Foto: o. Tomasz Jarosz OMI

Gwatemala. W poszukiwaniu środka [MISYJNE DROGI]

Gwatemala. Sam środek, centrum Ameryk. Centroamérica. Jednak to niekoniecznie miejsce, w którym wszystko jest wypośrodkowane, w równowadze. Przyszło mi tam spędzić dwa i pół roku i te skrajności codziennie rzucały mi się w oczy. Przez rok posługiwałem na typowo misyjnym gruncie, wśród potomków Majów, odwiedzając wioski rozsiane między wzgórzami i pagórkami. Później przyszła kolej na rok pracy w stolicy, mieście Gwatemala. W warszawskim ośrodku misyjnym przygotowano mnie wstępnie na wyjazd pod względem językowym. Moi gwatemalscy parafianie mogą zaświadczyć, że można się ze mną dogadać… pod warunkiem że nie zaczną rozmawiać w tubylczych językach. Wtedy nagle okazuje się, że człowiek rzeczywiście wyjechał pełnić misję dla Boga i jest
zdany tylko na Niego. Sporą trudnością jest wejście w jakieś środowisko, społeczeństwo bez niezbędnych narzędzi do utrzymania komunikacji z ludźmi, którzy je tworzą. Quiché i poqomchi,
czyli języki, w których do mnie mówiono, pozostają dla mnie pewną tajemnicą do dziś. Indianie bowiem nie chcą się zbytnio dzielić swoją tożsamością językową, szczególnie z takim nowicjuszem misyjnym jak ja, który dopiero co do nich zawitał. Trochę jakby nie chcieli mnie wtajemniczać. Nie da się ukryć, że przeszłość Ameryki Łacińskiej jest ściśle związana ze sferą duchową. Wiara została tam wpojona siłą, czego efektem jest swojego rodzaju niewierność chrześcijaństwu. Szczególnie widać to wśród mieszkańców małych populacji, jak wioski w buszu, gdzie odprawiałem Msz św. i byłem przyjmowany. Wierzenia pochodzące z kultury Majów są nadal kultywowane i cieszą się popularnością. Szczególnie wyraża się to poprzez ich przywiązanie do natury. Rytuał modlitwy na cztery strony świata czy składanie ofiary Pachamamie, czyli matce ziemi, za jej otwarcie na zasianie ziarna to niektóre z nich. Chyba nic nie mogło zaskoczyć mnie bardziej niż to, że nie jest to rzadkością nawet wśród niektórych gwatemalskich księży. Możemy łamać sobie nad tym głowę lub nie, ale taka właśnie jest rzeczywistość, którą tam zastałem. Muszę jednak przyznać, że w żaden sposób nie przesłania to innych, wspaniałych cech, które odkryłem u tych ludzi: hojności i gościnności. El padrecito, el curita, czyli „ojczulek” albo „księżulek” jest zawsze przyjmowany z honorami.

Foto: o. Tomasz Jarosz OMI

Wioska mobilizuje się, by przyjąć nas, duchownych, po królewsku. Ze swojej skromnej hodowli drobiu wybierają taką kurę, by taki gość specjalny najadł się mięsem, które nie jest tu codziennym daniem. Uprawa roślin ogranicza się tu głównie do kukurydzy i fasoli. To właśnie one stanowią gwarancję wyżywienia wioski. Gwatemala cały czas szuka swojego środka. Rozwija się we własnym tempie, ewangelizuje dżunglę i góry przeplatające się z wulkanami. Trochę wszystko przekłada, obowiązuje przecież nieśmiertelna mañana. Pewne jest jedno – gdy się ją pozna, to kradnie serce – sam środek, samo centrum człowieka.

o. Tomasz Jarosz OMI

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze