Ważny lot w dziejach ludzkości. A Bóg patrzy i się uśmiecha
Doczekaliśmy się. Po 110 latach kolejny krok, a bardziej lot, ważny dla ludzkości. 25 lipca 1909 roku Francuz – Louis Bleriot – jako pierwszy człowiek na świecie przeleciał nad kanałem La Manche. Pilotował wtedy jednopłatowy samolot własnej konstrukcji – Bleriot XI. Teraz te sam dystans pokonał drugi Francuz- Franky Zapata.
Ach, ci Francuzi!
Ten sam dystans, ale innym sposobem. Tym razem nie samolot, a coś o wiele mniejszego – flyboard, czyli odrzutowa platforma (siłą napędową każdego flyboarda jest skuter wodny). Nie dość, że wielka sprawa, to znowu Francuz! Duma i ego Francuzów (tak już przecież duże) będą jeszcze większe. Chciałoby się powiedzieć: „ach ci Francuzi!”, „wiecznie im mało!”, „ciągle z apetytem na więcej!”. I początkowo tak podchodziłem do wyczynu Franka Zapaty. Pomyślałem, czy aby na pewno potrzebna nam kolejna technologiczna i naukowa nowinka. Nie chodzi oczywiście o to, by człowiek i ludzkość generalnie popadły w jakąś stagnację. Rozwój jest przecież wpisany w naszą naturę. Chodzi o to, by w przekraczaniu granic i zdobywaniu kolejnych umiejętności, człowiek nie był zbyt zuchwały, chciwy. Przestrzega nas zresztą przed tym Jezus – w Ewangelii, która czytana była akurat w dniu, w którym Zapata zdobywał to, co do tej pory wydawało się nieosiągalne.
Człowiek ma tylko jedno życie. Nie chcę go zepsuć. Chcę osiągnąć to, o czym marzę. Chcę osiągnąć to, co się uda. Chcę dowiedzieć, czy się uda. Każdy w końcu dociera do swoich granic, trudno, ale dopóki możemy, to idziemy.
Maszyna, która człowieka przenosi
Gdy jednak zobaczyłem, jak to wszystko jest autentyczne, okupione ciężką pracą, mozolnymi przygotowaniami i prawdziwymi ludzkimi emocjami oraz dobrymi intencjami, zmieniłem swoje zdanie. Pomyślałem nawet, że Bóg – tam gdzieś wysoko – patrząc na nasze kolejne próby wzbijania się w przestworza musi dobrotliwie się uśmiechać. Myślę, że docenia, że nie chcemy stać w miejscu, że rozwijamy swoje talenty, które przecież otrzymaliśmy od Niego.
Franky Zapata przeszedł do historii. Dał się poznać już podczas narodowego święta Francji – Dnia Bastylii (14 lipca). Wtedy był częścią (i atrakcją) pokazu wojskowego sprzętu podczas oficjalnej defilady. Myślę, że tysiące ludzi na świecie poruszył nie tylko sam sportowy / techniczny wyczyn, ale to, jak to zrobił. Poruszało i przekonywało jego godzenie się z porażką – pierwsza próba (25 lipca) zakończyła się bowiem niepowodzeniem (Zapata nie trafił flyboardem w platformę usytuowaną w połowie drogi nad kanałem La Manche). Nie załamał się, nie zrzucał też winy na innych. Razem z zespołem usiadł do przygotowania nowego planu. Lepszego planu. Już po udanym locie – nie skupiał się tylko na sobie, podkreślał pracę wszystkich w zespole. Tą najważniejszą osobą byłą żona, która go wspierała i pilotowała jego lot. To od niej dziennikarze dowiadywali się o tym, jak przebiega lot. To ona stojąc z telefonem przy brzegu po stronie francuskiej (z którego wystartował jej mąż) stała się jednoosobowym centrum informacyjnym. To ona pierwsza wiedziała, czy jej mąż dolatuje już do strony brytyjskiej. W 22 minuty przeleciał 35 kilometrów. I zrobił coś o wiele większego. Pokazał, że nie sam wyczyn jest najważniejszy, ale te emocje, wspólne emocje, które temu wyczynowi towarzyszą. Takich szaleńców nam potrzeba!
Misja: dolecieć do Anglii
Chwytającym za serce momentem była rozmowa Zapaty z synem (tuż po wylądowaniu, jeszcze przez telefon). Ten twardy facet, który musiał oprócz barier technicznych przekroczyć również te czysto ludzkie (jak strach), przy rozmowie z tym „najmniejszym” członkiem ekipy, po prostu się rozkleił. To były prawdziwe łzy szczęścia.
Na konferencji prasowej (kilka godzin po szczęśliwym lądowaniu) było podobnie. – W realizacji marzeń trzeba iść do końca – mówił. Przy takiej wizji spełniania marzeń ja osobiście mam jednak małe wątpliwości. Bo cóż oznacza ów koniec? Czy człowiek czasem nie powinien się zatrzymać? Jednak już za chwilę usłyszałem, że „trzeba być skoncentrowanym, nie załamywać się pod presją innych, porażek, które spotykają nas po drodze”. I to już mnie przekonuje. Gdy podczas konferencji prasowej dziękował swojej ekipie, znowu się rozpłakał. Tym razem otrzymał już oklaski. Przyznał, że miał w życiu tylko jedną podobną pod względem emocjonalnym sytuację – gdy urodził mu się syn. I zaraz opisywał emocje, jakie towarzyszyły mu przy locie nad kanałem La Manche. To zachwyt nad pięknem natury, uczucia, dla których warto żyć. Podkreślał, że było to możliwe dzięki ciężkiej pracy, ale też – zwyczajnie – dzięki szczęściu. Flyboard ma swój klimat. To sport kameralny, nieprzewidywalny, na sukces takiego lotu składa się wiele czynników: warunki meteorologiczne, psychofizyczna sprawność zawodnika i w końcu niezawodność samego latającego sprzętu.
Wyrwaliśmy to zwycięstwo Im cięższa praca tyn piękniejsze zwycięstwo. (Franky Zapata)
„Latający człowiek” pytany przez dziennikarzy o możliwość popularyzacji tej formy transportu odpowiadał, że na razie o tym nie myślał. Od początku chodziło mu przede wszystkim o realizację marzeń, a nie o pieniądze. Przy okazji lotu Francuza Polacy dowiedzieli się, że i w naszym kraju są podobni fascynaci latania. Kto z nas miał świadomość istnienia Polskiego Związku Hydro Odrzutowego, który jest 43. organizacją członkowską w Polskim Komitecie Sportów Nieolimpijskich (istnieje od niedawna, bo od kwietnia). Może doczekamy się „latającego Polaka”?
Lekcja Zapaty
Lot i przygotowania do niego były lekcją tego, jak dążyć do celu i jak nie załamywać się porażkami. – Nie można załamać się przy pierwszym wysiłku. Porażki? One się zdarzają – mówił Franky. Podkreślał, że robił to dla rodziny, że nie robił tego „na wariata”, że niezwykle ważne było zapewnienie bezpieczeństwa. – To cały czas krąży po głowie, nie masz prawa do błędu – mówił z przekonaniem. Nie chciał też zawieść swojej ekipy – robił to dla siebie, ale także dla nich. Robił to też dla wszystkich swoich fanów, dał im wiele radości. Leciał na floybordzie w kasku na głowie, był małą kropką na horyzoncie. Kropką, w którą wpatrywały się oczy wielu ludzi na całym świecie. Po tym, jak przy pierwszym locie źle podleciał do platformy, teraz wiedział już jak to zrobić. To dobry przykład tego, jak człowiek „uczy się na swoich błędach”. – Podczas drugiego lotu została już tylko kwestia układu między mną, a moim umysłem. Wiedziałem, że muszę dolecieć do Anglii i wylądować. Dziękuję żonie, że to wytrzymała – opowiadał lotnik. Gdy lądował, myślał właśnie o swojej rodzinie, o przyjaciołach, o zespole. Gdy już wylądował, w słuchawce telefonu usłyszał: „Wszystkiego dobrego tatusiu”. Latający człowiek rozkleił się i odpowiedział: „Wracam do domu i jedziemy na wakacje”.
Wakacje wakacjami, ale w zespole Francuza już pojawiły się pomysły przelotu nad Atlantykiem. I on naprawdę może to zrobić.. Franky Zapata – co oczywiste – dla Francji jest już dumą narodową, wręcz bohaterem! Dla nas wszystkich jest przykładem na to, że można! Że warto! Z głową, rozsądkiem, z dobrym sprzętem, z dobrymi ludźmi wokoło i przede wszystkim z pasją i wiarą w głowie! Flyboard może lecieć około 200km/h. Frank Zapata leciał 160km/h. Wartość latającej maszyny to… 250 tys. euro! Zapata zapowiada, że będzie starać się o zezwolenie na latanie (już nie tylko w formie sportowego i technicznego wyczynu). W planach jest też latający samochód – gotowa jest już nawet baza techniczna. Auto jakby wyjęte z filmów science-fiction mogłoby osiągnąć prędkość nawet 400km/h, miałoby zasięg 100 km. – Ludzie wierzą tylko w to, co widzą – mówi Zapata. I na koniec się z nim nie zgodzę. Ludzie wierzą też w to, co niewidzialne, nieuchwytne. I sam Zapata jest na to najlepszym przykładem.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |