fot. arch. Salezjanie multimedia

Zambia. Szczęście bez linijki

Do naszego oratorium – centrum młodzieżowego przychodzą dzieci i młodzież ze slumsów lub z buszu. To większość całej grupy. Po czym można ich poznać? Po podartych, brudnych ubraniach i specyficznym, ostrym zapachu, połączeniu brudu, potu i moczu. Ich bose stopy przypominają stopy słonia: ciemne, zakurzone, ze zgrubiałą, grafitową skórą. Często nie umieją czytać w swoim lokalnym języku bemba, a po angielsku znają tylko kilka zwrotów. Ich codzienność to być lub nie być. Żyją tu i teraz. Żyją chwilą, jakby jutra nie było. Scott to piętnastolatek o posturze drobnego dziecka z czwartej klasy. Żartowniś z kamienną twarzą. Często przybiera wyraz twarzy rodem z japońskiej mangi, zaciska pięści i straszy młodszego kolegę, że go pobije. – Nie rób tego więcej – zwracam mu uwagę. – To żart ze slumsów w Chingola – uśmiecha się, po czym sięga po ołówek i wraca do swojego szkicu. Pewnego dnia przyniósł mi mango w prezencie – to znaczy, że jesteśmy już przyjaciółmi. Everista poznałam przed miejscowym supermarketem. To chłopiec ulicy. Zaczepia klientów sklepu i prosi o drobny datek. Zaprosiłam go do oratorium. Przyszedł z bratem Kennetem. Namawialiśmy ich, aby się umyli wodą z mydłem. Uciekli, ale w końcu dali się przekonać i dostali od nas w nagrodę nowe koszulki. Najbardziej lubią grać w bierki i są w tym coraz lepsi. Richard ma siedem lat oraz szeroki i promienny uśmiech. Przychodził do nas cały brudny. Ciągle spadają mu spodnie. Pewnego dnia włamał się do domu księży. W kuchni natknął się na dyrektora. Innym razem zamknął mnie i Josepha na klucz w biurze oratorium. Zapamiętałam, aby nigdy nie zostawiać klucza po zewnętrznej stronie drzwi. Jest jeszcze Sinfree. Niestrudzenie zadaje miliony pytań, na które nie mam już cierpliwości odpowiadać. Chłopiec o imieniu Sam sądzi, że nie ma trudniejszego języka od chińskiego. Chce studiować sztukę w Chinach i od czasu do czasu łamiemy sobie głowę polską gramatyką. Gifty coraz częściej bierze pędzel do ręki i maluje farbami razem z nami. Podobnie jak Maria, która do tej pory tylko wszystkim przeszkadzała, a teraz nawet pomaga przy ścieraniu stołów.

fot. arch. Salezjanie multimedia

>>>Zambia na drodze z kraju stabilnego i rozwijającego się do autokracji

Gromadka chłopców ze slumsów kolejny raz wyzywa mnie na pojedynek w warcaby, w które oczywiście przegrywam z kretesem. No i jeszcze chłopcy z drużyny piłkarskiej. Już po raz kolejny przyszli pod koniec oratorium do naszej biblioteki, chociaż wcale nie musieli. Pomagali nam zamiatać podłogę i organizować grupy młodszych dzieci. Misja codziennie stawia mnie w bezsilności, zakłopotaniu i zdumieniu. A jednak ta rzeczywistość jest niezwykła. Ludzie są niezwykli. Dzieci są niezwykłe. Wiele z nich nie wie, jak zapisać swoje imię, ale potrafią wspinać się wysoko na drzewa, robić salta i używać dłoni jako instrumentu muzycznego. Kiedy brakuje mi pomysłu na zabawę, oni mają tych pomysłów dziesięć lub piętnaście. Lubią konkurować, ale fair play! Zawsze zrobią coś z byle czego. Okulary z plastikowej butelki, czapkę z plecionych liści, biżuterię z kręconej trawy, pojazd z zepsutej opony, słuchawki ze skręconego drutu. Chętnie rozmawiają, albo po prostu milczą razem ze mną. I cieszą się, że jestem z nimi. Moja bezsilność i zakłopotanie to problem zachodniego myślenia, które za wszelką cenę chce wszystko zmienić. To nie wina Afryki, że czuję się zmieszana. Afrykańczycy są zdystansowani, prości, żyją w wolności. Są szczęśliwi. To wina mojego poukładanego myślenia, które jest podkreślone sztywno, przy linijce. To wina moich klamr i ram, które mają mi zapewnić bezpieczeństwo i szczęście, a w efekcie to szczęście przekreślają.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze