Fot. arch. ks. Łukasza Hołuby

Ks. Łukasz Hołub: jak zostałem misjonarzem w Papui-Nowej Gwinei?

Święty o. Pio powiedział kiedyś, abyśmy pamiętali, że nie jesteśmy z tej ziemi. Mamy tu tylko misję do spełnienia. Misją tą jest zbawienie duszy i danie innym ludziom dobrego przykładu. Przyznam szczerze, że w młodości nie znałem tych słów, ale teraz staram się je realizować. W życiu jako ludzie mamy do spełnienia wiele różnych misji, ale ta związana ze zbawieniem duszy jest niewątpliwie najważniejsza.

Nazywam się ks. Łukasz Hołub. Swoją misję rozpocząłem prawie 34 lata temu na Podkarpaciu. Urodziłem się 3 listopada 1988 roku w Jarosławiu. Po dwóch latach mieszkania u rodziców mamy przeprowadziliśmy się do Wierzbnej, rodzinnej wioski ojca, położonej ok. 6 km na zachód od miasta. Tam rodzice zaczęli budowę domu i tam też z biegiem lat dołączyli do naszej rodziny moi dwaj młodsi bracia.

>>> Nie wiem, ile mam lat [MISYJNE DROGI]

Młodzieńcze marzenia misyjne

Życie na wsi było przeplatane pracą w polu, nauką w miejscowej szkole podstawowej, a tłem był tradycyjny polski katolicyzm: niedzielna Msza, częsta spowiedź, majówki, nabożeństwa różańcowe, roraty oraz wspólna modlitwa rodzinna. Nie wiem, jak to się stało i nie umiem tego po ludzku wytłumaczyć, ale odkąd tylko pamiętam, czułem, że mam zostać księdzem i pojechać na misje. Było to dla mnie o tyle dziwne, że księża w mojej parafii wcale nie byli dla mnie jakimiś wielkimi autorytetami i wcale nie zachęcali mnie do wstąpienia w kapłańskie szeregi.

W czasach szkoły podstawowej, gimnazjum oraz szkoły średniej miałem w pamięci to dziwne uczucie, które popychało mnie do służby kapłańskiej i na misje do innych krajów. Zacząłem się nim jednak chwalić bliskim mi osobom dopiero w liceum. W rodzinie zostało przyjęte to ze zrozumieniem. Nauczyciele, widząc moje postępy w nauce, próbowali mi odradzać te pomysły. Pamiętam, jak mówili, że po skończeniu wyższych studiów zdobędę dobrą pracę i będę szczęśliwy. Pomimo tych zachęt, po zdaniu matury i po otrzymaniu świadectwa szkolnego z wyróżnieniem na zakończenie szkoły średniej, złożyłem podanie o przyjęcie do Wyższego Seminarium Duchownego w Przemyślu.

Seminarium i kapłaństwo

Podczas rozmowy wstępnej z rektorem zaznaczyłem, że chciałbym pojechać na misje. Przełożony seminarium odpowiedział mi w tamtym dniu, że będzie to możliwe i nie trzeba z tego powodu wstępować do jakiegoś zgromadzenia misyjnego. W ten sposób we wrześniu 2007 roku rozpocząłem studia filozoficzno-teologiczne w Wyższym Seminarium Duchownym w Przemyślu. Czas ten był wypełniony modlitwą, nauką oraz innymi obowiązkami. W tym też czasie opiekowałem się kleryckim kołem misyjnym i zacząłem interesować się Afryką. Byłem poruszony historią walk plemiennych w Rwandzie między Tutsi i Hutu i pomyślałem, aby w przyszłości pojechać na misje do tego kraju.

18 maja 2013 r. zostałem wyświęcony na kapłana archidiecezji przemyskiej i trafiłem do parafii Sarzyna. W tamtym czasie młodzi księża trafiali na pierwsze parafie tylko na dwa lata. Wiedziałem więc, że – czy tego chcę, czy nie – w czerwcu 2015 roku dostanę skierowanie na inną parafię. Po przyjściu do Sarzyny, oprócz codziennych zajęć parafialnych i szkolnych, stworzyliśmy tam wraz z grupą młodzieży koło misyjne. Nasze zainteresowanie misjami koncentrowało się głównie na oglądaniu filmów o tematyce misyjnej, czytaniu czasopism oraz na akcjach wsparcia niektórych misjonarzy. Pomogliśmy wtedy między innymi misjonarzowi z Rwandy oraz s. Dawidzie Strojek, misjonarce z Papui-Nowej Gwinei, która pochodziła z Sarzyny.

Pierwsza wyprawa do Ameryki Południowej

W lipcu 2014 roku pewien ksiądz z mojej archidiecezji wybierał się na wakacje do swojego znajomego misjonarza do Ekwadoru (obecnie pracuje on na misjach w Peru). Niespodziewanie dostałem od niego propozycję, aby dołączyć do wyprawy i zobaczyć, jak namacalnie wygląda świat misyjny. Dziwne uczucie, które towarzyszyło mi od dzieciństwa, powoli stało się faktem.

Będzie jeszcze okazja, aby opisywać życie misyjne w Ekwadorze, ale w tym miejscu wspomnę tylko o ciekawej sytuacji, jaka przydarzyła mi się w ostatnim dniu tej wyprawy. Może był to znak zesłany przez samego Pana Boga?

Odpust w Valladolid, Ekwador/Fot. arch. ks. Łukasza Hołuby

Kiedy nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w Ekwadorze, czekała nas 12-godzinna podróż samochodem do Quito, stolicy tego położonego na równiku kraju. Wyruszyliśmy o świcie. W połowie drogi w okolicach miasta Ambato zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, aby kupić paliwo. Korzystając z tej okazji, wyszedłem do łazienki. Jakże byłem zdumiony, kiedy z niej wróciłem. Moich towarzyszy drogi już tam nie było. Okazało się, że na stacji zabrakło paliwa i księża odjechali. Nie spostrzegli jednak, że mnie nie ma w aucie. Po dwóch godzinach zajechali oni na inną stację benzynową i tam czekali, aż wrócę z łazienki. Można sobie tylko wyobrazić ich zdziwienie, kiedy się mnie nie doczekali. Ja w tym samym czasie wędrowałem w kierunku stolicy, mając nadzieję, że zostanę odnaleziony. Nie ukrywam, że trochę się przestraszyłem, ponieważ mój telefon i wszystkie dokumenty zostały w samochodzie. Nie znałem też wtedy języka hiszpańskiego. Na szczęście po kilku godzinach zostałem odnaleziony i ostatecznie kolejnego dnia bezpiecznie wróciłem do Polski. Historia ta dotarła do moich przełożonych, którzy chwalili moją odwagę. Rok później wspominanie tego wydarzenia sprawiło, że otrzymałem pozwolenie na przygotowanie się na wyjazd na misje.

Centrum Formacji Misyjnej i Ekwador

W czerwcu 2015 roku nadszedł czas opuszczenia Sarzyny. Wszystko wskazywało na to, że otrzymam pozwolenie na wyjazd na misje do Ekwadoru. Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, ale z drugiej trochę przestraszyłem. W końcu moje życie miało od teraz potoczyć się całkiem innymi torami niż w przypadku moich 17 kolegów księży z rocznika święceń. Poprosiłem Pana Boga o pomoc i wybrałem się na pielgrzymkę do Santiago de Compostela, ofiarując trudy drogi w intencji misji.

Po powrocie do Polski przez rok uczyłem się języka hiszpańskiego, kultury latynoskiej oraz uczestniczyłem w wykładach z teologii misji na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. 14 kwietnia 2016 roku w Gnieźnie, w dniu 1050. rocznicy Chrztu Polski, legat papieski kardynał Pietro Parolin wręczył mi krzyż misyjny, a dwa miesiące później wylądowałem na lotnisku w Quito. W wikariacie apostolskim Zamora-Chinchipe w Ekwadorze spędziłem cztery lata.

Papua-Nowa Gwinea

W marcu 2020 roku na świecie ogłoszono wybuch pandemii COVID-19. W tym samym czasie z powodu nowotworu zmarła pochodząca z Sarzyny misjonarka z Papui-Nowej Gwinei – s. Dawida Strojek. Ta sama, której pomogliśmy finansowo, kiedy byłem wikariuszem w jej rodzinnej parafii. Te dwa wydarzenia sprawiły, że coraz częściej w moich myślach pojawiała się Rajska Wyspa, kraj w Oceanii. Nie miałem wtedy pojęcia, gdzie dokładnie leży Papua-Nowa Gwinea, jakie tam są potrzeby misyjne. Coś mnie tam jednak ciągnęło. Było to dziwne natchnienie, które nie dawało mi spokoju. W międzyczasie pojawił się trzeci powód, dla którego mógłbym zmienić kraj misyjny: w wikariacie Zamora wyświęcono na księży kilku młodych Ekwadorczyków, którzy mogli zająć moje miejsce w parafii.

Po czasie spędzonym na modlitwie, po konsultacjach z kilkoma innymi doświadczonymi misjonarzami, postanowiłem napisać e-mail do diecezji Goroka w Papui-Nowej Gwinei i zapytać, czy nie potrzebują tam pomocy młodego misjonarza. Wiedziałem też, że s. Dawida jakiś czas pracowała właśnie w tej papuaskiej diecezji. Odpowiedź otrzymałem kolejnego dnia. Okazało się, że potrzeby misyjne są tam olbrzymie i że potrzebują mnie „od zaraz”. Ponieważ zostałem posłany na misje z archidiecezji przemyskiej, stwierdziłem, że decyzja mojego arcybiskupa w Polsce będzie najlepszą odpowiedzią. To on stwierdzi, a przez niego Pan Bóg czy powinienem zostać w Ekwadorze (który już dość dobrze znałem), czy też powinienem ruszyć po raz kolejny w nieznane do Papui-Nowej Gwinei. W maju 2020 roku otrzymałem od arcybiskupa odpowiedź, że to dobry pomysł i mogę zmienić kraj. Po raz kolejny z jednej strony ucieszyłem się, z drugiej strony trochę przestraszyłem: nowy język, nowa kultura i inny kraniec świata.

Fot. arch. ks. Łukasza Hołuby

Pod koniec sierpnia 2020 roku wróciłem do Polski, przygotowałem wymagane do wizy dokumenty i wysłałem je kurierem do biskupa w Goroce. Na czas oczekiwania na dokumenty arcybiskup posłał mnie do jednej z parafii, gdzie pełniłem funkcję wikariusza. Oczywiście, wszędzie, gdzie tylko mogłem, opowiadałem o misjach. W wolnej chwili utrwalałem język angielski oraz próbowałem uczyć się tok pisin – języka urzędowego w Papui-Nowej Gwinei.

Po kilku miesiącach w ambasadzie Australii w Warszawie (Papua nie posiada swojej ambasady w Polsce) wbito mi do paszportu papuaską wizę i mogłem szykować się do opuszczenia kraju. W tamtym czasie, z powodu restrykcji pandemicznych, wylot do Papui-Nowej Gwinei nie był łatwy, ale ostatecznie udało mi się wylecieć z Polski 13 kwietnia 2021 roku. Obecnie pracuję w diecezji Kundiawa. Jestem proboszczem parafii Koge w prowincji Simbu.

W początkowych artykułach będę opisywał moją drogę misyjną w Papui-Nowej Gwinei. W podobny sposób opiszę również Ekwador. W kolejnym etapie podejmę wybrane zagadnienia związane z moim doświadczeniem misyjnym w obu krajach. Mam nadzieję, że będę w stanie zainteresować Czytelników tematyką misyjną.

Źródło: niniwa.pl

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze