Tomasz Karauda, fot. Facebook

Tomasz Karauda: COVID potrafi zabrać życie w ciągu tygodnia. Maseczka, dystans i mycie rąk. Czy to tak dużo?

Trenerzy przygotowujący sportowców do zawodów często powtarzają, że można w świetnej formie przejść całą walkę, z dobrymi wynikami przejść przez kolejne etapy całego turnieju, a polec na samym końcu. Najczęściej przez zmęczenie psychiczne lub fizyczne, niekiedy przez zwykłą dekoncentrację, zbyt dużą pewność siebie i lekceważenie przeciwnika. 

Wydaje się, że podobnie jest w czasie walki z pandemią. Od jej wybuchu minął już ponad rok, system opieki zdrowotnej jest przez to niezwykłe przeciążony. Polki i Polacy z jednej strony obawiają się zarażenia koronawirusem i zachorowania na Covid-19, ale z drugiej liczą na powrót do „normalnego życia”. – Mamy 31 757 nowych zakażeń koronawirusem; to o 5 tys. więcej niż było tydzień temu – poinformował w sobotę minister zdrowia Adam Niedzielski. – Trzeba się spodziewać, że apogeum trzeciej fali będzie w okresie okołoświątecznym – dodał. Dobowe wskaźniki zakażeń są najwyższe od początku pandemii. Trzeba więc znaleźć w sobie kolejne siły na stosowanie się do obostrzeń, na solidarną społeczność i odpowiedzialność za zdrowie i życie bliźniego.

Tomasz Karauda, fot. YouTube

O taką postawę apeluje i prosi – w rozmowie z misyjne.pl – Tomasz Karauda, lekarz pulmonolog. – Wraz z rozpoczęciem pandemii wszyscy byli razem i czuli to zagrożenie. Niestety, wraz z oswojeniem zagrożenia więcej jest postaw: „wojna się toczy, ale jakoś trzeba żyć dalej” – mówi dr Karauda i wspomina pacjentów, których leczył. – Niestety nie wszystkich udało się uratować. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Pamiętam mężczyznę, który z oddziału covidowego zadzwonił do syna, mówił: „Syneczku, jestem na oddziale covidowym, boję się… Gdybyśmy się nie zobaczyli, to już ci życzę wszystkiego dobrego, trzymaj się” – wspomina dr Karauda.

Maciej Kluczka (misyjne.pl): Mija rok od początku pandemii i wchodzimy w jej najtrudniejszy okres. Dobowe wskaźniki zakażeń są najwyższe, zajętość szpitali też jest bardzo duża, personel medyczny przeciążony, chorują coraz młodsi i coraz ciężej przechodzą chorobę. A wszyscy obywatele po prostu są zmęczeni i pytają: „Kiedy koniec?”. Czy myśli Pan, że w tym kluczowym etapie pandemii damy radę jeszcze zdobyć się na solidarność społeczną i odpowiedzialność? Walczyliśmy długo, a jak to w walkach często bywa – najważniejsze jest dotrwać do końca, dobiec do mety…

dr Tomasza Karauda (lekarz Oddziału Klinicznego Pulmonologii i Alergologii Szpitala im. Norberta Barlickiego w Łodzi): Potrafimy działać solidarnie, gdy coś złego nas zaskakuje, gdy coś dzieje się nagle. Tak było po katastrofie smoleńskiej, tak było też, gdy odchodził wielki Polak i przywódca Kościoła katolickiego Jan Paweł II. Takim momentem solidarności była też wiosna ubiegłego roku. Wraz z rozpoczęciem pandemii wszyscy byli razem i czuli to zagrożenie. Niestety, wraz z oswojeniem zagrożenia przychodzi wewnętrzne poczucie, które można odczytać także w relacjach z I i II wojny światowej. Sprowadza się ono do postawy: wojna się toczy, ale jakoś trzeba żyć dalej. Wielu ludzi w czasie pandemii przyjęło taką postawę – trzeba żyć dalej, niezależnie od tego, co się dzieje. „Pomaga” w tym fakt, że wróg jest niewidzialny… My go nie widzimy i przez to mniej się go boimy. Ludzie, w większości, do szpitali zaglądać nie muszą i nie widzą, jak ta wojna wygląda.

fot. PAP/Darek Delmanowicz

A pewnie zdjęcia z oddziałów covidowych, które widzimy w telewizji, już nam się – mówiąc okrutnie – opatrzyły, nie robią na nas już wrażenia.

– To jest mechanizm podobny do tego, co dzieje się na scenie politycznej. Pewne słowa, zdarzenia, postawy kiedyś nas oburzały, dziś są codziennym chlebem i nikt specjalnie nie rozdziera nad tym szat. Fakt powtarzany wielokrotnie sprawia, że przyzwyczajamy się do niego, oswajamy go. Można przyzwyczaić się nawet do najgorszych rzeczy.

A czy rzeczywiście jest tak – jak mówi minister i wirusolodzy – że te najbliższe tygodnie będą kluczowe i przełomowe? I że może na przełomie maja i czerwca ta górka będzie się – tu modne słowo w pandemii – wypłaszczać? Miejmy nadzieję, że też przyspieszy program szczepień. Jeśli od nas, obywateli, wymaga się takiego „spięcia”, zaciśnięcia zębów i przetrwania tego czasu, może już ostatniego i kluczowego, to dobrze jest mieć perspektywę czasową, może nie idealnie dokładnie wyliczoną, ale jednak widzieć gdzieś horyzont, do którego zmierzamy.

– Trudno przewidzieć ten czas dokładnie, ale niewątpliwie fala pandemii może być ograniczona przez liczbę szczepień. Nie sądzę, by przy dobrym tempie szczepień nadeszła jeszcze kolejna, duża, czwarta fala pandemii. Połączenie lockdownu z dobrym tempem szczepień powinno dość szybko ograniczyć tę falę. Podobną skuteczną metodą był lockdown wiosną rok temu. Więc teraz możemy ostrożnie oczekiwać, że ta fala – dzięki połączeniu obostrzeń i szczepień – potrwa krócej, że nasze wyrzeczenia szybciej przyniosą oczekiwany efekt.

fot. EPA/ANDREJ CUKIC

Najlepszym przykładem jest Wielka Brytania, która powoli może odetchnąć z ulgą. Codzienne liczby wykrywanych nowych zakażeń, a także osób, które przegrały walkę z Covid-19, są dużo mniejsze niż kilka miesięcy temu. A Brytyjczyków pandemia dotknęła bardzo boleśnie…

– Dokładnie. Obserwowaliśmy straszne obrazy z Wysp. Widzimy też Izrael, który jako pierwsze państwo na świecie wyszczepiło większość swojej populacji. Teraz podobna sytuacja jest w o wiele większej od Izraela Wielkiej Brytanii. To samo będzie u nas za kilka miesięcy. Ludzie będą jeszcze chorować, ale już nie w takiej skali. Chorzy wciąż będą się pojawiali, ale w obrębie konkretnych oddziałów zakaźnych, a nie w skali ogólnopolskiej.

Dobrze rozumiem, że koniec pandemii nie będzie oznaczał końca obecności wśród nas wirusa? On z nami pozostanie, ale nie będzie już dezorganizował życia i systemu opieki zdrowotnej? To będzie kolejna z chorób, która będzie okiełznana i pod kontrolą?

– W ciągu najbliższych lat będzie opisana jako dobrze nam znana choroba zakaźna. Z czasem – wraz z rozwojem szczepień – z uwagi na brak transmisji wirus może nawet zniknąć. Jednak wirus będzie z nami tak długo, jak długo nie zaszczepimy krajów biedniejszych. Inaczej dojdzie do sytuacji, kiedy my – kraje bogatsze – będziemy zaszczepieni, ale tam wciąż będzie rezerwuar wirusa. My będziemy odporni, ale tam może dojść do mutacji wirusa.

A nowe mutacje mogą być „odporne” na nasze szczepionki…

– Dokładnie. I będzie trzeba szczepić wszystkich jeszcze raz, kolejną wersją szczepionki. Mutacja oporna na szczepienie – to byłby czarny scenariusz.

fot. EPA/Liselotte Sabroe

Pan cały czas pracuje na covidowym oddziale łódzkiego szpitala? Czy również już na innych oddziałach?

– Przez ostatnie miesiące byłem wyłącznie na covidowych oddziałach, ale już od kilku tygodni mam też dyżury na „zwykłej” pulmonologii, nazywanej teraz „postcovidową”. Tam są pacjenci nie zakaźni, ale którzy z powodu niewydolności oddechowej muszą być dalej w szpitalu, ale już nie w szpitalu zakaźnym.

Czy są historie i pacjenci, których pamięta pan szczególnie? Czy dla własnego zdrowia psychicznego stara się pan tego nie robić?

– Jeżeli karetka przywozi pacjenta, który jest nieprzytomny, bądź jest po udarze, to ja go nie znam, on nie zna mnie, nie mam z nim kontaktu słownego. Jest w ciężkim stanie, więc trudno nawiązać z nim relację. Oczywiście w chwili śmierci takiego człowieka odczuwam smutek, ale trudno się z tym identyfikować. Inaczej jest w przypadku pacjenta, z którym rozmawiam, którego rodzinę poznaję, bo rozmawiamy przez telefon… Walczymy o niego, rozmawiamy o lękach i nadziejach, poznajemy się przez tydzień czy dwa hospitalizacji… Wtedy, siłą rzeczy, zawiązuje się między nami więź. Próbuję wtedy dodać nadziei, tłumaczyć stan, w jakim znajduje się chory. Gdy zawodzą już wszystkie znane nam metody leczenia i gdy tracimy człowieka, gdy decydujmy o intubacji, a później dowiadujemy się, że ten człowiek umiera na OIOM-ie, to takie rzeczy z człowiekiem zostają na dłużej. Tych historii pacjentów, którzy odeszli jest bardzo dużo. Pamiętam starsze małżeństwo, które weszło na oddział covidowy trzymając się za rękę. Jego stan się poprawiał, jej z każdym dniem pogarszał się, miała większe obciążenia chorobowe. Ona odchodziła, on zdrowiał. W pewnym momencie był zakwalifikowany do wypisu, ale powiedział, że chce zostać przy swojej żonie. Pozostał przy niej do końca. Pozwoliliśmy mu na to, to było wzruszające, odgarniał jej włosy, trzymał za rękę, pomagał przy kroplówkach, karmił. Po jej śmierci wychodził z jej rzeczami na rękach, wtulał się w nie… To było bardzo trudne przeżycie dla całego personelu.

zdj. ilustracyjne, fot. EPA/GIUSEPPE LAMI

Trudno takich chwil nie zapamiętać…

– Pamiętam starszego pana, który trafił do nas przed Bożym Narodzeniem. Nie miał telefonu przy sobie, porosił mnie o użyczenie mu telefonu. Kątem ucha słyszałem tę rozmowę: „Syneczku, jestem na oddziale covidowym, boję się… Gdybyśmy się nie zobaczyli, to już ci życzę wszystkiego dobrego, trzymaj się”. Ten pacjent niestety zmarł, straciliśmy go. Pamiętam rozmowę z mężczyzną, ok. 50-letnim, który był przed piątym etapem leczenia. Wszystkie metody wsparcia oddechowego nie przynosiły efektu, trzeba było go zaintubować, bo inaczej zatrzymałby się oddechowo i krążeniowo, miał maskę pompującą tlen w płuca. Słabo tolerował tę terapię, prosił jeszcze o godzinę na własnym oddechu. W końcu zadzwonił dzwonkiem i mówi: „Już nie dam rady”. Wiedział, że szanse przeżycia w intubacji to kilkanaście procent, a często poniżej 10%. Podobnych historii jest mnóstwo…

Czy po tym roku walki z koronawirusem powie Pan, że to choroba, której wcześniej nie widzieliśmy? Że swoją surowością zaskoczyła też lekarzy?

– To jest rodzaj zapalenia płuc, to ostre śródmiąższowe zapalenie płuc. Przy chorobach, które do tej pory obserwowałem na oddziałach chorób płuc, zawsze było tak, że przy procesie zajmowania płuc przez chorobę, zawsze mieliśmy kilka dni, a nawet tygodni na reakcję i leczenie. Przy Covid-19 jest zupełnie inaczej. Kilka dni temu miałem pacjenta, który dwa dni wcześniej miał tomografię klatki piersiowej w idealnym stanie. Później jego stan się bardzo pogorszył, zrobiliśmy powtórną tomografię, miał już zajętą znaczną część płuc. Nigdy nie widziałem choroby płuc postępującej tak błyskawicznie, prowadzącej do niewydolności oddechowej tak szybko. Pod tym względem jest to choroba nigdy wcześniej niewidziana. Postępuje błyskawicznie, potrafi zabrać życie człowieka w ciągu tygodnia.

Kapelan Szpitala Narodowego ks. Jarosław Wiśniewski modli się przy łóżku pacjenta, fot. PAP/Andrzej Lange

A tymczasem pogoda robi się piękna, zachęca do wyjazdów, zbliżają się święta wielkanocne, a od lekarzy i rządzących słyszymy: „Jeszcze jedne takie święta, tylko w gronie domowników, bez wyjazdów, bez odwiedzin, zostańcie w domu”. Myśli Pan, że apele poskutkują?

– Pozostaje apelować, ciągle mam nadzieję, ale jednocześnie jestem coraz bliższy poczucia rezygnacji, bo cokolwiek mówimy, przedstawiamy straszne statystyki, to ludzie często nadal nie stosują się do obostrzeń. Bywa tak, że jedyną rzeczą, która może zmienić człowieka jest osobiste doświadczenie, gdy choroba dotyczy jego samego albo kogoś z najbliższej rodziny. Życzę wszystkim, by nie dowiedzieli się na własnej skórze, co to znaczy Covid-19. Pozostaje nam jeszcze trochę wytrzymać. Mamy przed sobą Wielki Tydzień, to czas rozmyślania nad śmiercią Chrystusa, to jest też czas refleksji nad ludzką śmiercią. Naprawdę, powinniśmy sami sobie narzucić te restrykcje i się ich trzymać. Rzadko bywa tak, że tak małe działania wpływają tak mocno na życie innych ludzi. Przecież to tak niewiele… Nałożenie kawałka materiału na nos i usta, zachowanie dystansu i mycie rąk. Czy to tak dużo?

Wspomnieliśmy o zbliżającej się Wielkanocy. Pana ojciec jest pastorem. To rodzinna tradycja? Pana rodzina należy do kościoła protestanckiego?

Tak, to Kościół protestancki, Kościół Adwentystów Dnia Siódmego. Mój dziadek był pastorem, mój tata jest pastorem, ja też miałem pójść tą drogą. Nie było mi to predestynowane, sam chciałem być pastorem, ale później zdecydowałem o medycynie, nie żałuję tego. Może Pan Bóg wiedział, że kiedyś przyjdzie taki czas, że będę miał misję, by służyć w ten sposób i przez to uratować ileś istnień? Teraz, także dzięki mediom, mogę ostrzegać i pomagać. Dziś lekarze są też trochę reporterami, przekazujemy państwu informacje z pierwszej linii frontu. Są też w jakimś sensie pastorami i przyjaciółmi dla osób, które w szpitalach samotnie walczą z Covid-19.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze