Nasi z klanu mamby i antylop
– Chcemy działać nie tylko dla ducha, ale też dla ciała. Misjonarze zawsze tak robili i dalej robią – mówi o. Adam Klag „Mutebi”. Dzięki polskim zakonnikom w Ugandzie powstaje kolejny profesjonalny szpital.
Średnia długość życia w Ugandzie to 50 lat. System ubezpieczeń społecznych jest słabo rozwinięty, a usługi medyczne są pełnopłatne. – Jeżeli kogoś nie stać na opłacenie szpitala i operacji, to umiera na przykład na zapalenie wyrostka robaczkowego. Kiedy pytam przed pogrzebem bliskich zmarłego, jaka była przyczyna śmierci, najczęściej odpowiadają, że zmarł z powodu gorączki – mówi o. Adam. Dlatego polscy franciszkanie chcą ułatwić lokalnej społeczności dostęp do medycyny. Bo niewyleczona malaria, zapalenie płuc, skomplikowany poród czy grypa i jej skutki stają się w tych warunkach śmiertelnie niebezpieczne.
Dziękujemy, że nas kochacie
Pierwszy szpital wybudowali w Kakooge, dwie godziny drogi na północ od stolicy Kampali. W 2001 r. bracia z prowincji krakowskiej założyli swoją pierwszą misję w kraju określanym jako perła Afryki. Krok po kroku rozwijali parafię, stworzyli szkołę średnią oraz techniczną – obecnie na najwyższym poziomie – i postawili szpital. Od tego czasu co roku do Kakooge przyjeżdżają polscy lekarze. Przeprowadzają skomplikowane zabiegi i operacje, na które ludzie nie mieliby szans, gdyby nie było tej placówki. – Misja w Kakooge to typowe wioski, zamieszkane przez około 20 tys. ludzi. Szpital jest niewielki, na 20 łóżek. Teraz postanowiliśmy wybudować kolejny, w Matugga, 20 kilometrów od Kampali – mówi o. Mutebi. Na terenie parafii w Matugga mieszka ok. 40 tysięcy ludzi. Szpital posłuży też okolicznym miejscowościom. – Będzie najbliższą placówką medyczną dla ok. 100 tysięcy osób – dodaje zakonnik.
W Matugga o. Adam jest proboszczem od ponad roku. Wcześniej misję prowadził tu o. Wojciech Ulman „Male”. Wybudował szkołę, potem dobudował do niej stołówkę i kuchnię. – Posiłek w szkole jest często jedynym, na jaki tutejsze dzieci mogą liczyć – mówi o. Wojciech. Po rozwinięciu projektów w Matugga zajął się budową sanktuarium i domu zgromadzenia w historycznym miejscu Munyonyo, nad Jeziorem Wiktorii, gdzie znajdował się dwór kabaki (króla) Daniela Mwangi, odpowiedzialnego za śmierć 45 chrześcijan. Zostali zamordowani z jego rozkazu na przełomie maja i czerwca 1886 roku. 22 z nich kanonizował papież Paweł VI. W listopadzie 2015 r. polskich franciszkanów w Munyonyo w czasie podróży apostolskiej do Ugandy odwiedził papież Franciszek. Od października 2016 r. na terenie sanktuarium funkcjonuje dom formacyjny franciszkanów dla krajów Afryki Wschodniej. – Jesteśmy więc wszystkim wdzięczni za pomoc i pozdrawiamy. Thank you for loving us. (Dzięki, że nas kochacie!) – śmieje się o. Adam „Mutebi”.
Przygarnij albo psy znajdą…
Ojciec Adam opowiada o rodzinie, która przygarnęła porzuconego w rowie 5-miesięcznego Francisa. To Beatrice i Amos. Nie są katolikami. Należą do protestanckiego Kościoła Ugandy. Jedziemy ich odwiedzić. Wzdłuż wyboistej drogi mijamy bananowce i 12-letnich chłopców wypalających cegły. Mówią, że za dzień pracy otrzymują 10 tys. szylingów (ok. 10 zł). Gdy docieramy do celu, o. Adam bierze w ramiona znalezionego na ulicy chłopczyka. – To Francis. Jak papież Franciszek, jak Franciszek z Asyżu. Uratowali go. Inaczej zjadłyby go psy lub umarłby przy drodze. Ochrzcijcie go! – zwraca się z entuzjazmem do rodziny.
Beatrice i Amos wiele nie mają. Mała uprawa przy domu: kasawa, fasola, kawowiec. Dom wynajmują za 40 tys. szylingów na miesiąc (ok. 40 zł). Jeśli sami zarobią ok. 100 tys. (ok. 100 zł), to już są szczęściarzami. Ale chłopca przygarnęli. – Opłacamy tym dzieciom szkołę. Pozwala na to adopcja na odległość. W Kampali są setki takich, porzuconych w rowie, dzieci… Jak ludzie tu dziecka nie chcą, a nie mają gdzie upchać u rodziny, to zostawią na ulicy – mówi o. Mutebi.
Są też czary, autentyczna wiara w magię i związane z nią rytualne morderstwa. W zeszłym roku w Matugga znaleziono ciało dziecka bez głowy. – To był Kevin, chodzący do naszej zerówki – wspomina ze smutkiem o. Wojciech Ulman. – Gdy dwa dni później, w niedzielę, na ulicy złapano czarowników odpowiedzialnych za tę zbrodnię, ludzie wybiegli z kościoła. Chcieli ich zlinczować, spalić żywcem. Interweniowała policja. Już wcześniej w Matugga dochodziło do podobnych zdarzeń.
Niedawno zabito kolejne dziecko. – Rodzina, która je straciła, zgłosiła to na policję – mówi o. Adam. – Tym razem sprawcę ujęto. Wtedy sąsiedzi wzięli stronę czarownika i zaczęli grozić poszkodowanej rodzinie. Przegonili ich z domu. Za późno się dowiedzieliśmy, by zainterweniować.
Misjonarz zwraca uwagę, że statystycznie w Ugandzie znika codziennie jedno dziecko, które czarownicy składają na ofiarę, aby wyprosić pomyślność finansową dla klienta, który za to płaci. Podobne przypadki dotyczą kobiet. – Tylko w ostatnich trzech miesiącach w naszym dystrykcie Wakiso zostało zamordowanych 20 młodych kobiet. Wydaje się, że powód był ten sam jak w przypadku dzieci – mówi o. Adam.
Matugga jest znana z czarowników. Mieszka ich tu co najmniej kilkunastu. – Tu zawsze wszystko załatwiał czarownik. Zioła, porady, błogosławieństwa, przekleństwa. Chrześcijaństwo jest młode. Raptem trzy pokolenia. Tu natura jest mocniejsza. Choć nas czarownicy się boją – dodaje.
Cuda, cuda lub prosto i uczciwie
W prowadzonej przez franciszkanów szkole w Matugga, niedaleko powstającego szpitala, uczy się obecnie ok. 430 dzieci. Jest też blisko setka w wieku przedszkolnym. – Ładnie się to wszystko rozwija – ocenia o. Adam. Misjonarz zwraca uwagę na obecne w kraju liczne sekty. – Ludzie tu mają wiarę, lecz brak im katechezy. I łatwo ich przeciągnąć na różne strony.
Co obiecują sekciarze? – Cuda, cuda przede wszystkim. I każdy „uzdrawia”. Oczywiście to ustawiane „uzdrowienia”, aby zrobić wrażenie. A ludzie dają się nabrać – dodaje.
W Matugga i okolicy nominalnych katolików jest ok. 15 tys. W niedzielę w kaplicach dojazdowych pojawi się ich ok. 3 tys. – Pozostali nie praktykują. Ochrzcili się i tyle. Jak w Polsce… – kwituje o. Adam.
Budowa szpitala w Matugga trwa od prawie roku. – Chcemy dać ludziom dobrą opiekę. Będą: punkt pierwszej pomocy, porodówka, oddział ortopedyczny, bo tu obok biegnie główna droga z Kampali do Sudanu Południowego, więc jest wiele wypadków – wylicza o. Mutebi. – Planujemy też oddziały pomocy doraźnej, chirurgii, pediatrii oraz punkt dentystyczny. Tu ok. 12 procent ludzi jest chorych na AIDS. Ze względu na mały dostęp do opieki zdrowotnej jest duża umieralność noworodków, które zazwyczaj rodzą się w trudnych, przydomowych warunkach, bez podstawowej opieki medycznej. Malaria i tyfus są tu powszechne – dodaje.
Misjonarze podkreślają, że chodzi o uczciwy i prosty dostęp do medycyny. – Można powiedzieć, że przy życiu Afrykę podtrzymuje Kościół katolicki, ale też inne Kościoły. Nie tylko w sensie duchowym, ale i materialnym, zabezpieczenia medycznego. Kościół to jedna z największych organizacji na świecie, która działa na tym polu. I my to tutaj kontynuujemy. Szpital to projekt franciszkanów w Ugandzie – wskazuje o Adam. Będzie niósł pomoc dla około 100 osób równocześnie. Obsługiwać go będzie personel lokalny, w tym kilku lekarzy stałych. – Oczywiście potrzeba będzie wyposażenia, specjalistycznego sprzętu. Będziemy zapraszać do współpracy organizacje z Europy, fundacje. Wszystko zacznie się kręcić – wierzy franciszkanin.
Jesteś moim bratem
Niedawno swoją misję w Ugandzie rozpoczął kolejny polski franciszkanin. To o. Piotr Dąbek, który w styczniu dołączył do o. Mutebi w Matugga. – Amana gangi Mpiima, nedira mpeewo (Na imię mam Sztylet, należę do klanu antylopy kob) – przedstawia się z humorem w języku luganda. Ludzie, słysząc, że mzungu (biały) należy do klanu, śmieją się, przychodzą i mówią mu: „Jesteś moim bratem”.
Tradycja nadawania lokalnych imion misjonarzom przybliża ich do ludzi, wśród których pracują. Imiona polskim franciszkanom nadał biskup Kampali, Cyprian Lwanga Kizito. „Ojciec Sztylet z klanu antylopy” brzmi dość dumnie, podobnie jak „o. Mutebi z klanu ryby mamby”. Ale co ma powiedzieć o. Male z klanu… ziemniaka lub pracujący w Kakooge o. Kalungi (Bogusław Dąbrowski) z klanu… małpy, który barwnie opisał misyjne życie w książce „Spalić paszport”. – Tak nam przypadło. Trzeba z tym żyć – śmieją się misjonarze.
– U mnie to w Kalwarii Pacławskiej się zaczęło. W pustelni – opowiada o odkrywaniu misyjnego wezwania o. Piotr. – Słowa do Abrahama, by wyszedł z Ur chaldejskiego. Co to znaczy dla mnie? Już raz wyszedłem ze swego Sanoka, gdy wstępowałem do zgromadzenia. A teraz?
Obecnie uczy się języka luganda. – Tu wiele starszych osób nie zna angielskiego. Język więc jest najważniejszy. Aby dojść do afrykańskiego serca, które jest całkiem inne niż europejskie – dzieli się wrażeniami.
Mówi, że przede wszystkim chodzi o „bycie z ludźmi”. – Być i okazywać szacunek. Uczyć się. Tu życie leci wraz ze słońcem, pogodą i ogródkiem. I trzeba brać poprawkę na wiele z tego, co znasz ze swojego świata. Umieć zachować balans. Tu samo zmierzanie do celu już jest dla ludzi jego osiąganiem. A deszcz jest błogosławieństwem. •
Tekst i foto: Krzysztof Błażyca, redaktor Gościa Niedzielnego
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |