fot. Youtube/Kino Helios Polska

Z przyjęcia wychodzi ostatnia [RECENZJA] 

Miałem okazję zobaczyć film „Lee. Na własne oczy”. To opowieść o korespondentce wojennej z czasów II wojny światowej – Lee Miller. Jej historia porusza, twórcy filmu pokazali zaś, że o wojnie wciąż można opowiedzieć w nowy sposób.  

Przed pójściem do kina nie słyszałem o Lee Miller. Nie wiedziałem więc, czego oczekiwać po tym filmie. Przeczytałem jedynie, że to opowieść o korespondentce wojennej z czasów II wojny światowej. I cieszę się, że tak niewiele o niej wiedziałem, bo film „Lee. Na własne oczy” to jej niezwykła biografia. Opowiada o kobiecie, która w trudnych czasach wykazała się ogromnym heroizmem i odwagą – ale też mocnym charakterem. Bez tego ostatniego nie byłaby w stanie zrobić niektórych zdjęć. Choćby tych z obozów koncentracyjnych. A warto na wstępie jeszcze dodać, że w tytułową bohaterkę wcieliła się Kate Winslet – i zrobiła to fenomenalnie. 

Dokumentacja wojny 

Film jest jakby opowieścią, którą snuje starsza już Lee – w roku 1977. W domu opowiada młodemu mężczyźnie swoją osobistą historię z czasów II wojny światowej – pokazując przy tym liczne fotografie zrobione w tym czasie. Lee była reporterką brytyjskiego „Vogue’a”. Początkowo z dystansem podchodzono do jej chęci pracy, jako reporterka, na wojnie. Podkreślano, że to „męski” zawód. Z czasem jednak przekonano się o jej talencie i ogromnej sile, która tkwiła w tej kobiecie. Lee udaje się na front i dokumentuje historię – a może nawet powinno się napisać Historię. Już pierwszy kontakt z brutalnością wojny ma dla niej wyjątkowe znaczenie. Spotyka lekarzy w polowym szpitalu, którzy próbują ratować życie rannych żołnierzy. Trudne doświadczenie, które jednak ma ogromny wpływ na budowanie w niej zawodowej korespondentki wojennej. Dość szybko w filmie dochodzi do wyzwolenia Paryża – a to właśnie we Francji pracowała Lee. Widz zadaje sobie wtedy pytanie: „Już? Tylko tyle?”. Nie, to dopiero początek. Bo Lee Miller nie tylko z przyjęcia wychodzi ostatnia – ale i do końca chce przyglądać się z aparatem toczącej się wojnie w Europie. Nie wraca więc do domu, ale rusza znów na front. I właśnie wtedy powstaną zdjęcia, które w przyszłości będą dowodami na to, jak brutalnym czasem była II wojna światowa. Lee z aparatem wejdzie m.in. do obozu koncentracyjnego. Sfotografuje wielu nieżywych ludzi zamordowanych w tym miejscu kaźni. 

fot. Youtube/Kino Helios Polska

Docenić reporterów wojennych 

Film w reżyserii Ellen Kuras opowiada o bohaterskiej kobiecie. Owszem, Lee nie walczyła  i jej zdjęcia raczej pokazywały czas „po” jakimś wydarzeniu. Ale musiała wykazać się ogromną odwagą, by w ogóle zmierzyć się z widokiem choćby trupów ludzi zamordowanych w obozie. Nie zraża się, z pokerową miną robi zdjęcia. Dokumentuje – co jest kluczowe w pracy reportera wojennego. Kontakt ze złem wojny pozostawi w niej blizny na całe życie – w postaci traumy i zespołu stresu pourazowego. Nie da się chyba wyjść bez szwanku z takiej sytuacji. Za swój heroizm Lee zapłaciła więc już po wojnie. Zresztą, nie tylko ona, jej postawa odbiła się na całej rodzinie. Często nie zauważamy pracy korespondentów wojennych. Albo wydaje nam się ona taka zwyczajna – zwłaszcza w czasach internetu i telewizji, przekazu non stop. Tymczasem to bardzo wymagające, zwłaszcza psychicznie, zajęcie. I reporterzy wojenni zmagają się z licznymi traumami – wspomnijmy choćby genialnego Wojciecha Jagielskiego. Film „Lee. Na własne oczy” pozwala nam więc docenić ten zawód i zobaczyć trudności, jakie się z nim wiążą. To obraz otwierający oczy przede wszystkim dziennikarzom. Przyznam, że po tej filmowej lekturze z jeszcze większym szacunkiem patrzę na moich „kolegów po fachu”, którzy pracują w warunkach wojennych – choćby w Ukrainie. Tym bardziej więc docenić należy pracę korespondentów wojennych z czasów II wojny światowej – pracowali w jeszcze trudniejszych warunkach.  

fot. Youtube/Kino Helios Polska

Idźcie do kina! 

Co ciekawe, to film wojenny, ale bardzo kameralny. Jeśli ktoś spodziewa się licznych wybuchów, scen akcji itd. – ten się rozczaruje. Opowieść o Lee Miller inaczej opowiada o wojnie. Nie są w niej ważne bitwy i wojenne działania – ale to, co dzieje się potem. Ukazanie świata zmienionego przez te historyczne wydarzenia. Przyznam, że takie filmowe – kameralne właśnie – spojrzenie na II wojnę światową jest dla mnie bardzo świeże i nowatorskie. Filmów wojennych powstało mnóstwo – ale wiele z nich stosuje podobną narrację, sposób budowania fabuły. A tu wojna jest w centrum, a zarazem obok. To jednak przede wszystkim opowieść o Lee Miller – kobiecie, która wojnę wpisała w swoje życie.  

Nie sposób nie docenić Kate Winslet. Jak już pisałem – naprawdę fenomenalnie wcieliła się w tytułową bohaterkę. Jest twardo stąpającą po ziemi kobietą, wie, czego chce. I nie boi się – choć towarzysza jej różne emocje. Świetnie te emocje udało się oddać Winslet. Nie ma się zresztą co dziwić – to aktorka, która nie od dziś zachwyca świat swoim talentem. Warto też zwrócić uwagę na resztą ekipy aktorskiej, zwłaszcza na świetne występy Alexandra Skarsgårda i Marion Cotillard. I na muzykę skomponowaną przez Alexandre Desplata, jednego z czołowych twórców muzyki filmowej. W pewien sposób nawet nie zauważamy muzyki w tym obrazie – bo tak doskonale tworzy całość z obrazem. Ilustruje to, co się dzieje. O fantastycznych zdjęciach Pawła Edelmana nawet nie wspominam – trzeba je zobaczyć! „Lee. Na własne oczy” – warto więc pójść do kina i poznać tę historię. Zapewniam, że jest mocna i zaskakująca. A przede wszystkim – poruszająca. 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze