Mistyczka, Gloria Polo leczyła mi zęby [WYWIAD]
Był rok 2010. Pewnego razu podczas pobytu w Bogocie potrzebowałem pomocy dentysty. Zapytałem jednego ze współbraci, czy nie zna jakiegoś dobrego fachowca. I tak dzięki niemu trafiłem do pani Glorii Polo – niezwykłej kobiety, która urzekła mnie swoją serdecznością i profesjonalizmem.
We wrześniu tego roku, kiedy przyjechałem na miesiąc do Kolumbii, ponownie udałem się do niej na wizytę, ale tym razem nie dentystyczną, tylko na wywiad. I nie wystarczyło nam na to jedno spotkanie, musiały odbyć się dwa.
Br. Tomasz Basiński MCCJ: Pani Glorio, niezmiernie się cieszę, że możemy porozmawiać.
Gloria Polo: Ja także bardzo się cieszę, że znowu jest nam dane się spotkać!
Na początku chciałbym zapytać o Pani dzieciństwo.
Urodziłam się w Hobo, niewielkiej miejscowości na południowym zachodzie Kolumbii. Tato był stolarzem i – jak wszyscy dookoła mówili – bardzo hojnym człowiekiem. A mama była osobą bardzo wierzącą i wszystko, co się działo w domu, powierzała Bogu przez ręce Maryi. Lubiłam siadać przy rodzicach i słuchać ich opowieści o wojnie i różnych innych historiach. Mieliśmy wtedy czas na bycie razem, słuchanie się nawzajem, na wspólne modlitwy i dzielenie się choćby najmniejszymi rzeczami. Nie było telewizji i Internetu, ale było za to dużo rodzinnego ciepła. Pomimo biedy, w jakiej żyliśmy, wspominam ten czas z nostalgią, ale i uśmiechem. Z czasem tato popadł w alkoholizm i pojawiły się długi. Wyjechaliśmy więc w poszukiwaniu spokojniejszego życia.
Jak formowała się Pani wiara?
Jako mała dziewczynka pilnie obserwowałam mamę. Wtedy też zawarłam maleńki pakt z Maryją. Pewnego dnia powiedziałam Jej, że będę codziennie odmawiała różaniec, a Ona w zamian zaprowadzi do Boga wiele dusz. Na Mszę św. chodziłam z mamą do kościoła misjonarzy klaretynów. Był tam przepiękny obraz Matki Bożej. Wtedy nie myślałam, że to obraz i szłam rozmawiać z Maryją jako z osobą. Zawsze bardzo czekałam na ten moment. Zdarzało się, że podczas Mszy św. uciekałam mamie i wchodziłam na wysokie schody, które prowadziły na chór, bo wyobrażałam sobie, że jestem bliżej Pana Boga. Wszystko się odmieniło, kiedy kilka lat później znowu musieliśmy zmienić miejsce zamieszkania. Tym razem przeprowadziliśmy się do Bogoty.
Co właściwie się zmieniło?
W Bogocie zrozumiałam, że jesteśmy bardzo biedni. Jak dotąd tego nie zauważałam, bo całe nasze środowisko, znajomi i bliscy, żyli tak jak my. W stolicy było inaczej. Pewnego razu tato zrobił świetne półki z dobrego drewna i chciał je sprzedać. Ktoś jednak wykorzystał naszą trudną sytuację i tato sprzedał swoje dzieło za cenę materiałów. Zobaczyłam wtedy jego zmartwienie o rodzinę. Wkrótce rozpoczęłam naukę w nowej szkole, co było niemałym wyzwaniem. Dawniej w wolnych chwilach bardzo lubiłam chodzić do kościoła, a tu, w Bogocie, najczęściej były one pozamykane. Nie mogłam więc wejść, kiedy miałam taką potrzebę, by pozdrowić Pana Jezusa czy w spokoju chwilę się pomodlić. Mama też nie mogła adorować Najświętszego Sakramentu, kiedy chciała. Ponadto mieszkaliśmy w dość niebezpiecznej dzielnicy i nie można było chodzić o późnej godzinie. Po latach zrozumiałam, jak negatywny wpływ miała na mnie zmiana z Mszy św. codziennej na cotygodniową. Wtedy jednak, niestety, szybko się do tego przyzwyczaiłam.
A dlaczego niestety?
Dopóki się do czegoś nie przyzwyczaimy, czujemy, że Bóg nas zaprasza, że nas powołuje. A kiedy w nasze życie wkracza rutyna, wyciszamy w sobie głos Boga i wtedy Msza św. niedzielna zaczyna nam wystarczać. No bo po co więcej? A przecież miłość do Boga, jak w małżeństwie, buduje się każdego dnia. Każde spotkanie jest inne, każda Msza jest inna, chociażby były te same czytania. W tamtym czasie oddaliłam się od Jezusa, ale nie od Maryi, bo różańca nigdy nie zostawiłam. Miałam zawsze przed oczami ogromną miłość, jaką mama obdarzała tatę. Nie zostawiła go nawet wówczas, gdy popadł w nałóg. Co więcej, codziennie się za niego modliła, aby dobry Bóg uwolnił go z więzów tej choroby. Z rodzeństwa to ja najbardziej zbliżyłam się do mamy i poznałam jej duchową głębię.
Dlaczego?
Bo zawsze mnie to interesowało. Pytałam samą siebie, dlaczego mama tyle się modli. Z czasem sobie uświadomiłam, że jej modlitwy rzeczywiście przynoszą owoce. Mama zawsze wydawała mi się bardzo interesującą osobą. Miała ogromną wiarę i wiedzę o Bogu, którą chętnie się dzieliła. A ja nawet wtedy, gdy uczyła mnie gotować, często pytałam o jej osobistą relację z Bogiem, o jej wiarę.
A czy tata z czasem zmienił swoje zachowanie?
Oczywiście. I nie mam najmniejszej wątpliwości, że stało się to dzięki bardzo wytrwałej modlitwie mamy. Już tak jest, że kiedy nieustannie z wiarą modlisz się za kogoś, to Pan Bóg zawsze wysłuchuje. Wysłuchuje i robi, co trzeba.
A co było z Pani szkołą?
Rodzice zrobili wszystko, abym mogła się uczyć w szkole prywatnej, za która trzeba było płacić. Chcieli dla mnie jak najlepiej. Pragnęli, abym zdobyła dobre wyksztalcenie. Miałam trzynaście lat, a już poznałam, co to znaczy być poniżaną, wykluczoną, wyśmiewaną. Przez to, jak mówiłam i jak się ubierałam, i że zawsze nosiłam różaniec. To właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że jesteśmy biedni. A w nowej szkole wszyscy pochodzili z bogatych rodzin i, niestety, dawali mi to odczuć.
Czy to się jakoś odbiło na Pani relacji z Bogiem?
Tak, to wtedy powolutku zaczęłam zapominać o swojej bliskości z Bogiem. Zbyt mocno pragnęłam przybliżyć się do koleżanek i żyć jak one… A nawet z czasem zaczęłam być jak one – bez żadnych wartości, bez wiary, bez myślenia o innych. I o dziwo, zaczęłam być lubiana. Moje życie towarzyskie wzrastało, ale życie wewnętrzne obumierało. Oddaliłam się bardzo od Boga. Lata mijały, a rodzice przez cały czas robili wszystko, abym mogła się wykształcić. Z wielkim wysiłkiem i kosztem ogromnych wyrzeczeń opłacili mi też pięć lat nauki na uniwersytecie.
Z tego co wiem, po studiach wyszła pani za mąż?
Tak, ale od samego początku nie układało się w naszym małżeństwie. Jednak coś nas trzymało razem. Teraz, po latach wiem, że to Matka Boża prowadziła nas ku Bogu. Ciekawe, bo wówczas myślałam o Bogu jak o jakimś menu: wybierałam z Niego to, co mi się podobało, co mi odpowiadało. A co mi nie pasowało, odrzucałam. Nie miałam problemu, żeby opowiadać się za aborcją, byłam za rozwodami. Broniłam tego, co rozumiałam jako wolność każdej osoby.
Przejdźmy teraz do wypadku. Co dokładnie wówczas się wydarzyło?
Miałam 36 lat. Na początku maja 1995 r. razem z mężem Fernandem i bratankiem Olvarem szliśmy na uniwersytet. Robiłam specjalizację i udaliśmy się po książki, których potrzebowałam do swojej pracy. Tamtego dnia padał bardzo ulewny deszcz. Przechodziliśmy akurat przez plac Che Guevary. Spieszyliśmy się, ponieważ o piątej zamykali bibliotekę, a właśnie zbliżała się ta godzina. Otworzyłam niewielki parasol, pod którym z bratankiem próbowaliśmy się schować. Mąż miał kurtkę przeciwdeszczową i szedł osobno. Parasol nie pomógł i po chwili byliśmy przemoknięci. Przy placu, jak pamiętam, rósł szereg drzew. W pewnej chwili chcieliśmy przeskoczyć kałużę i wtedy – jak później mówił małżonek – uderzył w nas piorun. W tym momencie nie czułam niczego. Nic nie widziałam ani nie słyszałam żadnego huku. Mój bratanek nie przeżył. Lekarze mówili, że kiedy upadłam, też nie żyłam. Praca serca ustała na trzy minuty. Wierzę głęboko, że to było niebo, bo czułam się wtedy bardzo dobrze. To była łaska, którą otrzymałam od Boga. Lekarz, który mnie reanimował, powiedział, że nie jest osobą wierzącą, ale z punktu widzenia medycyny nie umie tego wyjaśnić. Miałam odkryte do kości żebra i ramiona, a nogi niewiarygodnie poparzone, miejscami zwęglone. Nie miałam też piersi. Kiedy odzyskałam świadomość, czułam przeogromny ból. Nie rozumiałam, co się stało. Spojrzałam dookoła i na zegarze ujrzałam godzinę siódmą. 5 maja 1995 r. to dzień, w którym narodziłam się ponownie. To wydarzenie diametralnie zmieniło moje życie…
Co później się działo?
Przewieźli mnie do wyspecjalizowanego szpitala. Piorun spalił znaczną część mojego ciała. Praktycznie nie miałam skóry. Uszkodzone były też organy wewnętrzne: płuca, nerki, wątroba, narządy rozrodcze. Lekarze orzekli, że nie warto robić mi jakichkolwiek operacji, bo mam nikłe szanse na przeżycie. Pamiętam, że wszystko słyszałam, bo byłam świadoma. I wtedy przypomniałam sobie, że nie tak dawno sama broniłam prawa do eutanazji. Moja siostra Cristina, która też jest lekarką, naciskała jednak na kolegów i błagała, aby mnie leczyli. Mniej więcej godzinę po przywiezieniu mnie do szpitala zapadłam w śpiączkę. Czułam wtedy ogromny ból, ale też niemoc i strach. Miałam wrażenie, że jestem w piekle i wzywałam Boga, żeby mnie nie zostawiał. To było straszne przeżycie. Wszyscy byli pewni, że już się nie wybudzę. Stało się jednak inaczej. Wybudziłam się, a moje narządy, ku zdziwieniu lekarzy, samodzielnie funkcjonowały.
Co na to lekarze?
Byli wręcz zdumieni! Zupełnie nie rozumieli, jakim cudem się wybudziłam i jak to możliwe, że nerki i płuca same podjęły pracę, bez pomocy maszyn. Przeniesiono mnie na oddział dla poparzonych. Przebywałam tam przez długi czas, a cały proces leczenia był bardzo bolesny. Ból nie ustawał ani na chwilę. Cierpienia pacjentów, którzy leżeli ze mną na oddziale, również bardzo mnie dotykały. Ileż się nabłagałam Boga, żeby nam pomógł znieść ten ból, choć wiedziałam, że jeśli boli, to znaczy, że nasze ciała żyją.
Słyszałem, że Pan Bóg zdziałał jeszcze kilka innych wielkich cudów w Pani życiu.
Mimo wysiłków lekarzy w pewnym momencie okazało się, że trzeba będzie amputować mi stopy, bo nie miałam w nich czucia i całe były czarne. „Zobacz, Glorio, jak wielki cud Bóg ci uczynił, ale ze stopami nie jesteśmy w stanie już nic zrobić. Musimy je amputować” – powiedział doktor, który mną się zajmował. Płakałam i modliłam się. Dziękowałam Bogu za życie, ale błagałam Go też, abym mogła chodzić na własnych nogach. „Nie muszę pięknie chodzić, wystarczy jako tako, ale mi je zostaw” – prosiłam z wiarą. Nie minęło wiele czasu, a zaczęłam odzyskiwać w nich czucie. W ciągu trzech dni moje stopy, które do tej pory były czarnymi kikutami, odzyskały naturalny, zdrowy kolor. Kiedy lekarz przed amputacją przyszedł mnie zbadać, stanęłam na własnych nogach. I choć koślawo, ale stałam. Lekarze byli w szoku. Nie mogli po ludzku wyjaśnić tego, co się stało. Ordynator powiedział, że w całej swej karierze zawodowej nie miał podobnego przypadku. Stwierdził, że to cud. Do dziś trochę kuleję, a moja przyjaciółka się śmieje, że niepotrzebnie prosiłam wówczas Boga, by chodzić jako tako, tylko powinnam prosić, by dobrze chodzić. I że Pan Bóg wysłuchał mojej modlitwy dosłownie. Jeśli się prosi o coś Pana Boga, to trzeba być absolutnie pewnym, że On nas wysłucha. I zawsze odpowiada na nasze modlitwy, choć czasem trzeba trochę poczekać.
Kim, pani Glorio, jest María José?
To najpiękniejszy dar od Boga. Pewnego poranka, półtora roku po tym strasznym wydarzeniu, podczas porannej toalety zauważyłam, że duża deformacja na moim brzuchu znikła bez śladu i odrosły mi piersi, które straciłam podczas wypadku. Krzyczałam z radości, nie rozumiejąc, co się stało. Dziękowałam Bogu za cud, a jednocześnie pytałam jak to możliwe. Odpowiedź przyszła szybko. Czując, że coś się ze mną dzieje, zbadałam sobie krew. Jakież było moje zdziwienie, a następnie przeogromna radość, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Zaczęłam się jednak obawiać, czy ciąża nie będzie zagrożona, czy dziecko będzie zdrowe. Znajomy ksiądz, gdy dowiedział się o ciąży i moich lękach, powiedział: „Gloria, jeśli jest ktoś na świecie, kto nie ma prawa wątpić dziś w miłość i wielkość Boga, to tą osobą jesteś właśnie ty! Po tym wszystkim, co Bóg zrobił dla ciebie, ty jeszcze się boisz, wątpisz?”. I choć po ludzku było to niemożliwe, urodziłam zdrową córeczkę, którą wykarmiłam własną piersią. Dziś María José jest zdrową piękną dziewczyną. Cuda, jakie Pan Bóg zdziałał we mnie, nie są tylko zewnętrzne. A największym darem jest to, że dziś mocno w Niego wierzę i na nowo czuję Jego bliskość i Jego miłość. A ja znowu jestem w Nim zakochana.
Odwiedza Pani różne kraje, dając swoje świadectwo. Jak ludzie reagują na Pani historię?
Wielu podchodzi bardzo sceptycznie, z niedowierzaniem. Ale wielu słucha i zadaje pytania. Jestem szczęśliwa, jeśli pomogę komukolwiek choć odrobinę przybliżyć się do Boga. Bo czyż nie jest cudem, że moje zwęglone nerki i płuca zaczęły ponownie funkcjonować? Lekarze nie przeprowadzili u mnie żadnej dializy, gdyż sądzili, że moje nerki nie będą działały. Również regeneracja mojej skóry, całego mojego ciała jest widocznym cudem. Przecież jego większa część była jedną wielką, żywą i bardzo bolesną raną. A dziś jest zdrową, normalną kobietą. No i narodziny mojej córeczki. Po prostu, cud za cudem!
Jak Pani myśli, dlaczego Bóg w ten sposób wybrał sobie Panią?
Wiele razy sama zadawałam sobie to pytanie. Chyba dlatego, że jest Bogiem. I to Bogiem miłosiernym, bo to, co zrobił ze mną, to nic innego jak miłosierdzie. Myślę też, że te wszystkie lata modlitw naszej mamy za swoje dzieci nie poszły na marne. Tyle się za nas wymodliła. A ponadto tak wielu świętych wstawia się na nami u Boga. Uważam, że skoro Bóg pozwolił mi żyć, to z pewnością dlatego, że mam jeszcze tutaj coś do zrobienia, może do naprawienia?
Czym dla Pani jest życie?
Darem. Największym darem. Jest radością, ciągłym odkrywaniem miłości, tak w chwilach szczęśliwych, jak i smutnych. Bóg istnieje i kocha nas całym sobą. Dla Niego jesteśmy najważniejsi. Zawsze jest obok, dobry i cierpliwy, i w każdym momencie nam towarzyszy.
W Polsce, moim kraju, dużo osób zna Pani historię dzięki świadectwu, które opublikowano w formie książki. Tę naszą rozmowę również zamieścimy w czasopiśmie i na stronie internetowej. Czy chciałaby Pani coś przekazać naszym czytelnikom?
Tak… Chcę Was, Kochani, prosić, żebyście nigdy nie zapomnieli, że Bóg jest zakochany w każdym i każdej z nas. I pragnie tylko jednego, byśmy byli szczęśliwi i pomimo trudności dnia codziennego, nie tracili radości. A jeśli chcecie Bogu podziękować lub jeśli macie jakiś problem, idźcie przed Najświętszy Sakrament, chociażby na chwilkę. Módlcie się przed Nim w ciszy, sam na sam. A później idźcie i dzielcie się swoją wiarą z tymi, którzy cierpią, którzy są samotni. Tak odnajdziecie prawdziwego Boga, prawdziwy sens życia.
Pani Glorio, serdecznie dziękuję za czas, za każde słowo i niezwykłe świadectwo Pani życia.
To ja dziękuję i niech Pan Bóg cię, bracie, błogosławi.
————————————————————–
Gloria Constanza Polo Ortiz (ur. 30 listopada 1958 r. w Neiva) – kolumbijska mistyczka katolicka. Z zawodu jest dentystką, wykłada też na uniwersytecie. Pochodzi z katolickiej rodziny.
5 maja 1995 r. uderzył w nią piorun. Przez kilka dni była w śpiączce. Lekarze nie dawali szans na przeżycie, gdyż organy wewnętrzne były spalone. Po kilku dniach Gloria Polo wróciła do życia, wprawiając w zdumienie lekarzy. Wypadek był szeroko opisywany w kolumbijskich mediach.
Twierdzi, że podczas śmierci klinicznej stanęła twarzą w twarz z Panem Jezusem. Okazało się, że groziło jej wieczne potępienie za liczne grzechy, których się dopuściła (m.in. aborcja). Jednak Pan Jezus, dał jej drugą szansę i pozwolił jej wrócić na Ziemię, by mogła zdać relację z tego co widziała.
Obecnie Gloria Polo jeździ po całym świecie spotykając się z ludźmi i opowiadając o wszystkim, co przeszła. Publikuje też książki na ten temat.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |