Ukraina w czasie wojny: znajdujemy jakoś siły, by żyć dalej [ROZMOWA/MISYJNE DROGI]
O życiu w czasie wojny, znalezieniu dachu nad głową w oblackim Domu Misyjnym, początkach wojny i życiu teraz w Ukrainie z Ruslaną Ivanytską rozmawiał Marcin Wrzos OMI.
Marcin Wrzos OMI: Gdzie teraz jesteście?
Ruslana Ivanytska: – Przeprowadzamy się z Kijowa do bardziej bezpiecznej części Ukrainy. Takie życie na walizkach i z rakietami nad głową.
Pamiętam Was ze schodów klasztoru. Ty z córką Olgą – dziś studentką polonistyki na UAM, Irena z synem Denisem i „sabaczka”. Przerażenie. Strach. Ten Wasz wzrok. Trafiliście do obcych Wam ludzi…
– Mieliśmy szczęście. Dużo serca u Was znaleźliśmy. Dziękuję (płacz).
Wróćmy pamięcią do pierwszych dni wojny. Spodziewaliście się, że wybuchnie wojna na pełną skalę, że Rosja Was rzeczywiście zaatakuje? Nie ukrywam, że myślałem, iż Rosja trochę Was postraszy i nic więcej nie zrobi. Nie mogłem spać w tę noc, byłem do późna w redakcji. Już wiedziałem, że coś będzie. Po czym? Wystarczy śledzić ruchy samolotów w aplikacji. Ten ostatni z Warszawy do Kijowa, wylatujący o 23.30, wyleciał z dużym opóźnieniem, potem krążył nad Lublinem. Nie został już wpuszczony do Ukrainy.
– Bardzo się teraz wzruszam, bo ciężko wspomina mi się tamte dni. Ludzie w większości rzeczywiście myśleli, że to będzie tylko takie zastraszanie i się to szybko skończy. Niestety, pomyliliśmy się. Jeśli porównać dzisiaj z rokiem 2022 – to wojna wcale nie jest teraz łatwiejsza. Zmieniła się, ale jest odczuwalna przez cały naród ukraiński.
Jak przeżywaliście pierwsze dni wojny? Kiedy zrodziła się myśl, by z córką wyjechać do Polski?
– Na początku było bardzo ciężko. Towarzyszyła nam panika, ogromna niewiadoma. My akurat nie wyjechałyśmy od razu, tylko po pewnym czasie. Oczywiście mąż oficer wojskowy został na miejscu – w Ukrainie, w armii broniącej naszej ojczyzny. Razem z koleżanką Iriną wsiadłyśmy do auta…
Jak to się stało, że trafiłyście do Poznania?
– Najpierw wyjechałyśmy do centralnej Ukrainy, później przyjechałyśmy do Lwowa. Potem zapadła decyzja, że jedziemy do Polski, gdy granica została praktycznie otwarta. Nie miałyśmy wytyczonego konkretnego celu – wszystko robiłyśmy spontanicznie. Myśleliśmy o Krakowie, ale w pewnym momencie zapadła decyzja, że pojedziemy z dziećmi do Poznania. Tu, w razie czego, bliżej by było do Berlina.
Jesteście w Poznaniu i…
– Wolontariusze w punkcie pomocowym na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich zaproponowali nam udanie się do Domu Misyjnego prowadzonego przez misjonarzy oblatów. Poszłyśmy tam, przyjął nas o. Maciej [Drzewiczak OMI – dzisiejszy proboszcz w Kokotku], który trochę mówił po ukraińsku. Wpierw spaliśmy w salkach katechetycznych przy kościele, a potem już w Domu Misyjnym. Poczułyśmy się tam bardzo zaopiekowane. Miałyśmy dach nad głową, wyżywienie, bardzo miło nas przyjęto. W sumie była nas prawie 30. Były wspólne święta z misjonarzami, czasem podwójne, bo Wielkanoc wpierw Wasza, a po tygodniu nasza – prawosławna.
Byłyście w Domu Misyjnym przez osiem miesięcy. Co było w tym czasie najtrudniejsze? Bariera językowa? Stres? Tęsknota?
– Najgorszy był stres związany z wojną – myśleliśmy, co dzieje się w tym czasie w Ukrainie. Został tam mój mąż – w wojsku, zostali inni członkowie rodziny. Miałam nadzieję, że tak jak to wszystko nagle się zaczęło – tak samo nagle się skończy. A to trwało i trwało. I trwa po dziś dzień. Planowałyśmy szybki powrót do Ukrainy, ale wojna się nie kończyła. Bariera językowa też była problemem. Nie zawsze potrafiłam się dogadać. Języki polski i ukraiński mają sporo podobnych słów, ale ich znaczenie może być różne. Często chciałam zacząć z kimś rozmowę, ale to się nie udawało.
Dla mnie najtrudniejsze były Wasze pierwsze dni w naszym Domu. Mieliśmy łzy w oczach, gdy np. przelatywały nad nami stacjonujące w Poznaniu F-16, a dzieciaki chowały się pod stołem. To było poruszające.
– W pierwszych dniach pobytu w Poznaniu bardzo trudno było przyzwyczaić się np. właśnie do tych samolotów wojskowych. W Ukrainie bowiem na początku wojny nad całym krajem przelatywały odrzutowce i zrzucały bomby. Ten dźwięk F-16 był bardzo podobny do tych bombowców. I dlatego wiele dzieci, ale i naszych dorosłych, słysząc dźwięki tych silników – przeżywało stres, chowało się.
Twoja córka została w Polsce, studiuje polonistykę już na trzecim roku. Ale Ty w pewnym momencie zdecydowałaś, że wracasz do Ukrainy – zamiast zostać w bezpiecznej Polsce.
– Marcinie, po tych sześciu miesiącach zaczęły się pierwsze kontrofensywy wojska ukraińskiego, był koniec lata. Armia rosyjska została odgoniona od centralnej części kraju, od Kijowa. W ludziach zrodziła się nadzieja, że faktycznie ta wojna szybko się skończy – oczywiście naszym zwycięstwem. Bardzo wielu ludzi postanowiło wtedy powrócić do swoich bliskich. W Ukrainie czekali mężowie, synowie czy rodzice wielu z nas. To była główna motywacja. Niestety, kiedy przyjechałyśmy, to zaczęły się najbardziej zmasowane ostrzały. To było szokujące. Wielu ludziom brakowało już sił, by znów dokądś wyjechać, uciekać. Postanowiliśmy zostać ze swoimi rodzinami.
Pamiętajcie, że nasze drzwi są dla Was zawsze otwarte. Chciałbym teraz zapytać, jak teraz żyjecie w Ukrainie? Zbliża się przecież zima, dochodzą do nas wieści, że zniszczonych zostało sporo elektrowni, miejsc związanych z infrastrukturą energetyczną.
– Tu, gdzie mieszkamy [okolice Kijowa – przyp. red.], sytuacja jest lepsza niż kiedy był ostatni zmasowany ostrzał na system energetyczny. Wtedy dochodziło do tego, że w niektórych regionach kraju prąd był dostępny przez cztery godziny na dobę, może przez sześć. Teraz jest nieco lepiej. Mieliśmy do czynienia z tzw. blackoutem – nie było prądu i internetu. Jeśli zimą będzie tak jak teraz – to będzie dobrze. Ale jeśli dojdzie do kolejnego zmasowanego ataku na infrastrukturę energetyczną, to może być kiepsko. Ludzie przygotowują się do tego, że zimą system będzie bardziej obciążony i znów będą wyłączenia prądu, nie ma zapasów węgla. W niektórych regionach kraju do dziś są ograniczenia w dostawie prądu i internetu. Ludzie wolą przygotować się na najgorsze.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Z perspektywy bezpiecznego Poznania trudno wyobrazić sobie życie w Ukrainie. Ten lęk przed rakietami, ostrzałami, śmiercią jest paraliżujący? Czy też da się do niego przyzwyczaić?
– Na początku ciężko było przyzwyczaić się do realiów wojny i nadal trudno żyje się „normalnie” w takich warunkach. W ostatnich miesiącach prawie każda noc przynosi kolejne ostrzały dronami Shahed. Ludzie się powoli do tego przyzwyczajają – to robi się „normalne”. Najgorzej jest, gdy słychać, jak pracują systemy przeciwlotnicze, aby je „zbić”. To oznacza, że drony są zbijane i nigdy nie wiadomo, gdzie spadną odłamki. Wtedy napięcie w nas rośnie. Ale do samych alarmów przeciwlotniczych powoli się, niestety, przyzwyczajamy. Czasami nie udaje się przez nie przespać całej nocy – bo trzeba się schować. A rano myjemy twarz, idziemy do pracy i znajdujemy jakoś siły, by żyć dalej. I trwać.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |