Wojciech Bojanowski: widz chce odwrócić głowę od tych obrazów. Moją rolą jest złapać go za łeb i zapytać: co …
– Jestem tylko skromnym sługą winnicy Pana. Nie wpłynę na losy świata, dawno się z tego wyleczyłem. Jestem od tego, żeby jako dziennikarz i reporter ten świat opisywać, żeby pokazywać, jaki ten świat jest – mówi w rozmowie z Maciejem Kluczką Wojciech Bojanowski. Reporter TVN, autor reportażu „Niech toną”.
Reportaż ten to zapis dramatu uchodźców, którzy przed wojną i głodem uciekają przez Morze Śródziemne. Wojciech Bojanowski przez kilka tygodni pływał na statku SeeWatch3, który ratował nielegalnych migrantów. To właśnie z uchodźcami spędził Wigilię Bożego Narodzenia w 2018 r. Byli razem, na morzu, niechciani przez nikogo. Kolejne państwa Europy odmawiały przyjęcia statku do swojego portu.
Wyświetl ten post na Instagramie.
8 grudnia – za „Niech toną” – Bojanowski otrzymał prestiżową nagrodę Grand Press. Dziennikarz zwyciężył w kategorii reportaż telewizyjny/wideo. Jego materiał został uznany za najlepszy w 2020 r. Zdjęcia do reportażu wykonał Kamil Młyńczyk, operator „Faktów” TVN i TVN24. Przy okazji odbierania nagrody Bojanowski zdobył się na wzruszające, bardzo osobiste wyznanie. Przyznał, że w jego życiu, w tamtym samym czasie, wydarzyła się rodzinna tragedia. Przed oczami miał dramaty ludzi uciekających z ogarniętych wojną krajów. Tymczasem w Polsce jego żona była w ciąży. Rodzice dowiedzieli się, że chłopiec ma zespół Edwardsa, syn zmarł. Reporter wspominał, że z żoną zdecydowali, że niezależnie od choroby będą próbowali utrzymać ciążę do dnia porodu i „może zdarzy się jakiś cud, może Bóg pomoże”. Niestety, stało się inaczej. Dziś Wojciech Bojanowski jest już szczęśliwym ojcem kolejnego, upragnionego dziecka.
Maciej Kluczka (misyjne.pl): Zdecydowałeś się publicznie opowiedzieć o bólu, cierpieniu, które towarzyszyły Twojej pracy na morzu, a które były związane z Twoim życiem prywatnym i utratą dziecka. Dlaczego postanowiłeś powiedzieć o tym publicznie?
Wojciech Bojanowski (TVN24, autor filmu dokumentalnego „Niech toną”): Chciałem w ten sposób pomóc ludziom, którzy zmagają się z takimi tragediami. Całym rodzinom, ale w szczególności mężczyznom i ojcom. Chciałem w tym trudnym roku zwrócić uwagę na sytuację osób, które zmagają się z depresją i kryzysami psychicznymi. Nawet, jeśli wydaje się, że dookoła jest tak ciemno, że słońce już nigdy nie wzejdzie, to ja jestem żywym przykładem tego, że jednak wschodzi. Że można taki kryzys przełamać. Chciałbym dodać innymi ludziom siły i otuchy, tak samo jak w najtrudniejszym okresie mnóstwo ludzi próbowało dodać otuchy mnie. Nie potrafię myśleć o SeaWatchu inaczej, jak mając w pamięci naszą osobistą tragedię i śmierć naszego chłopca. Dziś jesteśmy w zupełnie innym miejscu. Na początku kwietnia urodził się nasz wspaniały syn Janek, który dosyć skutecznie wypełnia nam po brzegi dni i noce. Przed pogrzebem ojciec Krzysztof z klasztoru dominikanów na warszawskim Służewie zaprosił nas na rozmowę do takiego pokoiku z przygaszonym światłem. Powiedział wtedy: „Rozumiem, że jesteście teraz zdruzgotani, rozżaleni i nie widzicie w tym bólu najmniejszego sensu, ale… być może przyjdzie jeszcze czas, kiedy ten sens odnajdziecie”. Ja szukam cały czas tego sensu i być może moja próba publicznego dodatnia otuchy innym jest właśnie elementem poszukiwania tego sensu.
Wszystkim osobom, z którymi leżałem na dywanach i przytulałem się przez ostatnich 5 lat w Międzynarodowym Dniu Migrantów życzę dużo zrozumienia i miłości! ❤️Jak najmniej nienawiści, pogardy i wykorzystywania ich trudnej i przymusowej sytuacji do celów politycznych #StaySafe ✊??? pic.twitter.com/ifhywD2Vnj
— Wojciech Bojanowski (@BojanowskiW) December 18, 2020
Co dla Ciebie oznacza nagroda Grand Press? To uznanie przez środowisko, potrzebne w tak trudnej, jak Twoja, działce dziennikarskiej?
To niezwykłe wyróżnienie dla całego zespołu, który pracował nad tym filmem. To już drugi materiał o migrantach i uchodźcach, który współtworzyłem doceniony Nagrodą Grand Press w kategorii reportaż telewizyjny. Wcześniej nagrodzono „Drogę przez Piekło” opowiadającą o losie osób, które przez port we francuskim Calais na naczepach ciężarówek usiłują przedostać się na drugą stronę kanału La Manche. Z kolei w 2017 r. nagrodzono materiał „Śmierć w Komisariacie” opowiadający o okolicznościach tragicznej śmierci Igora Stachowiaka.
Jak sytuacja migrantów wygląda teraz, w czasie pandemii? Czy nadal przemierzają szlaki migracyjne? Czy południe Europy ich przyjmuje? Czy są badani pod kątem Covid-19? Czy statki SeeWatch nadal pływają po Morzu Śródziemnym?
Statki nadal płyną, ludzie nadal uciekają z Libii, statek Seawatch3 na zawsze został „zaaresztowany” w porcie, podobny los spotkał Seawatch4, ale wolontariusze zbierają już pieniądze na kolejny statek. Sytuacja pandemiczna zdecydowanie utrudnia nie tylko prowadzenie akcji na morzu, ale stanowi też nowy argument dla rządów państw odmawiających przyjęcia migrantów i uchodźców.
Wróćmy do wydarzeń opisanych w Twoim filmie. Czy załoga statku nie miała jakichś obiekcji, byście towarzyszyli im z kamerą? Dzień w dzień na statku? Nie prześwietlili Was? Nie sprawdzili, z jakim nastawieniem do nich przychodzicie?
To zawsze jest team work. To nie „Ty, ty”, „Wojtek, Wojtek”, „dokument Wojtka”, „Wojtek ach i och”. Prawda jest taka, że to zasługa także dziewczyny, która siedzi tam za szybą, Olgi. Nie byłoby też tego wszystkiego, gdyby nie Marcin Piankowski, gdyby nie Adam Pieczyński, który od czasu do czasu ma takie pomysły, wizje i próbuje ziarno na te pomysły zasiewać. Kiedyś powiedział mi: „Wojtek, tyle się mówi o uchodźcach, może być coś o nich opowiedział? Byłeś na Lesbos, w Morii. Masz już jakiś kredyt zaufania w tej sprawie, wiesz już o czym mówisz, a ja nigdy nie widziałem tego, co naprawdę się dzieje na Morzu Śródziemnym. Może byś zrobił jakiś materiał?”. A ja… gdy dostaję takie zlecenie, to zaczynam czuć ciężar na barkach. Mam świadomość, że jak już w coś wejdę, to na całego. I że trzeba w to zaangażować kilkadziesiąt osób. Gdyby nie Kamil Młyńczyk, który był ze mną na Seawatch3, i jego niespotykana wrażliwość, nie byłoby żadnego nagrania.
Miałem okazję spotkać się z papieżem Franciszkiem i chwilę z nim porozmawiać o sprawach uchodźców. Do cholery jasnej! Ja się na taką rzeczywistość po prostu nie godzę! Nie tylko ja, ale cały zespół pracujący nad tym reportażem, mieliśmy poczucie, że dotykamy czegoś szalenie istotnego i dlatego spaliśmy na takim kudłatym dywanie w redakcji przez kilka nocy, daliśmy z siebie wszystko, wszyscy pracowaliśmy jak woły pociągowe, bo nam zależało… (Wojciech Bojanowski, TVN24 dla misyjne.pl)
Gdyby nie wielki talent Róży Mojsiewicz, która jakimś cudem po roku odnalazła naszych bohaterów rozsianych po całej Europie znając tylko ich imiona, nie byłoby drugiej części filmu. Gdyby tych niezwykle emocjonalnych spotkań z właściwą sobie wrażliwością nie sfilmował Bartłomiej Serafiński – nikt nie miałby tego szansy zobaczyć. Gdyby nie wyjątkowo utalentowani graficy komputerowi, materiał byłby zdecydowanie uboższy. Po drugie, to wszystko kosztuje dużo pieniędzy i jestem wdzięczny mojej firmie, że decyduje się inwestować w tego typu dziennikarskie projekty. Po trzecie, nie wszystko ode mnie zależy. A na koniec to ja, jako kapitan takiego projektu, czuję się odpowiedzialny za jego efekty. I gdy już wszystko mniej więcej dopięliśmy i lecę tym samolotem, i patrzę sobie przez okno i gdy widzę, że silnik wypala to paliwo…
To wiesz, że musisz coś z tej wyprawy przywieźć.
Zanieczyszczam powietrze, siedzę w tym fotelu, więc muszę coś przywieźć, coś więcej niż mają inne agencje informacyjne. Musi być z tego coś sensownego. Czuję misję. Może to słowo jest trochę wyświechtane, ale dziennikarstwo to dla mnie jest jednak misja i te tematy, które robimy to tematy misyjne. Nie boję się tego słowa! To nie jest tylko praca, to też misja.
Ale misja do czego? Co jest Twoją misją? Jaki jest jej cel? Zmienić myślenie ludzi czy po prostu pokazać im wycinek rzeczywistości?
Jestem tylko skromnym sługą winnicy Pana. Nie wpłynę na losy świata, dawno się z tego wyleczyłem. Jestem od tego, żeby jako dziennikarz i reporter ten świat opisywać, żeby pokazywać, jaki ten świat jest. Wokół mnie są mniej lub bardziej rozsądni ludzie, którzy podejmują decyzje, którzy decydują o tym, jak wygląda polityka, decydują o tym, w którą stronę pójdzie Polska, Unia Europejska czy cały świat. Nie mam takiej potrzeby ani ambicji, że chcę wpływać na te decyzje. Z drugiej strony wyrosłem w takim przekonaniu, że jeśli coś mnie do głębi porusza, to zarżnę się, by przełożyć to na język telewizji, dokumentu czy reportażu. To jest szansa, żeby to moje poruszenie przełożyć na poruszenie kogoś innego. Nadzieja na to, że uda się zaszczepić jakieś dobro, jakąś wrażliwość i obudzić myślenie. Nie przypadkiem mówi się, że pracujemy w medium. Jestem takim…
…przekaźnikiem? To już jest dużo, choć u niektórych dziennikarzy niekiedy wyczuwam zniecierpliwienie, zniechęcenie. Chcieliby czegoś więcej. Chcieliby zawsze zmieniać rzeczywistość, a nie tylko opisywać i czekać na zmianę. Ty mówisz, że pokazanie, opisanie to nie „tylko”, ale już „aż”.
Pokazanie i poruszenie. Duże debaty toczyły się o tym, jak wygląda początek tego reportażu. Na początku pokazujemy martwego noworodka i martwą kobietę. Standardy telewizji, w której pracuję są takie, że nigdy nie pokazujemy takich obrazów, zamazujemy je, nie narażamy widzów na tak drastyczne obrazy. Ja jednak bardzo chciałem to pokazać, bo mnie to poruszyło i uważam, że ludzi też powinno poruszyć. Oczywiście to jest brutalne, może to nawet rodzaj jakiejś symbolicznej agresji wobec widza, który myśli sobie: „Czy ja w sobotę o godzinie 20:00 jedząc pizzę chcę oglądać martwych ludzi?”. A ja uważam, że tak, powinien to zobaczyć przy tej pizzy. Na tym polega moja agresja. Inną propozycją na tytuł dokumentu byli „Niechciani”, ale w końcu zdecydowaliśmy się na „Niech toną”.
Na początku były wątpliwości, że może za ostro… Pomyśleliśmy jednak, że tytuł tego reportażu ma pełnić taką rolę, że ma być szokujący. Tytuł wymyślił mój znakomity kolega Marcin Sikorski z krakowskiej Agencji Nie Do Ogarnięcia. Normalnie współpraca z copywriterem kosztuje grube pieniądze, a nasi przyjaciele z Krakowa zrobili to zupełnie pro bono. Miło mi, a nawet się wzruszam, jak pomyślę, że ludzie poświęcają swój czas tylko dlatego, że po prostu w coś wierzą. Dzisiaj wszyscy w mediach walczą o uwagę, a my mieliśmy poczucie, że walczymy o tę uwagę w słusznym celu.
>>> Hiszpania: migranci potrzebują pomocy, szczególnie w trakcie pandemii [GALERIA]
Na Twój, Wasz dokument był pomysł, scenariusz, ale on przecież głównie pisał się na morzu, na statku.
To, co się jeszcze wydarzyło po drodze, to rezolucja Parlamentu Europejskiego, która mówi – przepraszam, że tak powiem – „mamy tych ludzi w dupie”. To rezolucja, która idzie w tym myśleniu, że „może jak tysiąc osób utonie, to następne tysiące osób zastanowi się, czy wypłynąć”. Jestem katolikiem, wychowałem się w katolickiej rodzinie, chodzę w niedzielę do kościoła, wyznaję katolickie wartości, miałem nawet okazję spotkać się z papieżem Franciszkiem i chwilę z nim porozmawiać o sprawach uchodźców. Do cholery jasnej! Ja się na taką rzeczywistość po prostu nie godzę! Nie tylko ja, ale cały zespół pracujący nad tym reportażem, mieliśmy poczucie, że dotykamy czegoś szalenie istotnego i dlatego spaliśmy na takim kudłatym dywanie w redakcji przez kilka nocy, daliśmy z siebie wszystko, wszyscy pracowaliśmy jak woły pociągowe, bo nam zależało… Poczekaj… zadałeś pytanie, na które nie odpowiedziałem…
O to, czy nie było problemów z wejściem na See Watch?
Olga, ja, wszyscy, myśleliśmy na początku o jednym: jak to zrobić, by się tam dostać, żeby wejść na ten wyjątkowy statek. Wiedziałem doskonale, jak dużo dzieje się w centralnej części Morza Śródziemnego. Zacząłem trochę czytać i zrobiliśmy listę statków. (tu dołącza do nas Olga Orzechowska, reporterka, która współpracowała przy produkcji filmu – przyp. red.)
Wojciech: Ile było tych statków, do których pisaliśmy?
Olga Orzechowska (TVN24): Pisaliśmy do wszystkich kilkunastu, które wtedy były na morzu albo w porcie. Adam Pieczyński powiedział, że chciałby żebyś dostał się na statek, na który wyciąga się uchodźców. Sprawdziliśmy wszystkie organizacje, które wypływały wcześniej w morze, wypływają lub planują wypłynąć na Szlak Centralny. Braliśmy pod uwagę nie tylko statki, które płyną w danym momencie, ale dzwoniliśmy i pisaliśmy też do tych, które stoją zablokowane w portach. Sytuacja z dnia na dzień się zmieniała. Wszędzie byliśmy wpisywani na listę oczekujących, bo chętnych na taką wyprawę było wtedy bardzo dużo. Na wszelki wypadek wypełnialiśmy wszystkie kwestionariusze, taki jeden miał chyba z 10 cm grubości! Musieliśmy podpisać ich regulamin, który obowiązuje na statku. Któregoś dnia… dostałam maila od organizacji See Watch, że wykruszyły im się dwie osoby z załogi i jeśli chłopaki (Wojtek i Kamil Młyńczyk) będą w ciągu dwóch dni na Gibraltarze na szkoleniu, to mogą się z nimi zabrać. I tak z listy oczekujących wskoczyliśmy na statek! Wojtka nie było akurat w redakcji, więc zaczęłam szukałam go od razu po całej telewizji! Po dwóch miesiącach czekania, taka decyzja! Codziennie moją pracę zaczynałam od sprawdzania maili! Gdy zapytałam Wojtka, czy da radę być tam za dwa dni, bez wahania odpowiedział: „Jasne!”. Gdy Wojtek i Kamil już tam dojechali, to wszyscy już kojarzyli nasze nazwiska.
Byliście pozytywnie „namolni”. Pytali o Wasze nastawienie, o to, jaki wydźwięk ma mieć ten materiał?
Olga Orzechowska: Mówiliśmy, że chcemy być świadkami tego, co się dzieje na statku. Bardziej szczegółowo pytali o formę psychiczną, o przebyte choroby, o najgorsze przeżycia z naszego życia. Chcieli wiedzieć, czy jesteśmy na tę wyprawę przygotowani.
Wojciech Bojanowski: Gdyby nie Olga i jej determinacja, to by tego wszystkiego nie było. Chcę przetłumaczyć film na język angielski i hiszpański, chcę go wysłać papieżowi, za pośrednictwem kard. Konrada Krajewskiego.
Wczytujemy OFFa po angielsku ro #NiechToną #??#?? | Być może wypłyniemy na szerokie wody ?@Discovery @tvn24 pic.twitter.com/qmf7esV2Nf
— Wojciech Bojanowski (@BojanowskiW) December 14, 2020
Na statku stałeś się częścią załogi czy nadal dziennikarzem, który stoi obok i obserwuje, jest kimś z boku?
Operacji prowadzonych przez załogi See Watch nie potrafię jednoznacznie ocenić. Nie uważam ich za bezwzględnie dobre lub jednoznacznie złe. Nie mam do końca pewności, czy istnieje i jak w rzeczywistości działa osławiony „pull factor”, czyli czynnik przyciągający do podjęcia podróży do Europy, ucieczki z północy Afryki. Nie wiem, czy i na ile obecność takiego statku u wybrzeży Libii powoduje, że ci ludzie wyruszają w tę ryzykowną drogę do Europy. Pamiętajmy jednak, że to nie są ludzie w ciemię bici. Są niezwykle ogarnięci życiowo, w większości mają też smartfony i korzystają z internetu. Dziś za pomocą rozmaitych serwisów możemy sprawdzić, gdzie w tej sekundzie jest jakiś konkretny samolot i w jakim kierunku leci. Tak samo możemy sprawdzić, gdzie jest każdy z zarejestrowanych statków. Czy ktoś, kto się wybiera w taką podróż tego nie sprawdza? Pewnie sprawdza.
Pokazałeś w filmie ten wątek i związane z nim Twoje wątpliwości. Po ludzku trudno nie kibicować tym, którzy ratują tonących ludzi z wody, ale nie można też uciekać od pytań, które przy tej okazji się pojawiają. Ty chyba do końca nie stałeś się jednym z nich, nie stałeś się jedną ze stron tego sporu, tylko postanowiłeś stanąć obok i po prostu pokazać ich misję?
Starałem się, aczkolwiek to jest trudne. Aspekt emocjonalny odgrywa wielką rolę. Włoski rząd wypowiedział wojnę wszystkim organizmom pozarządowym, które ratują uchodźców. Czy się temu dziwię? Nie do końca… Co ciekawe, nawet oficer pokładowy See Watch w szczerej rozmowie mówi tak: „Wojtek, ja się nie dziwię władzom Malty, władzom Włoch, że próbują postawić jakąś barierę”. Malta ma przecież największy odsetek migrantów przypadających na mieszkańca.
Czyli źródłem postawy Włoch, ówczesnego włoskiego rządu, jest brak solidarności Europy.
To absolutny brak solidarności, to środkowy palec, tak zwany faker, który bogata Europa pokazuje krajom południa. Negocjacje, które się toczyły po tym, jak udało nam się uratować 32 osoby, to były negocjacje na poziomie Unii Europejskiej. Cała Europa dyskutowała o tym, co zrobić z tą trzydziestką osób. Przez kilkanaście dni!
>>> Nazwali po imieniu tych, którzy zginęli zapomniani. Trwa Tydzień Modlitw za Uchodźców [ZDJĘCIA]
Dla mnie najtrudniejszym momentem tego filmu był właśnie ten, gdy ktoś z członków załogi powiedział, że tak naprawdę znaleźliście się pośrodku niczego i nie możecie nic z tym zrobić. Zostawieni przez wszystkich. Ten dryfujący bez celu statek to symbol upadku wartości? Wartości, które stanowią fundament człowieczeństwa?
To po ludzku było smutne i zatrważające. Zdążyliśmy się z wieloma osobami zżyć i zakumplować. Zobaczyliśmy, że osoby, które uratowaliśmy tak samo jak my, mają swoje zalajkowane playlisty na Spotify, ulubione filmy na YouTubie. Mają takie życie jak my, tylko z jakiegoś powodu decydują się na tę podróż przez morze. Nie jestem od oceniania, dlaczego to zrobili, ale tak zrobili. Poznajmy ich, zaprzyjaźniamy się z nimi, jest Maimouna, która jest najlepszym dzieckiem pod słońcem. Na początku jest dziewczynką przerażoną całą tą sytuacją, a potem czuje się już bezpieczniej. Najpierw jest takim zamkniętym kwiatuszkiem, ale później, jeszcze na statku, zaczyna rozkwitać i szaleć. Zaczepia wszystkich, wygłupia się. Więc stroimy głupie miny, Maimouna bawi się naszymi kamerami i aparatami, pozuje jak modelka na wybiegu, śmiejemy się i cieszymy. Bawimy się różowym balonem. Zbliża się Wigilia… i okazuje się, że nikt nas nie chce.
Okazuje się też, że tytuł „Niechciani” jest tak samo adekwatny, może i lepszy. Słowo „Niechciani” dotyczy zarówno wolontariuszy, ratowników, jak i uratowanych. My tacy niechciani, pośrodku niczego… Jest takie ujęcie, gdy widać nasz kurs i on wygląda tak: w lewym górnym rogu jest Lampedusa, w prawym dolnym Malta i ślad SeeWatch3, który zygzakiem, przez 19 dni pływa bez celu tam i z powrotem. Cały czas załoga pisze maile do portów; kapitan, pierwszy oficer dzwonią. Do tego zbliża się sztorm i jest fatalna pogoda… Na łóżku nie da się spać, bo choć są barierki, to przez całą noc obijamy się tylko od jednej i drugiej. To staje się nie do zniesienia, ekstremalnie wyczerpujące, dzień myli się z nocą… Spora część załogi ma chorobę morską, więc bierzemy dodatkowe dyżury przy wypatrywaniu kolejnych pontonów. Przychodzi sztorm: prosimy o pomoc władze najbliższego portu. Kapitan mówi, że mamy ludzi, za życie których odpowiadamy i że chcemy zbliżyć się tylko na ich wody terytorialne, by schować się przed złą pogodą. Odpowiedź brzmi: „Nie”.
Kiedy wycieńczeni podróżą przez Saharę przekraczają granicę Libii, to podjeżdża do nich banda w pikapie z kałachami i mówią: „My tu jesteśmy władzą”. Aresztują ich i mówią: „Macie kasę, by dostać się do Europy? To już jej nie macie. Trafiacie do więzienia, a rodzina, która się na to złożyła, teraz musi się na was zrzucić, inaczej stąd nie wyjdziecie”. I to jest rzeczywistość, przez którą większość tych osób przeszła. (Wojciech Bojanowski, TVN24 dla misyjne.pl)
Na Was, szczególnie na załogę, spadła wtedy odpowiedzialność za decyzje Europy. Na tej małej powierzchni i w trudnej sytuacji staliście się twarzą Europy, która zamyka drzwi. To było trudne do przejścia?
Jeden z inżynierów statku mówi wtedy w filmie: „Wstydzę się tego, że jestem białym facetem, że uratowaliśmy tych ludzi i teraz musimy powiedzieć im: »Nikt was nie chce«”.
Kolejny „dobry tytuł”…
Zarządzanie konfliktem i emocjami na takim statku to bardzo duże wyzwanie i zadanie, dlatego byli tam też mediatorzy kulturowi. To specjalna funkcja, w ramach załogi. Osoby, które mówią po arabsku i dobrze rozumieją tę kulturę. Przy takich warunkach pogodowych jak sztorm, po pięciu dniach już wszyscy mają dość, zapasy wody i jedzenia też powoli się kończą…
A paliwo?
Paliwa było akurat na 6 miesięcy. Nasz statek został zatankowany na Gibraltarze za około 250 tysięcy euro. Mógłby pływać na tym paliwie jeszcze przez pół roku. SeeWatch 3 został przerobiony z japońskiego statku, który obsługiwał platformy wiertnicze, jest samowystarczalny przez długi czas, ma więc ogromne zbiorniki na paliwo. Został później za pieniądze zebrane od wolontariuszy dostosowany do akcji SAR, czyli „Search And Rescue”. Taka misja powinna trwać 3 tygodnie, zapas jedzenia dla załogi wystarcza na miesiąc z kawałkiem. Są też odpowiednie zapasy leków, a oprócz tego, w ładowni na dole, są dwie tony ryżu, tona fasoli i w momencie, gdy misja statku się przedłuża, goście (tak załoga nazywa uratowanych) są zdani niestety tylko na to. Z grubsza im to pasuje. Po drugie, w szczycie kryzysu (w 2014 i 2015 r., kiedy tych gości na pokładzie było pół tysiąca) to się naprawdę sprawdzało.
>>> Na świecie jest 272 mln migrantów. Jak pomaga im Kościół?
Wspomniałeś, że na SeeWatch3 spędziliście Wigilię.
Mieliśmy wyjątkowe Święta. Wigilię Bożego Narodzenia spędziliśmy wspólnie z uratowanymi. Jedzenie było świąteczne. Wszystkie osoby, z którymi spotkałem się po kilku miesiącach od uratowania (ten wątek jest pokazany w filmie) zapamiętały wyjątkowość tego wieczoru, to święto.
Czy ta krytyczna misja była w historii SeeWatch największym kryzysem, z którym wolontariusze musieli się mierzyć?
Tak. Później była jeszcze historii Caroli Rackete. W teorii statki See Watch powinny wypływać na trzytygodniowe misje. Później statek wraca do portu po zaopatrzenie, zmienia się właściwie cała ekipa czyli kapitan, szef misji, oficerowie pokładowi i lekarz. Pamiętajmy, że oni poświęcają swój wolny czas, urlop na to, by pływać i ratować ludzi. Muszą być przynajmniej trzy osoby z uprawnieniami do prowadzenia statku. Wszyscy pracują w systemie dyżurowym. To jest precyzyjnie poukładane. Dużym wyzwaniem dla organizacji jest na przykład znalezienie inżyniera pokładowego, który może zarobić duże pieniądze na rynku, a zechce pływać na morzu jako wolontariusz.
Z filmu pamiętam powody, dla których do Europy uciekają kobiety, które wystąpiły w „Niech toną”. To przemoc, maltretowanie, bieda, wojna. Czy z mężczyznami jest podobnie? Rozumiesz powody ich ucieczki? To rzeczywiście jest zagrożenie życia czy jednak chęć jego poprawy, poprawy jego poziomu?
Jeśli na pontonie mamy 32 osoby, to najczęściej mamy 32 różne powody i 32 różne historie. To najczęściej jest bieda, maltretowanie, zagrożenie życia, autentyczne problemy, ale niekiedy u źródeł leży chęć poprawienia swojego losu, chęć szukania lepszej przyszłości. To tak zwani migranci ekonomiczni. Sytuacja się komplikuje w momencie, gdy zdamy sobie sprawę z drogi, jaką ci ludzie przebyli. Nieważne jest już wtedy, jakie są pierwotne powody, które wypychają ich przez Saharę, przez Libię nad Morze Śródziemne. Kiedy wycieńczeni podróżą przez Saharę przekraczają granicę Libii, to podjeżdża do nich banda w pikapie z kałachami i mówią: „My tu jesteśmy władzą”. Aresztują ich i mówią: „Macie kasę, by dostać się do Europy? To już jej nie macie. Trafiacie do więzienia, a rodzina, która się na to złożyła, teraz musi się na was zrzucić, inaczej stąd nie wyjdziecie”. I to jest rzeczywistość, przez którą większość tych osób przeszła.
To, co się dzieje w Libii, to jest piekło na ziemi! Po upadku reżimu Kadafiego w Libii nie ma formalnych struktur państwa, państwo jest w stanie rozkładu. Nie ma centralnego rządu, który by kontrolował tę sytuację, więc kilku chłopów z kałachami ma władzę w jakiejś nadmorskiej prowincji i w brutalny sposób wykorzystuje sytuację tych biednych ludzi. Oni są oszukiwani co najmniej kilkanaście razy, zanim trafią na ponton, który ma być ich szansą na wyrwanie się z opresji, ostatnią deską ratunku w postaci przeprawy do Europy. Gdy już są na tym pontonie, są oszukiwani po raz kolejny. Przemytnik mówi im, że światła na horyzoncie to już Europa. A to nie Europa, tylko światła platformy wiertniczej trzy kilometry od brzegu. A do przepłynięcia jest kilkaset kilometrów. Gdy zostali już 600 razy oszukani…
… to trudno nie podać im ręki?
… gdy zostali już 600 razy oszukani, to mówią: „Ja wolę umrzeć na morzu, niż siedzieć w Libii, która stała się dla mnie więzieniem. Zrobię wszystko, by się stamtąd wydostać”. Ośrodki detencyjne w Libii są pośrednio finansowane przez Unię Europejską. To gigantyczny wstyd dla wszystkich obywateli Unii Europejskiej, w tym dla mnie. Wstydzę się, że europejskie, czyli również moje pieniądze są tam kierowane. W miejsce, gdzie prawa człowieka nie istnieją. Nikt tego, co tam się dzieje nie kontroluje, bo każdy boi się tam pojechać. To jest czarna plama świata. Uchodźcy uciekają z piekła. W tej sytuacji mówią więc, że nawet jeśli zginą, nawet jeśli zginą ich dzieci, to uważają to za lepsze rozwiązanie niż to, co spotyka ich w Libii.
Teraz statki z wolontariuszami na Morze Śródziemne raczej nie wypływają?
Raczej nie.
Ale uchodźcy nadal ruszają w drogę, prawda?
Tak. To, co się dzieje tam na miejscu, widać na początku filmu… Trupy pływają w Morzu Śródziemnym. Ciała kobiet, mężczyzn, dzieci są wyrzucane na brzeg, trochę na brzeg Libii, trochę Tunezji. I psuły klimat tym, którzy jeszcze przed pandemią spędzali tam urlop. Nie wiemy dokładnie, ile osób ginie. Statystycznie około 9 osób każdego dnia, od początku kryzysu. Wiemy, że jeśli akurat u wybrzeży Libii nie ma statku, to rośnie śmiertelność. To znaczy, że ludzie wyruszają w drogę niezależnie od tego, czy statek jest, czy go nie ma. Europa powinna, powinna… przepraszam, że to powiem, powinna pierd****ć się w głowę, postukać się i zastanowić się, czy my jeszcze jesteśmy ludźmi? Czy chcemy nazywać się ludźmi? Czy wartości chrześcijańskie, miłosierdzie, prawa człowieka traktujemy już tylko jako puste frazesy na ustach? Czy to już zupełnie nie ma znaczenia? Czy to wszystko nie prawda? Wiem, że prawie każdy za pierwszym razem ma ochotę odwrócić głowę od tych obrazów. Moja rola jest taka, żeby złapać takiego człowieka za łeb i zapytać go: „Człowieku, co z tym zrobisz?”.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |