć coś ważnego. Ten piosenkarz, który dał buty, nawet nie odczuł tego finansowo, zrobił to jakby od niechcenia. I nawet taki gest zmienił życie tego pana, który miał zranioną nogę.
Czasami ktoś odda rzeczy takie, które i tak by wyrzucił. Bo robi jakieś większe porządki w domu i oddaje zbędne rzeczy, a komuś drugiemu to pomaga.
Bardzo dobrze się tego słucha. To takie pocieszające, że są ludzie, którym chce się włączyć w robienie czegoś dobrego. I można powiedzieć, że nie brakuje takich ludzi.
Piękna jest prostota działania i to, że Bóg mi daje. Ja zobaczyłam przez moją chorobę, że strasznie łatwo można zacząć coś robić. Można powiedzieć, że z resztek dzieje się dobro. Intencja się liczy, bo mi się chce jechać o godzinie 22:00 i odebrać pączki.
Czasami naprawdę da się coś zrobić z drobnych rzeczy. Jest taka kanapkownia, która robi kanapki z bagietek i zostają im piętki, końcówki tych bagietek. Trzymali je w kartonach, bo nie chcieli ich wyrzucać, ale nie wiedzieli, co z tym mogą zrobić. Podobnie jeszcze nie polukrowane pączki, które po prostu nie zeszły danego dnia. Trafiają do nas.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |