Włochy. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu [MISYJNE DROGI]

Na dworcu o świcie sześć, może osiem nieco zagubionych osób. Wszyscy zaspani i lekko zagubieni. „Włochy?” – pytają i dogadują się, że owszem, Włochy. Ale nadal trochę nas mało. Autobus już podjeżdża. „Wsiadamy, wsiadamy” – zachęca żywotna blondynka i po chwili jedziemy, w te kilka osób, na pielgrzymkę do Włoch. Raczej zdziwieni. Dopiero w Wirku, w bramie kościoła, pojawiła się rzeka ludzi i rozpoczął się uspokajający gwar. Miejsca zostały zajęte i mogliśmy ruszyć na podbój Italii. Podróż była długa i raczej śpiąca, ale ostatecznie dotarliśmy na miejsce noclegu, gdzie
wszyscy padli z nóg, żeby następnego dnia wstać o barbarzyńskiej godzinie i rozpocząć prawdziwe pielgrzymowanie. Byliśmy w tak wielu miejscach, że był to zdecydowanie najintensywniejszy wyjazd w moim życiu. Nie sposób opowiedzieć wszystkiego. Plan niezwykle napięty, informacji jeszcze więcej, ale jak tu coś pominąć? Więc spieszyliśmy z jednego miejsca do drugiego z wytrwałością prawdziwych pielgrzymów. Każdego ranka jutrznia w autobusie stawiała wszystkich na nogi, a pilotka, pani Gabrysia, a to opowiedziała jakąś historię z innego wyjazdu, albo nas pouczyła o Borominim i Berninim. No chyba że akurat miała film o świętym, którego sanktuarium jechaliśmy nawiedzić. Byliśmy więc przygotowani na każdą atrakcję i przygodę.

https://misyjne.pl/misja/mozambik-islamscy-terrorysci-zniszczyli-jedna-z-najstarszych-misji-katolickich/

Foto: Marta Lipowicz

Jednym z najpiękniejszych odwiedzonych przez nas miejsc był Asyż, miasto świętego Franciszka zbudowane na wzgórzu. Całe z kamienia lekko różowego w promieniach słońca, zachowane od
średniowiecza niemal w całości i chyba dzięki temu ma w sobie jakiś spokój. Najprzyjemniej było wyjść wieczorem na spacer i zobaczyć wszystko jeszcze raz, ale w tej wieczornej ciszy, przespacerować się uliczkami, odkryć kapliczkę Matki Boskiej wśród kwiatów. Takie małe smaczki i drobne zachwyty, bo nie potrzeba wiele. Jeszcze większy spokój poczułam na Monte Cassino.
To opactwo położone w górach. Kiedy wychodzi się z kościoła, otwiera się przed nami przestrzeń. Dziedziniec opactwa jest biały, pod nogami spacerują pawiki, a przed nami, daleko w dole, rozpościera się dolina. Cały autobus ludzi nie zmącił tego spokoju. Kolejnym takim miejscem jest Oropa – Sanktuarium Matki Bożej Królowej Gór. Ale chociaż by się zdawało, że to również taka górska samotnia, to jednak nie samo opactwo zrobiło na mnie wrażenie, ale jedno konkretne miejsce. Gdzieś w zabudowaniach trafiliśmy na korytarz pełen wotów dziękczynnych. Nie były
to jednak pełne przepychu złote serca czy tabliczki – to były obrazy. Malowane niewprawną ręką, niezbyt piękne, ale jak najbardziej prawdziwe. Każdy przedstawiał inną historię – wypadek na motocyklu, operację, pożar, wojnę – a gdzieś nad tym całym nieszczęściem namalowana Królowa Gór wśród blasku. Tyle ludzkich historii w jednym miejscu tworzy niesamowity nastrój, człowiek nie chce nawet oddychać, żeby nie zakłócać atmosfery. Tam się czuje prawdziwą wdzięczność i swego rodzaju uwielbienie, ale też pewien ciężar tych dusz. Nie da się tego zapomnieć.
Do takich miejsc się pielgrzymuje, żeby coś poczuć, coś odnaleźć. Niestety, nie da się tego zrobić na przykład gnając dwa dni przez Rzym, ale jak tu nie zobaczyć niektórych miejsc? Więc trzeba
się spieszyć, stykamy się z innymi grupami i coś nas omija. Ale chociaż nie wszędzie mogliśmy to poczuć, byliśmy szczęśliwi, że widzieliśmy, mogliśmy przystanąć, pomodlić się. Najważniejsze,
że gdzieś tam można było się wyciszyć.

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze