fot. Jake Melara/Unsplash

#Adwent: Jezus przychodzi do kobiety z przeszłością

Adwent to czas oczekiwania na przyjście Jezusa. Bóg nie przychodzi tylko do tych z pierwszych rzędów kościelnych ławek. Przygotowaliśmy dla Was kilka historii, które są dowodem na to, że Jezus wybierając sobie za miejsce narodzin ubogi żłóbek nie obawia się również nędzy naszego życia.

Olga od kilku lat zasiada do wigilijnego stołu ze łzami w oczach. To dla niej trudny czas. – Rodzina i przyjaciele nawet nie domyślają się, jak wielki ból w sobie noszę. Zawsze zastanawiam się, czy tego dnia, w Boże Narodzenie, Bóg przychodzi także do mnie… pomimo mojej przeszłości – przyznaje.

Kiedy Olga miała dwadzieścia lat, poznała o kilka lat starszego mężczyznę. Nigdy wcześniej ani później nie była tak zakochana jak wtedy. Połączył ich portal randkowy. On studiował socjologię, a ona była na pierwszym roku psychologii. Oboje pochodzili z dobrych domów. Rodzice od najmłodszych lat starali się przekazywać im wartości i zachęcać do praktykowania wiary. Kiedy zaczęli dorosłe życie i wyprowadzili się z domu, wyglądało to różnie. Pojawiali się na mszy św., ale sporadycznie. – Wydawało nam się, że są w życiu ważniejsze sprawy, a wiarę trzeba włożyć między bajki. Patrzyliśmy na Kościół jak na zamknięty etap w naszym życiu. Chcieliśmy budować nasze życie na nowych wartościach. W kościele pojawialiśmy się właściwie tylko z przyzwyczajenia i od święta – przyznaje Olga. – Nasza relacja od początku układała się znakomicie. Były kwiaty, kino, romantyczne spacery. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy i chcieliśmy spędzić razem resztę życia. Stąd decyzja o zamieszkaniu razem po niespełna dwóch miesiącach znajomości. W międzyczasie dostaliśmy całkiem niezłe propozycje zawodowe. Nie myśleliśmy o ślubie. On mówił, że to niepotrzebny nikomu papierek. Ja uważałam tak samo. Czułam się szczęśliwa i nie widziałam potrzeby szukania białej sukni tylko po to, żeby przypodobać się rodzicom czy ciotkom z mojej rodziny – tłumaczy.

Cieszyli się wspólnym życiem. Kłótni było niewiele. Wszystko się zmieniło, kiedy po roku Olga oznajmiła partnerowi, że jest w ciąży. – Po tej informacji już nigdy nie spojrzał na mnie tak jak wcześniej. Byłam w szoku, bo miałam nadzieję, że dziecko jeszcze bardziej rozwinie nasz związek i wzmocni relację. Stało się dokładnie odwrotnie – wyznaje kobieta. – Po kilku dniach oznajmił mi, że albo usunę ciążę, albo on odejdzie. Tak po prostu. Z dnia na dzień – dodaje. Olga była roztrzęsiona. Wtedy jej jedyną myślą nie było dobro dziecka, ale dobro związku. Chciała za wszelką cenę uratować relację, wokół której kręciło się całe jej życie. Podjęła decyzję, że posłucha partnera i dokona aborcji. Nie wiedziała wtedy, że to na zawsze zmieni jej życie. Była przekonana, że pozbywając się dziecka, pozbywa się problemu i ratuje związek. Tymczasem po zabiegu już nic nie było takie samo. Olga zrobiła się płaczliwa i wrażliwa. Dręczyło ją poczucie winy. Coraz częściej prześladowała ją myśl, że zabiła swoje nienarodzone dziecko. Partner nie potrafił zrozumieć bólu kobiety i po kilku miesiącach odszedł. Jak się okazało, już wcześniej miał romans z koleżanką z pracy. Olga została zupełnie sama.

fot. Pexels

– W tej swojej samotności, bólu i bezradności nie wiedziałam, dokąd pójść. Nie mogłam przecież powiedzieć moim głęboko wierzącym rodzicom, że dokonałam aborcji. Pewnego wieczoru poszłam na mszę św. i usłyszałam słowa: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”. Rozpłakałam się. Dobrze, że wokół nie było aż tak wiele ludzi i tylko kilka osób dostrzegło łzy lejące się z moich oczu– opowiada Olga. – To były łzy oczyszczenia. Po kilku dniach poszłam do spowiedzi, ale okazało się, że moja droga powrotu do Kościoła nie będzie wcale taka łatwa. Przez dokonanie aborcji zaciągnęłam na siebie ekskomunikę – tłumaczy. Otrzymanie rozgrzeszenia uspokoiło Olgę tylko na pewien czas. Po kilku miesiącach trauma powróciła, bo umysł nie pozwalał jej zapomnieć, że kiełkujące w niej życie zostało brutalnie przerwane. Wyrzuty sumienia i ciągle obecne w psychice blokady spowodowały, że kobieta zamknęła się na nowe relacje.

Kiedy wraca dzisiaj do pustego mieszkania, obwinia się za złe decyzje i rozpamiętuje przeszłość. Ale w jej myślach tli się jednak iskierka nadziei. – Siedzę w czterech ścianach i na nikogo nie czekam. Ale niedawno w mojej głowie zrodziła się myśl, że przecież adwent jest czasem „radosnego oczekiwania na Boże Narodzenie”. Uświadomiłam sobie, że Jezus chce przyjść do mojego życia, a ja mogę się na to przygotować. On przychodzi pomimo mojej przeszłości, nie zraża się nią! – podkreśla Olga. – Moja ciąża kilka lat temu również powinna być takim czasem radosnego oczekiwania. Wówczas tego nie rozumiałam. Dzisiaj czytam Biblię i podziwiam pokorę, z jaką Maryja przyjęła nowinę o tym, że urodzi Jezusa. Każda matka powinna tak przyjmować wieść o tym, że będzie miała dziecko – przyznaje. Boże Narodzenie to jednak nie jednorazowe i historyczne wydarzenie. To duchowa rzeczywistość. Bóg się rodzi w naszym życiu, kiedy Mu na to pozwalamy, kiedy Go oczekujemy i wyrażamy chęć, żeby Go przyjąć. – Nie pozwoliłam narodzić się mojemu dziecku… Nic nie zmaże tej rany. Muszę z tym żyć. Ale nie popełnię kolejnego błędu i zrobię wszystko, aby w moim życiu mógł rodzić się Pan Bóg, bo On przychodzi do każdego. Trzeba Go po prostu z ufnością przyjąć – dopowiada ze wzruszeniem kobieta. – Wyprostowanie ścieżek, odbudowanie relacji z ludźmi pewnie zajmie mi jeszcze sporo czasu. Może nawet kiedyś zdobędę się na odwagę i opowiem bliskim moją historię, ale jest jeszcze za wcześnie. Najważniejsze, że odkrywam na nowo relację z Jezusem. To ona jest mi dzisiaj najbardziej potrzebna. Jestem pewna, że z Nim wszystko jest możliwe – mówi Olga.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze