
fot. Facebook DPS Zduny
Tutaj się nie ocenia, tylko kocha. Życie codzienne w DPS-ie dla chłopaków w Zdunach [REPORTAŻ]
W południowej Wielkopolsce, w Zdunach, działa dom pomocy społecznej prowadzony przez Siostry Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo. Mieszkają tu chłopcy i mężczyźni z niepełnosprawnościami, których los nie oszczędzał. To miejsce codziennej opieki, wyzwań, małych zwycięstw i przede wszystkim – miejsce, w którym nie brakuje miłości, szacunku i bezpieczeństwa.
Zduny to nieduże miasto znajdujące się w południowej Wielkopolsce. To tutaj, niedaleko rynku, przy ulicy Mickiewicza, działa Dom Pomocy Społecznej dla Dzieci i Młodzieży prowadzony przez Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo. Placówka przeznaczona jest dla chłopców i mężczyzn z niepełnosprawnością intelektualną. Zapewnia im całodobową opiekę oraz bezpieczne i godne życie.
Są chłopcy
Siostrę Katarzynę, która jest pielęgniarką oraz prowadzi jedną z grup w DPS-ie poznałam w pociągu podczas nieplanowanego postoju. To wtedy zaczęłyśmy rozmawiać i umówiłyśmy się na materiał. I to właśnie ta siostra otwiera mi drzwi do budynku. Po chwili poznaję jeszcze siostrę Teresę i siostrę Genowefę, a niedługo później do naszej rozmowy dołącza siostra Mirosława – dyrektorka placówki.
Na początku siostry opowiadają mi historię tego miejsca, które – jak się dowiaduję – od początku związane było z opieką nad dziećmi. Z tym że dawniej mieścił się tutaj sierociniec, który powstał w czasach zaborów za sprawą miejscowego księdza proboszcza. Chciał, aby dzieci pozostające bez rodziców były wychowywane w duchu katolickim i w wartościach patriotycznych. W czasach komunizmu profil domu został przekształcony i od tej pory pomagano w nim osobom z niepełnosprawnościami.
Zanim chłopcy trafią do DPS-u, muszą dostać skierowanie z Centrum Pomocy Rodzinie w Krotoszynie oraz mieć orzeczenie o niepełnosprawności. Każdy z podopiecznych ma jakaś niepełnosprawność intelektualną, a wielu także fizyczną. Są chłopcy, którzy nie chodzą. Niektórzy mają mózgowe porażenie dziecięce, zdarzają się też podopieczni z wodogłowiem czy z rozszczepem kręgosłupa. Jest Adaś, który nie ma oczu i nie jest samodzielny. Eryczek, który ma padaczkę, czy też Giovanni, z którym nie ma kontaktu. Ale jest też chłopak, który, gdy już zbierałam się do wyjścia – akurat wrócił ze szkoły i udało nam się chwilę porozmawiać.

Najstarszy mieszkaniec placówki w tym roku będzie obchodził swoje 76. urodziny (przebywa tutaj od trzeciego roku życia), a najmłodsi chłopacy mają dziewięć lat.
Kilku chłopców trafiło do DPS-u z rodzin zastępczych, inni z rodzin biologicznych.
– Ale był też jeden chłopiec, którym opiekowała się babcia, a którego rodzice są czynni zawodowo. Gdy babcia zachorowała, został oddany do naszego domu. Rodzice przyjeżdżali po niego co tydzień, zabierali go na święta i na weekendy, gdy był jeszcze bardziej sprawny. Teraz jest w domu rodzinnym co niedzielę. A gdy akurat nie mogą – za każdym razem nas o tym informują wcześniej – opowiada siostra Teresa.
W takich sytuacjach dziecko czuje się bardzo umocnione kontaktem z rodziną i wpływa to pozytywnie na jego zdrowie psychiczne. Jednak nie zawsze tak to wygląda. Czasem rodzice nie mają pozytywnego wpływu na dziecko, jak na przykład w przypadku jednego z młodszych podopiecznych, który po wizycie mamy jest często rozdrażniony i agresywny.
Potrzeba wiary
Część mieszkańców Domu Pomocy Społecznej w Zdunach codziennie chodzi do szkoły. Jedni wracają z niej dość wcześnie, a inni dopiero o godzinie szesnastej. Po powrocie przychodzi czas na posiłek, spacer, rehabilitację czy też na zajęcia terapeutyczne. Ci, którzy zostają w domu, biorą w nich udział już od rana. Kilkoro starszych mieszkańców domu chodzi także do pracy. Wielu z podopiecznych ma talenty, które nieustannie rozwija. Grają w tenisa stołowego, w piłkę nożną, śpiewają i wykonują prace plastyczne. Lubią brać udział w konkursach i nierzadko zajmują w nich wysokie miejsca. Jeden z nich ma duże zdolności pamięciowe. A niedawno kilkoro podopiecznych wzięło udział w konkursie wiedzy o Janie Pawle II. Zresztą – wiara w tym miejscu jest bardzo ważna, a dla tych, którzy nie mają możliwości chodzenia do szkoły, prowadzona jest katecheza w DPS-ie.

– Chłopcy sami pytają się o to, kiedy będzie katecheza. Po powrocie ze szkoły odmawiają koronkę do Bożego miłosierdzia. W sobotę odmawiają wspólnie różaniec. Każdy z chłopców mówi inną dziesiątkę. W niedzielę biorą udział we mszy świętej. Wszyscy mieszkańcy są ochrzczeni, a ci, którzy mogą, przyjmują inne sakramenty. Sami mówią, że chcieliby pójść do spowiedzi. Przygotowujemy ich do pierwszej Komunii świętej. Niedawno była też taka sytuacja, że zmarła mama jednej z naszych opiekunek i chłopcy sami poprosili o odprawienie mszy w jej intencji. W wielu przypadkach widać więc u nich potrzebę wiary. Nawet u tych podopiecznych, którzy mają problem z mową można zauważyć chęć uczestnictwa we mszy świętej – opowiadają zakonnice.
Mieszkańcy DPS-u co roku z niecierpliwością czekają też na Boże Narodzenie i na wizytę Świętego Mikołaja, w którego wciąż wierzą i bardzo się cieszą, gdy ich odwiedza. Lubią też śpiewać kolędy, dlatego kolędowanie trwa w tym miejscu zgodnie z polską tradycją – do 2 lutego.
>>> Ekwador: życie jak w bajce? [ROZMOWA/MISYJNE DROGI]

Oprócz narodzin Jezusa, świętowane są również urodziny każdego z podopiecznych. Ważnym okresem jest też Wielki Post, kiedy to odprawiana jest droga krzyżowa a niektórzy mieszkańcy biorą udział w gorzkich żalach w parafii.
Z głową w chmurach
Po zakończeniu roku szkolnego chłopcy często wyjeżdżają na weekendy lub na dłuższe wyjazdy z noclegami, w których udział biorą ci z nich, którzy są bardziej sprawni. Często odwiedzają tez konie i stajnie prowadzoną przez zaprzyjaźnionego z DPS-em wolontariusza.
Co tydzień w niedzielę pan Radek przychodzi też do placówki grać z jej podopiecznymi w piłkę nożną. Ponadto mieszkańcy domu chodzą do biblioteki lub na różnego rodzaju warsztaty. Sześciu z nich, najbardziej zdrowych, miało okazję polecieć samolotem do Gdyni.
– Bardziej w tym wszystkim chodziło o sam przelot niż o pobyt w Gdyni. Dla tych, którzy lecieli i dla tych, którzy zostali na miejscu, było to wielkie wydarzenie. Każdy przelatujący w ten dzień samolot bardzo przeżywali i mówili, że to na pewno ich koledzy. Wszyscy mieli w sobie bardzo dużo emocji. My również, bo zastanawiałyśmy się, w jaki sposób chłopcy to przeżyją i czy czasami któryś z nich nie spanikuje – opowiada siostra Mirosława, dyrektorka.
I chociaż podopieczni mieszkają ze sobą na co dzień, to trudno jest im nawiązać ze sobą bliskie relacje. Nie do końca są nawet do tego zdolni. Widać to chociażby podczas gry w piłkę, kiedy to każdy z nich okazuje się być dużym indywidualistą i nie jest łatwo im zrozumieć, że piłkę trzeba sobie nawzajem podawać. Najbardziej przywiązują się emocjonalnie do opiekunów. Właściwie każdy ma swojego ulubionego i często mu powtarza: „Ty jesteś mój”. Często wspominają również już nieżyjących pracowników ośrodka.
Wśród mieszkańców DPS-u w Zdunach znajduje się rodzeństwo – Łukasz i Kamil. Ich relacja jest wyjątkowa. Martwią się o siebie nawzajem.
Dużym atutem odwiedzonego przeze mnie domu jest jego okolica. Dzięki temu, że Zduny nie są wielką miejscowością, właściwie wszyscy znają tutaj chłopaków.

„Siostro, ja zapłacę”
Zdarza się, że któryś z podopiecznych umiera. Są to trudne momenty. I chociaż niekoniecznie każdy z chłopców przeżywa wtedy życiową tragedię, to zawsze zadaje dużo pytań na temat kolegi. Niektórzy proszą też o msze świętą w jego intencji. Niedawno była taka sytuacja, gdy zmarł Kuba. Jego koledzy cały czas o nim pamiętają i dużo o niego pytają, a siostry starają się im tłumaczyć, że jeszcze kiedyś się z nim spotkają. Jest to też jeden z tych podopiecznych, który zakonnicom zdecydowanie zostanie na dłużej w pamięci.
Podobnie jak Marek, który przebywa na grupie dla leżących. Trafił do Zdun, gdy miał jedenaście lat. Przeszedł kilka wylewów i udarów.
– On się nie wysłowi, ale można się z nim porozumieć. Kiedy tutaj trafiłam, pojechaliśmy razem do laryngologa. Lekarka zadawała mu pytania, a on patrzył na mnie, żebym odpowiadała. To są takie sytuacje, które uświadamiają, jak bardzo komuś do funkcjonowania potrzebny jest drugi człowiek. Poza tym wyjątkową historią jest też dla mnie historia Adasia, który nie widzi, ale który ma w sobie wiele radości. On nie wie, kto mu podaje leki, kto go myje i przewija, ale poznaje wszystkich po głosie i głośno się śmieje. Ciekawie było obserwować przemianę Oliwiera, który przyszedł na oddział od młodszych chłopców do starszych i był bardzo zalękniony, a z czasem – po zmianie leków – zaczął inaczej funkcjonować. Cieszy mnie każda chwila, w której utrzymuje z kimś dłużej kontakt wzrokowy. Albo gdy przychodzi, udaje, że chce się przeciągnąć, po czym zarzuca mi ręce na szyję. No i na pewno nigdy nie zapomnę Kuby, który zmarł. Jego śmierć była dla mnie mocnym przeżyciem – przyznaje siostra Teresa.
>>> Pleszew: dom dziecka prowadzony przez salezjanki – tam dzieci odzyskują nadzieję [REPORTAŻ]
Siostrze Mirosławie z kolei utkwiła w pamięci historia, która zdarzyła się w styczniu tego roku. Wraz z trzema chłopcami pojechała do Zakopanego na wycieczkę.
– Nie lubię nosić ze sobą dużo pieniędzy, więc wzięłam tylko część, a część zostawiłam na dole w naszym ośrodku wypoczynkowym. Byliśmy akurat na obiedzie. Kupiłam dla nas pierogi i chciałam wziąć jeszcze dla chłopców deser. Marzyłam o szarlotce na ciepło, ale była po dwadzieścia pięć złotych i nie starczyłoby mi na nią pieniędzy. Kiedy więc jedliśmy obiad – cały czas przeglądałam wzrokiem menu, aby znaleźć coś tańszego. Jednocześnie byłam na siebie zła, że nie mam przy sobie wystarczającej kwoty na szarlotkę. I wtedy podszedł do mnie mężczyzna, który zapytał, czy mówię po angielsku. Odpowiedziałam, że nie bardzo. Wziął wiec komórkę, włączył translator i napisał: „Jeżeli chcesz, mogę kupić deser tobie i chłopakom”. Wtedy przeszły mnie wręcz ciarki i oczywiście skorzystaliśmy z jego propozycji. Później, już w drodze powrotnej, postanowiłam wejść do sklepu spożywczego i kupić tylko najpotrzebniejsze rzeczy na kolację. Podeszłam do kasy i miałam do zapłaty trzydzieści osiem złotych i w momencie, w którym wyciągałam pieniądze z portmonetki, usłyszałam za sobą głos kobiety: „Siostro, ja zapłacę, niech siostra jeszcze coś sobie dobierze do dwustu złotych”. Te dwie sytuacje wydarzyły się w tym samym dniu i wtedy po raz kolejny zrozumiałam, jak bardzo Pan Bóg nad nami czuwa.

Z kolei siostra Katarzyna ma największy sentyment do chłopca o imieniu Eryk. Jego mama sama zmaga się z niepełnosprawnością, przez co nie była w stanie go wychowywać. Dwunastolatek jeszcze do niedawna miał bardzo silne napady padaczki i często ma w sobie dużo agresji. Trudno odnajduje się w 23-osobowej grupie, dużo lepiej radzi sobie w zajęciach indywidualnych. W dniu, w którym akurat odwiedzam DPS, pomaga malarzom i jest bardzo z siebie dumny i zadowolony, o czym sam mi opowiada.
Siostra Genowefa w placówce w Zdunach była już wcześniej, niedawno wróciła do niej po latach.
– Na pierwszym spotkaniu w kaplicy chłopiec, z którym kiedyś jeździłam na basen i na różne wycieczki, podszedł do siostry dyrektor i powiedział jej, żebym przyszła na Oddział A. Widać było więc, że mnie pamięta i że chciał, żebym znów była blisko niego. Poza tym często spotykam się z wdzięcznością ze strony chłopaków. Jednego z nich przez sześć lat przygotowywałam do pierwszej Komunii świętej i już po przystąpieniu do sakramentu czekał dalej na nasze lekcje – uśmiecha się zakonnica.
Co u chłopców?
– Nie jestem w tej placówce jeszcze nawet rok. Ale jeszcze przed przyjściem tutaj musiałam pojechać na szkolenie z karmienia pozajelitowego. Dzięki temu mogę dzisiaj pracować z Heniem, który jest bardzo schorowany i nie wiadomo, jak długo będzie jeszcze żył. I mimo że początek kontaktu z nim był dla mnie wyzwaniem, to dziś jestem wdzięczna, że mam takiego podopiecznego i sama mogę się od niego wiele nauczyć – opowiada siostra Katarzyna. A historia ta jest wyjściem do rozmowy o trudnych sytuacjach, które w Domu Pomocy Społecznej w Zdunach niestety są codziennością.
Siostrom ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo w takich momentach najbardziej pomagają wspólne rozmowy i modlitwa. Podobnie mają sami podopieczni, o czym siostra Teresa opowiada: „Gdy Heniek miał duży kryzys zdrowotny, to chłopcy sami przyszli i zapytali, czy będziemy się przy nim modlić. Wtedy wszyscy zaczęliśmy się oswajać z wiadomością, że ten chłopiec umrze. Tymczasem wszystkich nas zaskoczył i wstał”.
Dużą rolę zarówno w takich momentach, jak i na co dzień odgrywają w placówce również osoby świeckie – rehabilitantki i terapeuci.
– Pracownicy noszą te wszystkie problemy razem z nami. Nawet w sytuacjach, kiedy Heniek trafia do szpitala, a akurat mają wolne w pracy, dzwonią i pytają o niego. Niektóre panie mówią, że jeśli mają trzy lub cztery dni wolnego, to bardzo im się dłuży, bo są ciekawe, co dzieje się u chłopców i chcą się już z nimi spotkać – opowiada siostra Mirosława.

Tylko nie Zduny?
Na pytanie, czy siostry czują się spełnione w swoim powołaniu, wszystkie uśmiechają się i zgodnie odpowiadają, że tak. Siostra Teresa wspomina:
– Na początku, gdy tutaj przyszłam, byłam przerażona. Ale dzisiaj jestem szczęśliwa, choć niestety niedługo stąd wyjeżdżam. Mogłam w tym miejscu spędzić 612 dni. Bycie tutaj bardzo mnie wzbogaciło duchowo i jestem wdzięczna za wszystko, co tutaj otrzymałam i czym mogłam podzielić się z innymi. Fajnie, że można tutaj wspólnie nieść dobro. Bo w żadnym momencie nie jesteśmy same. Mamy Pana Boga, siostry, pracowników i wiele innych osób.
– Przed przyjściem tutaj słyszałam, że dom w Zdunach jest jedną z trudniejszych placówek prowadzonych przez nasze zgromadzenie. To też jedyny dom, w którym są wyłącznie chłopcy z niepełnosprawnościami. I jest dużo sióstr, które mają lęk przed trafieniem tutaj. Jesteśmy kobietami. Często drobnymi i wrażliwymi, a tutaj trzeba zajmować się silnymi chłopcami i ich pielęgnować. Zawsze więc powtarzałam sobie: „Tylko nie Zduny, tylko nie Zduny”. Aż dostałam informację o zmianie. Trafiłam do domu dziecka do Kartuz, po czym przyszłam do Zdun zastąpić panią księgową. Gdy tutaj przyjechałam na cztery miesiące do księgowości, to oswoiłam się już z naszymi mieszkańcami. Zrozumiałam, że strach ma wielkie oczy i że tak naprawdę nie mam się czego bać, gdybym miała tutaj zostać na dłużej. Zawsze powtarzam, że Pan Bóg znalazł na mnie sposób aby mnie oswoić z tym domem. Najpierw byłam tutaj na zastępstwie, a później przez dwa lata pracowałam w grupie z chłopcami. I powrót do Zdun był dla mnie radością. Sama pewnie nigdy nie wpadłabym na pomysł, żeby tak poukładać swoje życie. Tymczasem Bóg pisze najpiękniejsze scenariusze – uśmiecha się siostra dyrektor.
Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej na temat DPS-u w Zdunach, kliknij tutaj.
Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |