Walka „o” czy „z” lekcjami religii?
Zacznijmy od cofnięcia się w naszej wyobraźni do szkolnych lat. 10, 20, a może 30 i więcej lat temu każdy z nas chodził do szkoły. Kto nie odstawiał różnych cyrków, nie wagarował, nie udawał chorego – ten niech pierwszy rzuci kamieniem. Prawdopodobnie będzie kilka takich wzorowych osób, więc proszę jednak w nic nie rzucać.
Jednak, co do zasady, większość dzieci czy młodzieży, z różnych powodów, robi takie rzeczy. Czy to jest coś złego? Oczywiście nie jest to dobre, ale chyba musimy przyznać, że jest to po prostu w okresie dorastania i dojrzewania całkowicie normalne. Jak już daliśmy radę się cofnąć w czasie, to pomyślmy, co byśmy zrobili, gdyby w szkole wszystkie przedmioty były „dla chętnych”, a rodzice nam dali wybór, czy chcemy na dany z nich iść, czy nie. Podejrzewam, że spora część by zrezygnowała z tylu przedmiotów, że nie opłacałoby się w ogóle chodzić do szkoły. Sam również jako młody chłopak chętnie zrezygnowałbym z kilku lekcji. Ktoś mądry, lecz niestety nie pamiętam kto, powiedział kiedyś, że „nie będzie zaprzątał sobie głowy rzeczami, które łatwo może sprawdzić”. W dobie internetu i dostępu do informacji wiele przedmiotów powinno być zdecydowanie zrewidowanych. Z jednej strony rozumiem potrzebę ćwiczenia ludzkiej pamięci, z drugiej wykuwanie pod sprawdzian nazw wszystkich cieśnin lub górskich szczytów świata uważam za całkowitą stratę czasu, a to właśnie musiałem robić na geografii w liceum. Jako młody chłopak na pewno wolałbym nie chodzić na ten przedmiot. Co ciekawe, jako dorosły również uważam, że była to strata czasu, bo wszystko, co wiem z geografii, dowiedziałem się wcześniej lub później, a licealne lekcje były akurat pamięciówką, którą wyrzuciłem z głowy od razu po zdaniu danego testu czy kartkówki.
Jak powiedział Einstein: „Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek”.
Myślę, że wielu zgodzi się z tym, że system edukacji zdecydowanie odbiega od takiego wzorca. W internecie popularne są filmiki na kanale Matura to bzdura, gdzie prowadzący zadają przechodniom banalne pytania. Zwykle pytani są młodzi ludzie, więc tacy, którzy szkolną wiedzę mają, a raczej powinni mieć jeszcze w głowach. Te materiały pokazują, jak ogromna część młodych totalnie nie pamięta podstawowych rzeczy, jakie były im przekazywane w szkole. Naprawdę mówimy o podstawowych rzeczach – rozpoznanie Piłsudskiego, data chrztu Polski, wymienienie naszych sąsiadów czy rozszyfrowanie związku NaCl. Niestety, tak właśnie jest. Sam pamiętam rzeczy, które uważałem za ciekawe i mnie zainteresowały, a informacje, które uważałem za niepotrzebne… szybko wyleciały z głowy. Na szczęście całkiem dobrze to oceniłem i faktycznie dziesiątki wzorów z fizyki czy z chemii w moim dorosłym życiu okazały się całkowicie nieprzydatne. To sprawia, że nawet jako osoba dorosła, zrezygnowałbym chętnie z części godzin albo nawet z całych przedmiotów na niektórych etapach edukacji, o ile miałyby wyglądać tak, jak wyglądały.
Jednak nie dajemy dzieciom wyboru. Przedmioty i chodzenie do szkoły są obowiązkowe, a rodziców, którzy pozwolą decydować kilkunastolatkowi o tym, czy będzie chodził do szkoły, nazwiemy w najlepszym wypadku nieodpowiedzialnymi. Jednak sytuacja wygląda inaczej w przypadku lekcji religii. Zajęcia już od bardzo dawna nie są obowiązkowe i sporo rodziców decyzję o uczęszczaniu na te zajęcia zostawia swoim dzieciom. Czy tak samo zrobiliby, gdyby chemia, geografia, fizyka czy inne przedmioty były dobrowolne? No bo też, na jakiej podstawie rodzic ocenia przydatność danej lekcji? Na bazie własnych doświadczeń, które miał u innego nauczyciela i to wiele lat temu? Ostatnio słyszałem wypowiedź polskiego dziennikarza, Roberta Mazurka, który mówił, że jako katolik jest przeciwny lekcjom religii w szkole, a jako ojciec zostawia tę decyzję dzieciom. Uważa, że te lekcje niczego nie dają i nic nie wnoszą. No i tutaj mamy właśnie poruszony powyższy problem, no bo na podstawie czego taka ocena? Dwie córki dziennikarza nie chodziły na te zajęcia, a syn chodzi. Bezsensowność zajęć oceniana jest na podstawie tych, na które sam chodził, nie chodziły jego córki czy na podstawie tych, na które chodzi syn? Może pan Mazurek ocenia tak całokształt i ma do tego prawo, choć podstaw nie znam. Osobiście uważam, że w mojej szkole były to jedne z nielicznych zajęć, na których liczyło się zdanie ucznia, a nie tylko to, by ten trafił dobrze w wyznaczony klucz i zapamiętał to, co mówi nauczyciel, który po prostu „zawsze ma rację”. Na religii, w przeciwieństwie do matematyki czy polskiego, nie było złych odpowiedzi i głupich pytań. Można było dyskutować i pokazać swoje wątpliwości, a nawet podważać to, co było przekazywane. Powodowało to otwarcie dyskusji, gdzie na innych przedmiotach takie zachowanie było odbierane przez nauczycieli negatywnie. Albo było się tym, który nie rozumie, co nauczyciel przekazuje, albo, co jeszcze gorsze, podważało się to. Obie postawy niechętnie widziane na pozostałych zajęciach. Jednak każdy ma prawo inaczej odbierać lata edukacji i mieć inne doświadczenia. Czy pan Mazurek dałby wolny wybór dzieciom, jakby cała edukacja była dobrowolna? Szczerze w to wątpię.
Sytuacji nie rozwiązało wprowadzenie zajęć z etyki. Wydawać by się mogło, że to było dobre rozwiązanie. Rodzice sceptyczni i niechętni lekcjom religii będą zadowoleni. Uczniowie poznają szerszą perspektywę i zdobędą wartościową wiedzę. Nie będzie to tylko przekaz jednej religii, a otwarte, szerokie spojrzenie na zagadnienia. Tak mogłoby się jedynie wydawać. W rzeczywistości lekcje etyki popierane przez wiele środowisk nie cieszą się popularnością, a uczniowie nadal z nich rezygnują.
Historia walki z religia i o religię
Jak jesteśmy ostatnio coraz częściej informowani, lekcje religii trzeba zlikwidować. Nie cieszą się dużą popularnością i nie powinny odbywać się w szkołach. Nie dzieje się to pierwszy raz.
15 lipca 1961 r. po raz pierwszy w historii na trzydzieści lat religia znika z programów nauczania. Do tej decyzji doprowadziło zaostrzenie polityki komunistycznych władz względem Kościoła i wiernych. Od kiedy ukształtowała się powszechna edukacja publiczna, religia była częścią programu nauczania, i to nie byle jaką. Jak stwierdziła Komisja Edukacji Narodowej: „religia i prawdziwa pobożność […] jest najistotniejszą częścią edukacji”. Jeszcze wcześniej, gdy zaborcy dokonywali likwidacji odrębności ziem polskich i tak Rosja, jak i Prusy narzucali nauczanie w ich językach, to lekcje religii nauczane były w ojczystym języku, a niechętni rusyfikacji i germanizacji duchowni odmawiali uczenia w publicznych placówkach i nauczali w parafiach. W okresie międzywojennym lekcje wróciły do szkół, jednak tylko po to, by w Polsce komunistycznej znowu stać się celem ataków. Mimo zapewnień władzy, we wrześniu 1945 r. religia stała się przedmiotem dodatkowym, z którego można było zrezygnować. Władze Kościoła zwracały uwagę na akcje wypychania lekcji religii ze szkół. Jednak marksistowski model wychowania niczym zaraza dostawał się do systemu edukacji. Po 1950 ciągłe łamanie przez komunistów ustaleń doprowadziło do tego, że w wielu placówkach nie było już lekcji religii, a tam, gdzie zostawały były realizowane na ostatniej godzinie lekcyjnej. Następnie katecheci pod różnymi pretekstami tracili pracę. W 1956 r. udał się powrót religii do szkół, taką chęć wyrażali rodzice. W mocy została jednak zasada, że musi być to pierwsza lub ostatnia godzina lekcyjna. Taki stan długo nie potrwał. Już w następnym roku ocena z religii zniknęła ze świadectw maturalnych i ukończenia szkoły, a katecheci mogli liczyć na umowę na maksymalnie rok. W następnym roku katechetami nie mogły być osoby zakonne. Jako następne kroki ograniczono czas poświęcony na rekolekcje, a z kolejnych placówek znikały krzyże. W 1961 r. została uchwalona ustawa o świeckim charakterze nauczania, a dodatkowo komunistyczne władze próbowały przejąć kontrolę nad wszystkimi miejscami nauczania religii. Spotkało się to oczywiście z protestami Kościoła, który organizował coraz więcej możliwości nauki religii poza szkołą, a te spotykały się z kolei z próbami ograniczenia i przejęcia kontroli przez władze. Tak sytuacja toczyła się przez niemal kolejnych 20 lat, aż to powstania „Solidarności” i wypracowania porozumienia umożliwiającego udział w zajęciach organizowanych w punktach katechetycznych. Od 3 sierpnia 1990 r. lekcje religii wszystkich wyznań mogły wrócić do szkół. We wrześniu 1990 r. prawie 96% uczniów zadeklarowało chęć uczestnictwa w religii.
Już w tamtych latach decyzja przywracająca lekcje religii do szkół i zwalczająca komunistyczną walkę z prowadzeniem tych zajęć spotkała się z protestami środowisk lewicowych.
Ciekawa jest jednak praktyka, którą nazwę praktyką koła. Koła, którego zadaniem jest destrukcja. Atakowana jest katecheza, Kościół i często sama wiara. To powoduje, że część uczniów rezygnuje z chodzenia na te nieobowiązkowe zajęcia. To ma pokazać, że lekcje stają się mniej popularne, co stanowi argument pod kolejne piłowanie katechezy. Wchodzą następne pomysły, takie jak zmniejszenie liczby godzin lub umieszczenie zajęć jako pierwszych lub ostatnich, co sprawi, że kolejni uczniowie, którym ciągle robi się pod górkę, będą rezygnowali, a to stanie się kolejnym argumentem do następnych ataków na lekcje religii. W życie wejdzie też szkodliwy dla dzieci pomysł, który już pojawił się w przestrzeni publicznej, żeby połączyć uczniów różnych grup wiekowych na jednych zajęciach. Argumentem, który za tym przemawia, ma być fakt, że uczniów jest coraz mniej, a wdrożenie tego rozwiązania sprawi, że będzie ich jeszcze mniej, więc wejdzie kolejny pomysł, którym może będzie już całkowite usunięcie przedmiotu ze szkół. Tak działa bardzo skuteczna, samonapędzająca się maszynka. Doskonały w swej prostocie proces destrukcji działający jak śnieżna kula, która napędza i powiększa (w tym przypadku powiększa się o wypisanych z lekcji religii uczniów) dzieło zniszczenia katechezy w szkołach.
Jednym z podnoszonych argumentów jest koszt, jaki ponosi państwo za organizowanie zajęć. „Lekcje religii nie są obowiązkowe, a państwo musi za nie płacić” – słyszymy. Tak, ale za przystosowanie do życia w rodzinie też płaci państwo i też te zajęcia nie są obowiązkowe, tak samo za etykę. Po drugie, katolicy też płacą podatki, więc – idąc tą logiką – mają prawo mieć taki przedmiot w szkole. Jak nie ma wystarczającej liczby chętnych uczniów, to zajęcia nie będą organizowane. Innymi słowy, jak za mało katolików wyrazi chęć, to tak jakby nie byli w stanie opłacić takich zajęć, więc te się nie odbędą. Skupiam się na katolikach, ale trzeba pamiętać, że sytuacja jest identyczna dla każdego zarejestrowanego w Polsce wyznania.
Jednak na chwilę wróćmy do lekcji wychowania do życia w rodzinie, bo to w kontekście burzy, jaka się kręci wokół lekcji religii, jest bardzo ciekawe. Są to lekcje nieobowiązkowe, których potrzebę widzą jednak osoby z każdej strony ideologicznej. Szkoła jest drugim poza domem miejscem, w którym dzieci nie tylko się uczą, ale również są przygotowywane do życia. W pewien sposób szkoła ma pomagać w wychowywaniu dziecka. Nie bez powodu są tam godziny wychowawcze, a sam pamiętam, że w początkowych latach edukacji miałem zajęcia, w trakcie których uczono dzieci, jak myć ręce czy zęby. Uczymy się też podstaw kultury, uprzejmości, dobrego wychowania czy postawy patriotycznej. To też są elementy edukacji szkolnej. Nic więc dziwnego, że potrzebę obecności edukacji seksualnej widzi około 80% ankietowanych (gazetaprawna.pl). 80% to naprawdę sporo. Tak np. za usunięciem religii obecnie jest ponad 50% ankietowanych powyżej 55 roku życia. Jednak wśród młodszych (35-44), poparcie wynosi już jedynie 21,5%. Za utrzymaniem lekcji religii w szkołach jest ponad 46%, a prawie 24% jest za tymi lekcjami jako zajęciami dodatkowymi, ale nadal w placówkach edukacyjnych. Oznacza to, że około 70% ankietowanych jest za obecnością religii w szkołach, z czego zdecydowana większość w formie normalnych zajęć lekcyjnych. Jedynie około 25% osób stwierdziła, że zajęcia religii powinny odbywać się w salkach katechetycznych (Badanie przeprowadził 23-26 lutego 2024 r. Research Partner na Panelu Badawczym ARIADNA).
Nadal 80% poparcia dla zajęć z przystosowania do życia w rodzinie jest wyraźnie większe, a sam przedmiot edukacji seksualnej od lat popierany jest przez środowiska walczące z zajęciami religii. Jak się jednak okazuje, z tymi zajęciami jest jak z wcześniej wspomnianą etyką. Chętnych nie ma za wielu. Wychodzi na to, że dzieci nie są zainteresowane zajęciami dodatkowymi, a plan lekcji i tak mają już wystarczająco obłożony. Jak w rozmowie podaje jeden z uczniów warszawskiej szkoły, powodem niechęci uczniów, a dokładniej tego, że w jego szkole z powodu braku chętnych, te zajęcia się nie odbywają, jest fakt, że w planie przewidziane są na ostatniej godzinie i uczniom już nie chce się na nich zostawać (gazetaprawna.pl). W rzeczywistości ze wszystkich zajęć dobrowolnych w każdym roku wypisuje się coraz więcej dzieci. Można byłoby stwierdzić, że dzieci nie mają problemu z religią, po prostu wolą rezygnować ze wszystkiego, co nie jest obowiązkowe. Nic też w tym dziwnego. Młody człowiek przechodzi okres dojrzewania, a szkoła jest obowiązkowa. Pierwsze oznaki buntu często odnoszą się właśnie do lekcji, nauczycieli czy ogólnie szkoły i edukacji. Skoro to oni mogą podejmować decyzję, to pewnie nawet z matematyki czy polskiego byłyby masowe wypisy.
Moja teza wydaje się dość zasadna. Gdy rozmawiałem z jedną z nauczycielek, powiedziała, że w szkole zrobiono uczniom ankietę z pytaniem, czy jakby mogli, to wypisaliby się z jakiegoś przedmiotu i jaki byłby to przedmiot. Wyniki nie dziwią. Ogromna większość uczniów skorzystałaby z takiej możliwości, a podawane zajęcia były przeróżne. W dużej mierze, wybrane do rezygnacji lekcje były z dziedzin niezwiązanych z wybranym profilem lub planowaną dalszą drogą (np. z kierunkiem wybranych studiów).
Działania na siłę
Wcześniej wspomniane badanie wykazało, że Polacy w większości są za obecnością religii w szkole. Praktyka pokazuje, że wypisywanie się z zajęć jest nieodłącznym elementem dla przedmiotów dodatkowych. Nie można na tej podstawie stwierdzić, że uczniowie wypisują się z konkretnego przedmiotu, bo po prostu wypisują się zawsze, kiedy mogą to zrobić. Rzeczywistość też pokazuje, że idealnym napędem rezygnacji jest większe zniechęcanie uczniów. Zajęcia na ostatniej godzinie, brak oceny na świadectwie czy łączenie różnych grup wiekowych tylko nakręcają ten proces. Jednak te oczywistości i celowe zniechęcanie wykorzystywane jest jako argument, by stosować dalsze ograniczenia. Błędne rozumowanie, gdzie nasze własne działania stanowić mają dowód na to, że powinniśmy dalej to robić. Oczywiste jest więc, że będziemy coś robić, skoro właśnie to ma świadczyć o tym, że to, co robimy jest słuszne.
Jak się okazuje, to napędzanie się własnymi działaniami przesłania opłacalność i logikę samych działań. W przyszłym roku decyzją MEN możliwe będzie łączenie uczniów różnych grup i klas na jednych zajęciach. To spowoduje, że część nauczycieli nie będzie miała pełnego etatu, a być może później doprowadzi do zwolnień wśród katechetów, co przypomina o tym, co pisałem wyżej, że „następnie katecheci pod różnymi pretekstami tracili pracę”. Jednak informacja o ograniczeniu etatu dla nauczyciela musi nastąpić na trzy miesiące przed 1 września. Do tego nie doszło. Sytuację rozwiązałoby przeniesienie pomysłu na kolejny rok szkolny, tj. 2025/2026. Tak się nie stało i część nauczycieli będzie dostawała pieniądze za „bycie w gotowości”, czyli za nieuczenie, ale najważniejsze chyba jest to, że właśnie uczyć nie będą. Pieniądze nie są tak istotne, bo te teraz będą wydawane za nic. Łączenie klas i ograniczenie godzin zajęć religii sprawi, że w dość krótkim czasie część pracowników straci pracę lub będzie musiała się przekwalifikować. Rzecznik Praw Obywatelskich zaznacza, że może być to sprzeczne z art. 24 Konstytucji w kwestii ochrony pracy. Dr hab. n. prawnych Marcin Wiącek zaznaczył również swoje wątpliwości w kwestii łączenia na jednych zajęciach dzieci na różnym etapie rozwoju. Pomijając fakt, że w tym samym wieku potrafią być spore różnice między uczniami, a nauczyciel musi sobie poradzić z poświęceniem czasu dzieciom na różnym poziomie, to jak te różnice mogą zostać spotęgowane, gdy uczniami będą dzieci z klasy 1 i 3 albo z 4 i 6? Jak to wpłynie na samych uczniów? Każdy z nas był w szkole, więc może sobie wyobrazić reakcje starszych kolegów, którzy są na jednych zajęciach z tymi młodszymi o dwa lata. Już widzę, jak część tych dzieci mówi: „Nie będę z dzieciakami do jednej klasy chodził”. Może to kolejny etap zniechęcenia, poparty tym, że wcześniej się zniechęciło i zrobiony po to, by poprzeć kolejny krok, który zniechęci pozostałych.
W tym tonie jest też akcja Fundacji Wolność Od Religii, której misją jest „obrona przed religią”. Jak piszą pod opisem jednych ze swoich akcji: „Jesteśmy przekonani o absolutnej wyjątkowości czasu, w którym kampania się odbywa. Po raz pierwszy pojawiają się zapowiedzi zmian we wprowadzającym religię do szkół rozporządzeniu ministra edukacji z 1992 r. Nie przegapmy tej szansy, nie chcemy przecież czekać na zmiany kolejnych 30 lat! Decydenci, którzy dojrzeli do zmiany potrzebują usłyszeć nasz głos poparcia”. Co to oznacza? Dokładnie to, że ci ludzie powołują się na historię, gdzie po latach walki z Kościołem, piętnowania i prześladowania chrześcijan w komunistycznej Polsce, głos obywateli został wysłuchany i z ogromnym, blisko 96% poparciem wprowadzono religię do szkół. Jednak autorzy akcji tęsknią za rozwiązaniami marksistowskimi. Usprawiedliwione ma to być tym, że ludzie czekali rzekomo 30 lat na możliwość zmiany, która teraz jest w zasięgu ręki. Ale to właśnie wprowadzenie zajęć religii do szkół było zmianą, której chcieli ludzie i nadal około 70% z nich jest za pozostawieniem religii w tym miejscu. W związku z akcją na terenie 110 miast w Polsce prowadzona była kampania billboardowa z takimi hasłami jak: „Fizyka. Temat lekcji: rekolekcje szkolne”, „Biologia. Temat lekcji: wizyta biskupa” czy „Chemia. Temat lekcji: wyjście na mszę”. Jako osoba, która najpierw zobaczyła te plakaty, a później o nich przeczytała (domyślam się, że jednak większość osób pozostanie na wrażeniu po zobaczeniu billboardów, bez zagłębiania się w „misję” fundacji) stwierdzam, że wprowadzają dość mocną manipulację i wskazują, jakby faktycznie w szkołach na wymienionych lekcjach prowadzona była zamiast nich religia lub taką biologię miał poprowadzić biskup. Jednak system rekolekcji jest już wypracowany od lat i raczej zmiana wypracowanych rozwiązań byłaby destabilizacją. Same jednak rekolekcje nie zwalniają szkoły od realizowania funkcji opiekuńczo-wychowawczej, w którą to skład wchodzą również zajęcia dydaktyczne. Oznacza to, że dyrektor danej placówki może z powodzeniem i bez większych problemów dla pozostałych uczniów zorganizować normalne, planowe zajęcia. Sytuację sprawdziłem w kilku liceach i jak się okazało, czas rekolekcji jest tak uzgodniony, że każdy rocznik ma tylko jeden dzień, a całość trwa wspomniane trzy dni. Czyli każdego z uczniów nie ma jedynie jeden dzień. W dodatku pozostali uczniowie mają zajęcia według normalnego planu. Wychodzi więc na to, że misja fundacji ma zły cel. Celem jest walka z wyznaniem i możliwością uczestniczenia w uroczystości części uczniów, a nie np. promowanie i wspieranie szkół w jak najlepszej organizacji tego czasu dla uczniów pozostających w szkole. Choć okazuje się, że przynajmniej część dyrektorów świetnie sobie z tym radzi i pomocy nie potrzebują. Dodatkowo, jest to bardzo dziwne, że skoro co chwila słyszymy, jak to mało uczniów chodzi już na religię, to jednocześnie wciskana jest nam narracja, że to ta zdecydowana większość dzieci zostająca w szkole jest pokrzywdzona, bo mała grupa ma usprawiedliwioną nieobecność. No i znowu, to raczej sugeruje, że, o ile takie sytuacje mają miejsce, o tyle źródeł problemu należy szukać w organizacji pracy w placówkach, a nie w tym, że jakiś procent uczniów nie przyjdzie na 1-3 dni (w zależności od tego, czy rekolekcje pokryją się z weekendem). Bo to oznaczałoby, że w przypadku okresu chorobowego, gdy nagle zachoruje 10% czy 15% uczniów i szkoła przestanie organizować odpowiednio czas dla tych pozostałych około 90%, to winy trzeba szukać w czynniku chorobotwórczym. Trzeba przyznać, że jest to dziwne podejście.
„Europejska kultura sprawia wrażenie «milczącej apostazji» człowieka sytego, który żyje tak, jakby Bóg nie istniał” – święty Jan Paweł II, adhortacja Ecclesia in Europa. Europejska kultura to również Polska – i to również nas dotyka.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |