#TydzieńMisyjny: biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii
Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii – powtarzał słowa św. Pawła Piotr Goursat, założyciel Wspólnoty Emmanuel. To nasze najważniejsze życiowe zadanie.
„I usłyszałem głos Pana mówiącego: „Kogo mam posłać? Kto by nam poszedł?” Odpowiedziałem: „Oto ja, poślij mnie” (Iz 6,8). Posłał więc mnie Pan i oczekuje teraz, bym opowiedziała o Nim jak największej liczbie ludzi. Pewnie będzie to jedno z pytań na Sądzie Ostatecznym: „Co Ty zrobiłaś, żeby mnie ludzie poznali?”. Jakoś niezręcznie zabrzmi odpowiedź, że nic, że zmarnowałam szereg lat, że chciałam tę wiedzę zachować wyłącznie dla siebie. A ona ma iść w świat, ma być niesiona do tych, którzy dziś są smutni, słabi, zrozpaczeni, zagubieni. Ma być niesiona do tych, których spotykamy na naszych drogach.
„Zostaliśmy ochrzczeni ogniem nie po to, żeby zatrzymać Go dla siebie, ale żeby nieść Go innym” – zanotował w 1972 r. Piotr Goursat. Bo jak dalej pisze: „Miłość musi być dzielona, musi się rozprzestrzeniać, taka jest jej natura”. Najpierw więc miłość tę dzielę z najbliższymi – z mężem, dziećmi, rodzicami. Każdego dnia, lepiej lub gorzej, próbuję dawać im podwaliny, próbuję im pokazywać, jak działa Pan Bóg w naszym życiu. Nie tylko poprzez sukcesy czy przyjemności; jest On także przecież obecny w zranieniach, niepowodzeniach, przykrościach czy klęskach, które również wpisane są w nasze życie.
„Bądź, Panie, uwielbiony w naszym cierpieniu, w tym, jak nas doświadczasz. Bo Ty, Panie, jesteś Panem naszego życia, Ty je prowadzisz i Ty masz dla nas swój plan. Bądź za to błogosławiony”.
Brzmi to nieprawdopodobnie, ale nie raz doświadczyliśmy działania Pana Boga w sytuacjach po ludzku trudnych, w naszej złości czy frustracji. Bo kiedy wszystko wali nam się na głowę, kiedy już nie mamy sił, pozostaje tylko jedno – uwielbianie Pana Boga w tym wszystkim, co dla nas przygotował. To daje spokój. Jeszcze niedawno sama pukałam się w czoło na takie stwierdzenie. Dziś już zupełnie inaczej się do tego odnoszę.
Misjonarzem niosącym Ewangelię w codzienności mam być także w stosunku do ludzi obcych. Z bliskimi jest jakoś łatwiej. W przypadku nieznajomych włącza się strach. Strach, który pochodzi od złego ducha. Strach przed drugim człowiekiem, przed wyśmianiem, odrzuceniem.
„Największą tragedią i cierpieniem dla człowieka wcale nie jest głód, lecz poczucie, że nikt go nie kocha, że jest nikomu niepotrzebny, nikomu nie służy i jego życie nie ma sensu” – mówi siostra Małgorzata Chmielewska.
I tu jest nasze zadanie jako misjonarzy – powiedzieć tym ludziom, że nie są sami, że jest Ktoś, kto ich kocha, „dlatego bólem chrześcijanina powinno być to, że inni ludzie nie odczuwają tej głębokiej radości. Co by się nie działo, nawet jeśli narozrabiam potwornie, to należę do Kogoś, jest Ktoś, kto mnie kocha bezgranicznie” – przekonuje założycielka Wspólnoty Chleb Życia. I mamy o tym świadczyć każdego dnia, bo zostaliśmy posłani.
I znów warto sięgnąć po zapiski Piotra Goursat, który przestrzega przed „ciepełkiem”, które sami sobie wypatrzyliśmy. Taki kokon wcale nie jest dobry. Jeśli bowiem zamkniemy się tylko na swoich, to po prostu w tej wspólnocie zgnijemy. Bycie misjonarzem w codzienności wiąże się więc z odwagą. Ona jest potrzebna, by zrobić decydujący krok, by się przełamać i mówić o Jezusie – w pracy, w sklepie, w pociągu, wszędzie tam, gdzie spotykamy drugiego człowieka.
To, co na pierwszy rzut oka wyróżnia misjonarzy, to radość. Nie udawana, ale szczera i prawdziwa. Ciągle jeszcze mi tej radości brakuje, chowa się przede mną pod lękiem i strachem. Nie potrafię jeszcze jej w pełni uwolnić, nie potrafię jej wydobyć. Ale mogłam jej doświadczyć sama właśnie od misjonarzy. W taki najbardziej namacalny sposób, bo w szpitalu po cesarskim cięciu w mroźną, grudniową noc trzy lata temu. Dyżur na sali pooperacyjnej miała młoda położna. Nic o niej jeszcze wtedy nie wiedziałam, ale to, jak rozmawiała ze mną i innymi pacjentkami, jak nam pomagała, jak pełna była radości choćby z tego, że udało się przystawić dziecko do piersi, było wręcz nieprawdopodobne. Z czasem dowiedziałam się, że to świecka misjonarka.
Jeśli więc ewangelizuję, nie muszę od razu wychodzić na największe skrzyżowanie i krzyczeć, że Pan Bóg mnie kocha. Mogę to robić dyskretnie, byle z miłością. Przez drobny gest, miłe słowo, przytulenie, drobne przysługi. „Kiedy wyjdziemy poza siebie i skupimy się na drugim człowieku… ogarnie nas ogień miłości” – przekonuje Piotr Goursat. Bycie misjonarzem w codzienności to łaska, dzięki której zyskujemy dużo więcej, niż dajemy.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |