Daniel Jaroszek (reżyser filmu „Johnny”): warto choć na chwilę trafić do hospicjum
„Johnny” to film o księdzu Janie Kaczkowskim, choć nie tylko o nim. To przede wszystkim film o przemianie, która może dokonać się w każdym człowieku i nawet w najtrudniejszym momencie życie. Widać to w historii ks. Jana, który mimo choroby i przeciwności losu postanowił postawić na swoim. 19 września 2009 roku otwarte zostało Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio. Spełniło się marzenie ks. Jana o zapewnianiu chorym holistycznego, całodobowego wsparcia na wysokim poziomie.
„Johnny” – film w reżyserii Daniela Jaroszka – opowiada też historię Patryka Galewskiego; młodego recydywisty, który nie stronił od narkotyków a w kradzieżach znalazł sposób na zarobek. Jego spotkanie z księdzem Janem – choć początkowo trudne – stworzyło okazję do przemiany. Patryk ją wykorzystał. To spotkanie przemienia jednak też i samego ks. Kaczkowskiego. Od piątku ich historię można zobaczyć w kinach. W czasie pierwszego weekendu film zobaczyło już 100 558 osób. Wynik ten zapewnił „Johnny’emu” zdecydowane pierwsze miejsce w zestawieniu Box Office. Wcześniej film otrzymał nagrodę publiczności podczas 47. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nagroda jury – za pierwszoplanową rolę męską – powędrowała do Piotra Trojana.
Maciej Kluczka rozmawia z Danielem Jaroszkiem, reżyserem filmu, który przed tym projektem specjalizował się w branży reklamowej. Jak wspomina pracę nad filmem? Która scena była najtrudniejsza? I dlaczego stał się „psychofanem” ks. Jana?
Maciej Kluczka (misyjne.pl): Filmowe Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio znajdziemy w podwarszawskim Konstancinie. Dlaczego tam?
Daniel Jaroszek (reżyser): – W Konstancinie w zasadzie od podstaw postawiliśmy budynek, który posłużył za Puckie Hospicjum. Bardzo długo szukaliśmy lokacji, które przypominałoby tamto miejsce. Z wiadomych względów realizacja filmu w Pucku była niemożliwa.
Szukaliście niskiego budynku otoczonego lasem.
– Tak, parterowego, z pięknym ogrodem, otoczonego lasem. Budynku, w którym jest dużo okien, w którym korytarze są otwarte, są lobby. Magda Hołdun – która odpowiedzialna była za wyszukiwanie lokalizacji do zdjęć – pewnego dnia powiedziała: „Słuchajcie, mam wspaniałe miejsce”. Pojechaliśmy tam i byliśmy tego samego zdania. Oczywiście na początku była to ruina, trzeba było ściany pomalować, położyć podłogi, ale gdy chodziliśmy po tym miejscu ze scenografką Karoliną Rączką, to od razu wiedzieliśmy, gdzie będzie fortepian, który stoi w Puckim Hospicjum. Wiedzieliśmy, gdzie zawisną zdjęcia, gdzie będzie recepcja. I wszystko zaczęło się pięknie układać.
Byliście też w Pucku, choć – jak wspominała w podkaście misyjne.pl dyrektor Hospicjum Anna Jochim-Labuda – z wejściem do środka było pod górkę. Była pandemia, więc wszystko oglądaliście przez szyby.
– To prawda, nie mogliśmy wejść do środka. Nie chcieliśmy stwarzać zagrożenia dla mieszkańców Hospicjum, ale byliśmy w ogrodzie, rozmawialiśmy z pracownikami. Oczywiście oglądaliśmy całą masę reportaży i filmów o Hospicjum. W taki sposób poznawaliśmy to miejsce. Głównie opieraliśmy się na opowieściach pani Anny Jochim-Labudy. Jestem przeszczęśliwy, bo niedługo jedziemy z prywatnym pokazem do Hospicjum. Bardzo boimy się tego seansu, bo to przecież wyjątkowy widz. Zabieramy film do domu!
Czy od początku było wiadomo, o kim dokładnie będzie film? Czy to wyszło w praniu, na planie? Według mnie głównym aktorem jest odtwórca roli Patryka Galewskiego.
– Tak, Piotr Trojan.
Czy taki był plan? Bo jednak tytuł filmu dotyczy ks. Jana Kaczkowskiego. A może obaj są głównymi bohaterami i nie da się tego rozdzielić?
– Obaj są głównymi, równorzędnymi bohaterami, ale historia opowiedziana jest z perspektywy Patryka Galewskiego (granego przez Piotra Trojana). Od początku taka była moja idea. I udała nam się, z czego jestem bardzo dumny, rzecz bardzo ważna – nie mamy jednej pierwszoplanowej postaci. Nawet jeśli podzielimy sobie czas, tak statystycznie, to panowie są na ekranie tak samo długo.
Zależało mi na tym, by ta historia była niezwykle prostolinijna, opowiedziana w przystępny sposób, by nie była przeintelektualizowana. Pamiętajmy, że Jan był bioetykiem, filozofem, duchownym. To był człowiek, który świetnie obracał się wśród intelektualistów, więc można było przesadzić i wtedy zawęzić grupę odbiorców. Idąc nauką Jana, chcieliśmy stworzyć film dostępny dla wszystkich; że jak do kina pójdą młodzi i jak pójdzie moja babcia – to wszyscy będą zachwyceni. Chcieliśmy więc, by historia była opowiedziana z punktu widzenia Patryka. Dlatego też było dużo muzyki. Wychodzę z założenia, że młody człowiek opisuje swoje chwile w życiu tytułami piosenek. Ta historia często też jest podszyta żartem, ironią. Gdy Jan zaczyna intelektualizować, to Piotr wcina się i szybko sprowadza go na ziemię, żeby mówił jego językiem.
W niektórych recenzjach znalazłem zarzut, że film momentami przypominał teledysk.
– Ja się na to nie obrażam. Nie ukrywam swojego backgroundu i doświadczenia. Jestem chłopakiem ze świata reklamy, pasjonowałem się też robieniem teledysków. Gdy wchodziłem w świat filmu i go odkrywałem – bo to nie jest tajemnica, że go dopiero odkrywam – to naturalnie czerpałem ze swoich doświadczeń. Może momentami to jest teledyskowy film, ale myślę że w tym tkwi jego siła. Dzięki temu jest łatwy w odbiorze, ale jednocześnie wiem też, że zostanie z widzem przynajmniej na ten jeden wieczór, że uruchomi myślenie. Myślę, że to nowy trend w kinie, nie ma co się tego wstydzić.
Gdy widziałem te muzyczne „wstawki”, to od razu przypomniałem sobie film Jana Komasy „Miasto 44”.
– Tak. I ta wspaniała scena z dubstepem (gatunek elektronicznej muzyki tanecznej – przyp. red.), gdy idą kanałami. Jan Komasa to fantastyczny reżyser. Jestem jego wielkim fanem. Właśnie z tego filmu mocno zapamiętałem tę scenę w kanałach.
Przecież o to w filmach chodzi, prawda? By jakiś obraz z nich został z nami na dłużej. A przecież po wyjściu z kina oglądamy kolejne obrazy: kolejne filmy, rzeczywistość dostarcza nam kolejnych obrazów. Czas mija, życie biegnie, a jednak niektóre z nich zostają z nami na dłużej. Od premiery „Miasta 44” minęło już przecież osiem lat, a my nadal pamiętamy tę scenę.
– Tak, to zostaje i jeszcze się do tego odnosimy. „Miasto 44” to było niezwykłe spojrzenie na dramat wojenny. Pamiętam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie. I wtedy – nie przewidując przecież, że kiedyś sam zrobię film – bardzo podziwiałem decyzję producenta, by zatrudnić młodego reżysera, którzy przygotował takie sceny. To była szalenie dobra decyzja. Janek Komasa odczarował obraz takich produkcji – filmów mocnych tematycznie, które nie muszą być wcale pełne patosu. Przy okazji pozdrawiam Janka, bardzo dobrze pracuje mi się z jego siostrą.
Wróćmy do dwóch głównych aktorów: Dawid Ogrodnik i Piotr Trojan. To są silne osobowości. Dobrze im się współpracowało na planie? Musiał być rozbieg czy od razu weszli w role i zbudowali swoją relację?
– Wybór był na pewno idealny. Panowie są wybitnymi aktorami. Ja tylko dokładałem takie final touche (ostatnie szlify, poprawki – przyp. red.). My sobie to wszystko dość dokładnie przerabialiśmy przed zdjęciami, przeszliśmy z Dawidem i Piotrkiem każdą scenę po scenie, każdy dialog nieco poprawialiśmy. Wchodząc na plan, wiedzieliśmy więc, co się wydarzy. Dzięki temu nie było dużo dubli, bo tak wybitni aktorzy wiedzieli już, co chcemy osiągnąć. Ja byłem tyko od pilnowania tego, by utrzymać chronologię choroby Jana i by mowa Dawida była zrozumiała. Ks. Jan mówił niekiedy bardzo niewyraźnie, a my nie chcieliśmy zrobić kolejnego polskiego filmu, w którym dialogi są niezrozumiałe. Nasz język jest szeleszczący, więc trzeba z tym uważać. Fanatyczny reżyser dźwięku wspaniale nam w tym pomógł. Wielkie pokłony dla Piotrka i Dawida, bo ta chemia, która się między nimi wytworzyła, to była naprawdę magiczna sprawa. Takie rzeczy rzadko się zdarzają.
Które momenty w czasie zdjęć były najtrudniejsze?
– Najtrudniejszy moment na planie, także przełomowy dla mojej ekipy, to była pierwsza śmierć, którą realizowaliśmy. To był szósty dzień zdjęciowy i śmierć Józefa – bardzo bolesna, pod względem psychicznym i fizycznym. On był bardzo samotny. Jedynymi osobami, które odprawiały go na tamten świat byli właśnie Jan i Patryk. Patryk znalazł się tam całkiem przypadkiem. Nie było nikogo bliskiego. Z pełną premedytacją nie powiedziałem Dawidowi i Piotrkowi, jak będzie się zachowywać pacjent. Wcześniej długo rozmawiałem z aktorem o tym, jakbym chciał, by ta śmierć wyglądała. To wybitny aktor, Andrzej Róg, zagrał tę scenę wyjątkowo. To był epizod, ale bardzo ważny dla całego filmu. Nie uprzedzałem chłopaków o szczegółach, po prostu wpuściłem ich do pokoju. Wyjaśniłem, że kamera jest w dwóch miejscach i powiedziałem: „Zaimprowizujmy to”.
>>> Nie powiedziałem ostatniego słowa – rozmowa z ks. Janem Kaczkowskim
Dawid Ogrodnik – w rozmowie z „Tygodnikiem Powszechnym” – mówił o tych momentach, w których improwizował – na przykład podczas modlitwy nad umierającym.
– Nie wyłączałem kamery, to ujęcie trwało 20 minut. Czasami czuć, że aktor chce, by zakończyć dane ujęcie, a tu tego nie było. Bardzo długo czekaliśmy na to, co się wydarzy. I to, że Piotrek stamtąd uciekł, to w ogóle nie było wyreżyserowane, zaplanowane. W nim coś pękło, wybiegł, zalał się łzami. Dawid też bardzo mocno przeżył tę scenę. Odwróciłem się w stronę mojej ekipy, ludzi, z którymi współpracuję od wielu lat. To wielkie chłopy, raczej niepłaczące. A tu widzę ich oczach łzy. Kolega, który od dziesięciu lat nie palił – poprosił o papierosa. Mówili mi wtedy: „Danielu, wiedzieliśmy, że będziemy kręcić jakiś film o księdzu, który ma hospicjum. Ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, z jakimi zderzymy się tu emocjami”. Mówili, że to nie jest zwykły film, że robimy coś ważnego. I słowa te padły z ust członka ekipy technicznej, który nie musi być zaangażowany w film aż w takim stopniu jak reżyser czy aktor.
I który pewnie już też niejedno widział na planie, więc zna emocje, które buduje się w czasie zdjęć.
– Zgadza się. Pamiętam, że dostałem wtedy niesamowity zastrzyk energii, to było coś wspaniałego. I nagle wszystko się zmieniło, przestaliśmy liczyć czas, każdy dzień zdjęciowy był nową przygodą. Cała ekipa bardzo się ze sobą zżyła. Gdy skończyły się zdjęcia i padł ostatni klaps wszyscy płakali. Pierwszy raz w życiu byłem w takiej sytuacji.
A wiedział pan, że Dawid Ogrodnik wchodził w ten film z bardzo ciężkim osobistym bagażem? We wspomnianym wcześniej wywiadzie mówił o uzależnieniu, o zaniżonej samoocenie. To sytuacje, z którymi mierzył się Patryk Galewski, którego grał Piotr Trojan.
– Większość aktorów w trakcie projektu konfrontowała się z różnymi problemami. Ale – muszę to zaznaczyć – nie byłem cynicznym reżyserem, który powybierał aktorów z takim życiowym bagażem. Ja o tym nie wiedziałem. To było niezwykłe, że każdy, kto wchodził w ten film, miał swoją misję do zrobienia.
Kim dla Pana jest ks. Jan Kaczkowski?
– Dobrym człowiekiem. A dzisiaj jest niewielu dobrych ludzi. Ktoś mnie kiedyś zapytał o to, czy ciężko się robi film o dobrym człowieku. Szalenie ciężko – odpowiedziałem. Mam wrażenie, że dobrzy ludzi przestali nas interesować, dlatego ten film wydawał mi się tak bardzo ciekawy i ważny. Chciałem odczarować to poczucie. Oczywiście jest ten aspekt, że to ksiądz, a za nim znajduje się cała instytucja Kościoła, która obecnie jest w dużych tarapatach.
Ale w „Johnnym” tej instytucji było mało. Chyba że w postaci biskupa, z którym ks. Jan nie miał – dyplomatycznie mówiąc – lekko.
– Nie do mnie należy ocenianie instytucji, nie mam ku temu kompetencji. Chciałem pokazać historię człowieka, który absolutnie mnie zafascynował i porwał. Przeczytałem o nim wszystkie książki i artykuły, stałem się wręcz jego psychofanem. Ks. Kaczkowski to człowiek, który do mnie trafia, a ja nie jestem osobą, która co niedzielę chodzi do kościoła. Jestem wierzący, ale z praktyką bywa różnie. Jana brałem pełnymi garściami. Bardzo lubię jego zdanie, które pojawia się również w filmie: „Najważniejsze, co możesz dać swoim bliskim to twój prywatny czas”. To banał, ale gdy weźmie się to do siebie i zrobi rachunek sumienia z tego, ile w ostatnim tygodniu poświęciliśmy czasu najbliższym, to z odpowiedzią może być różnie. Każdy pewnie będzie miał jakieś wyrzuty sumienia.
>>> S. Michaela Rak: chciałam być misjonarką [ROZMOWA]
A Hospicjum to miejsce, w którym widać, czy bliscy pacjenta poświęcają mu czas. Także pacjenci robią sobie rachunek sumienia z tego, czy dobrze wykorzystali czas, który był im dany, czy mieli z ludźmi dobre relacje.
– Hospicjum jest niezwykłym miejscem. Każdy powinien pomyśleć o tym, by choć na chwilę tam trafić.
A np. Puckie Hospicjum im. św. Ojca Pio jest otwarte i zaprasza w swoje progi. Można tam porozmawiać z wolontariuszami, kupić książkę, wypić kawę. Często też organizowane są dni otwarte.
– Warto się z tym miejscem „zderzyć”, chociaż na chwilę. Zadaniem mojego filmu było też odczarowanie hospicjów, uświadomienie ludziom, że to nie są umieralnie. Ja nazywam je przedsionkiem nieba. Tam nad pacjentami nikt się nie rozczula, każdy wie, co go czeka Ale cały personel stara się dać im wysokiej jakości życie, by ta końcówka była piękna, bo oni na to zasługują. Hospicjum to nie jest miejsce, gdzie się kogoś zostawia, jak w jakimś przytułku. To zupełnie nie tak. Wiele rodzin nie wie, jak taką osobą się zajmować, jak się nią opiekować i od tego jest Hospicjum, by w tym pomóc. Wierzę, że w „Johnnym” udało się to pokazać.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |