fot. PAP/Valdemar Doveiko

S. Michaela Rak: chciałam być misjonarką [ROZMOWA]

Miałam misyjne marzenia. To było źródło, które ukształtowało drogę mojego powołania – mówi założycielka i dyrektorka Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki Wilnie siostra Michaela Rak. W rozmowie z Maciejem Kluczką siostra opowiada o drodze jej zakonnego powołania. O trudnym czasie dzieciństwa, dorastania oraz o tym jak jej misyjne powołanie realizuje się w hospicjum (najpierw w Gorzowie Wielkopolskim a teraz w Wilnie).

S. Rak przyznaje, że w tej posłudze bywają trudne momenty. – Powiem otwarcie – pieniędzy brakowało i ciągle brakuje. Każdego miesiąca, cudem Bożym i przy pomocy ludzi, muszę znaleźć 70 tysięcy euro, żeby utrzymać hospicjum – podkreśla. Dzięki działalności siostry Michaeli, Litwini zaczęli rozbudowywać w swoim kraju opiekę hospicyjną. Nazwisko Rak zna wielu Litwinów. – Nie mam w sobie poczucia gwiazdorstwa, jestem skromną dziewczyną ze wsi, której dzięki Bożej i ludzkiej pomocy udało się coś dobrego w życiu zrobić – dodaje. Ostatnio ukazała się jej książka – rozmowa z Małgorzatą Terlikowską pt. „Mężczyźni mojego życia”.

Maciej Kluczka (misyjne.pl): Gdy u Siostry budziło się powołanie do życia konsekrowanego, to chciała Siostra być misjonarką i wyjechać do dalekich krajów. Ten scenariusz się w życiu jednak nie zrealizował. Czy nie żałuje Siostra tego?

S. Michaela Rak (założycielka i dyrektorka Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki Wilnie): – Nie, zupełnie nie. Choć to prawda, miałam takie misyjne marzenia. To było źródło, które ukształtowało drogę mojego powołania. W młodości, gdy czytałam książki o misjach, spotykałam się z misjonarzami, którzy pracowali w Afryce, z siostrami zakonnymi, które w swoim charyzmacie miały pracę misyjną. To mnie do tego zapalało, chciałam iść tą samą drogą, chciałam być misjonarką. Później moje drogi potoczyły się inaczej. Ale gdy dziś patrzę na to z pewnym dystansem – a w tym roku obchodzę 35. rocznicę złożenia ślubów zakonnych – to mogę powiedzieć, że posługa misyjna realizuje się u mnie każdego dnia. Otrzymałam to, czego pragnęłam. Misje to pochylenie się nad drugim człowiekiem i danie z siebie wszystkiego, by życie tego człowieka było bardziej szczęśliwe, odnalezione, odbudowane… I przekierowane na wieczność.

Kierunkiem misyjnym okazał się dla Siostry najpierw Gorzów Wielkopolski, a później Wilno.

– I to jest misja miłosierdzia polegająca na niesieniu pomocy osobom chorym. To, co misjonarze robią na co dzień, w dalekich krajach, dokonuje się też w pracy hospicyjnej. Często ludzie dopiero na etapie podsumowania swojego życia stwierdzają, że nie byli ochrzczeni, że nie przyjęli pierwszej Komunii świętej. I wtedy tak bardzo potrzebna jest posługa misyjnego zaangażowania.

>>> Hospicjum w Pucku: w lodówce i winko się znajdzie, jeśli jest takie marzenie [REPORTAŻ]

fot. PAP/Valdemar Doveiko

I na misjach najpierw potrzebny jest czyn: zapewnienie pożywienia, wybudowanie studni, zaopatrzenie szpitala w lekarstwa, znalezienie personelu medycznego. I wtedy można mówić o Ewangelii. Ewangelia musi być poparta czynem. Tak samo jest w hospicjum?

– W każdej misji tak to właśnie wygląda. Mówienie jest ważne, ale ważniejsze jest przekazanie czynem tego, co jest dla mnie wartością wiary, co jest Ewangelią. Wielu świętych mówiło: trzeba najpierw napełnić ciało, umysł i wtedy napełnia się dusza. W wymiarze ciała chodzi o to, by druga osoba nie cierpiała zimna, gorąca, głodu…

Bólu, tak jak w przypadku hospicjum.

– A ból może być wielopłaszczyznowy. To może być ból relacji rodzinnych, sąsiedzkich. I to jest właśnie nasza misja, by przekierować tego człowieka, by uśmierzyć jego ból, by mógł spojrzeć na swoje życie z wdzięcznością i by mógł powiedzieć: „Dokonało się”.

Jak wspomina Siostra początki pracy hospicyjnej w Wilnie? W Polsce historia działalności placówek hospicyjnych jest już całkiem długa. Mamy wiele przykładów dobrze działających placówek. To chociażby poznańskie Hospicjum Palium czy Puckie Hospicjum założone przez ks. Jana Kaczkowskiego. A jak to wyglądało na Litwie? Hospicjum w Wilnie założone zostało w 2009 roku.

– Pojechałam tam jako praktyk i teoretyk. Przez kilkanaście lat prowadziłam hospicjum w Polsce, w Gorzowie. W ruchu hospicyjnym mieliśmy wielopłaszczyznowe spotkania: konferencje, szkolenia, wzajemne praktyki. Gdy jechałam do Wilna to wiedziałam już, na czym to polega. Zostałam do tego przygotowana także przez otwartość mojego zgromadzenia. A w nim chcemy nieść światu miłosierdzie przez czyn, słowo i modlitwę. Siostry, które tworzą zgromadzenie przypatrują się młodej dziewczynie, która wchodzi do zakonu. Chcą się dowiedzieć, jakie ma dary Boże, by je wykorzystać, rozwinąć, pomnażać. Skończyłam studia teologiczne i prawnicze i to się zbiegło w czasie, gdy w Polsce kształtował się ruch hospicyjny. Moja wiedza się przydała, także spojrzenie teologiczne na to, by człowiek był w centrum. I to doświadczenie z Polski zawiozłam na Litwę.

>>> Małgorzata Terlikowska: nie ma stuprocentowo bezpiecznego dziecka [ROZMOWA]

fot. Maciej Kluczka

A jakie były relacje z Litwinami?

– Trzeba było nad nimi popracować, ale uogólnianie zawsze jest błędne. Wyzwania, które wspólnie musimy przeżyć otwierają nas na to, czy używamy w naszych relacjach serca i rozumu. Dziś to, co się dzieje w Ukrainie bardzo zbliżyło Polaków i Litwinów. I choć przeszłość mogła być trudna, to możemy dziś powiedzieć: „Przepraszam, wybaczam” i razem wybrać wspólny kierunek w przyszłości.

A przy okazji nauczyła się Siostra litewskiego? To chyba trudny język?

– Tak, pochodzą z zupełnie innej rodziny języków. Przyznam, że języki obce to moja pięta achillesowa. Niektóre sformułowania rozumiem, ale przy przyjmowaniu personelu do hospicjum ustaliliśmy wymóg, że trzeba znać trzy języki: polski, litewski i rosyjski. I to bardzo dobrze działa, szczególnie w kontekście pacjentów i dobrej z nimi komunikacji.

Siostra ma też kompetencje marketingowe. Małgorzata Terlikowska – która z Siostrą rozmawiała w ramach prac nad książką „S. Michaela Rak. Mężczyźni mojego życia” – mówi, że Siostra ma dar przyciągania ludzi. I czuwania nad wieloma tematami jednocześnie.

– To się łączy z poczuciem odpowiedzialności za człowieka chorego, któremu chcemy pomóc. I mówię nie tylko o sobie, ale także o pracownikach i wolontariuszach hospicjum. To jest dar Pana Boga, że dajemy radę.

A były trudne momenty?

– Tak. Powiem otwarcie – pieniędzy brakowało i ciągle brakuje. Każdego miesiąca, cudem Bożym i przy pomocy ludzi, muszę znaleźć 70 tysięcy euro, żeby utrzymać hospicjum.

Małgorzata Terlikowska, współautorka książki „S. Michaela Rak. Mężczyźni mojego życia”, fot. Maciej Kluczka

A państwo litewskie choć w części dotuje Waszą działalność?

– Jesteśmy placówką medyczną. Mamy podpisaną umowę z litewską kasą chorych. I to nam refunduje niecałe 50% realnych miesięcznych kosztów. A w sprawie brakującej drugiej połowy… piszemy wnioski do fundacji i organizacji, do osób prywatnych. Każdego miesiąca musimy znaleźć te 70 tysięcy euro. W hospicjum pracuje 67 pracowników etatowych (lekarze, pielęgniarki, rehabilitanci, psycholodzy) i wolontariusze. Myśląc o pacjencie, musimy zadbać o niego całego – o jego ciało i duszę. W hospicjum posługują też kapelani: prawosławni i katoliccy. Chory u nas za nic nie płaci. To idea spłacenia długu wdzięczności wobec chorego – on na tej ziemi już swoje przepracował, teraz jego życie doczesne zmierza do końca i należy mu się pomoc.

Od dwóch lat pomagacie też dzieciom.

– Mamy oddział stacjonarny oraz hospicjum domowe. I dla dzieci, i dorosłych. Pacjentów mamy około setki.

W książce opowiada Siostra nie tylko o pracy hospicjum, ale też o swoich latach dorastania, często niełatwych, naznaczonych cierpieniem. Dlaczego Siostra zdecydowała się na tak otwartą rozmowę?

– Chcę żyć prawdą, nie iluzjami. Moje dzieciństwo i lata młodzieńcze były trudne. Nie chciałam więc wewnątrz siebie płakać, a na zewnątrz się uśmiechać. To nie byłoby prawdziwe. Każdy z nas powinien żyć swoją prawda i nawet jeśli jest to trudna prawda, to można spróbować przenieść ten trud w przestrzeń duchowego spełnienia i szczęścia. To zawsze dokonuje się w prawdzie i w otwartości na drugiego człowieka. I na Boga.

Czyli nie należy od złych emocji uciekać… Choć to trudne.

– Przeżywać je, razem z Bogiem i drugim człowiekiem. Najgorsze, co możemy zrobić, to powiedzieć: „Nie ma problemu, wszystko jest dobrze”, a wewnętrznie wiedzieć, że to jest nieprawda.

A tego nie da się powiedzieć w hospicjum. Nie można powiedzieć: „Wszystko jest okej”, bo wszyscy wiedzą, że nie jest to prawda.

– Oczywiście. Kiedy pacjent pyta o to, czy to jest śmiertelna choroba, to mówię: „Tak, ale nie wiadomo, kiedy ta śmierć nastąpi”. I nie mówię tylko o śmierci fizycznej, ale też emocjonalnej, duchowej. Bo fizycznie człowiek może jeszcze żyć, ale po usłyszeniu trudnej diagnozy może umrzeć wewnętrznie, może już mu na niczym nie zależeć. Może też kłócić się z Panem Bogiem, przeklinać Go. A ja zawsze mówię: „Gdy słyszysz taką diagnozę, oddaj to Bogu”. Człowiek rodzi się raz i nigdy tak naprawdę nie umrze. Przecież wierzymy w życie wieczne. Ciało zostaje, ale ty – jako osoba – przejdziesz do wieczności. I dziś możesz tę wieczność wybrać przez swoje dobre czyny i dobre wybory. Potrzebne są trzy poziomy naszych relacji: Bóg, ja i medycyna. Gdy to się połączy, to można zrobić naprawdę wiele.

hospicjum
fot. pixabay

W czym konkretyzuje się misja hospicyjna?

– Hospicjum to serce i dom. To jest też wyrażone w logo naszej wileńskiej placówki. Choroba jest wołaniem: daj mi swoje serce i zbudujmy dla nas bezpieczny dom.

Ale w pracy hospicyjnej trzeba znaleźć zdrową granicę: między pomocą, angażowaniem się w pracę a jednak pewnym dystansem wobec pacjentów. Nie da się w pełni zaangażować w pomoc wobec każdego z nich. Wtedy nietrudno o zawodowe wypalenie.

– Biorę takiego człowieka do serca, ale jednocześnie przekazuję go dalej, do ludzi, z którymi współpracuję, do specjalistów. W wymiarze duchowym zawierzam go Bogu – gdy klękam przed Najświętszym Sakramentem. Przekazuję go w ręce lekarza, pielęgniarki, wolontariusza, psychologa. Nie niosę wszystkiego na swoich barkach, bo szybko straciłabym wszystkie siły. To jest też ważna rada dla bliskich chorego. Gdy w rodzinie pojawia się choroba, to nie można skoncentrować się wyłącznie na tej osobie. Trzeba myśleć o wszystkich: o sobie i o innych członkach rodziny. Umiejętnie dzielić siły i zadania.

Czuje się Siostra litewską gwiazdą? Ponoć jest Siostra znana przez większość Litwinów!

– To dar Pana Boga. Ja nie mam w sobie poczucia gwiazdorstwa, jestem skromną dziewczyną ze wsi, której dzięki Bożej i ludzkiej pomocy udało się coś dobrego w życiu zrobić. Cieszę się, że misja hospicyjna jest już na Litwie lepiej znana, jest rozpowszechniana i rozbudowywana. Jestem wdzięczna za to Bogu i ludziom. Czasami słyszę: „O… siostra Michaela” i zaraz potem dopowiedzenie: „To ta siostra z hospicjum”. Więc akcent idzie na misję hospicyjną. I to jest najważniejsze.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze