#DwieNawy: komercjalizacja Świąt
Wydawałoby się, że na swój widok powinniśmy rzucać się sobie do gardeł, jednak po dwóch latach wspólnej pracy i dziesiątkach dyskusji odkryliśmy z niemałym zdziwieniem, że więcej nas łączy niż dzieli.
Jesteśmy właściwie na kościelnych antypodach: jeden z nas czyta „Tygodnik Powszechny”, drugi „Christianitas”. Jeden inspiruje się Tischnerem, drugi Ratzingerem. Jeden chodzi na Msze św. do parafii, drugi na trydenckie. Wydawałoby się, że na swój widok powinniśmy rzucać się sobie do gardeł, jednak po ponad roku wspólnej pracy i dziesiątkach dyskusji odkryliśmy z niemałym zdziwieniem, że więcej nas łączy niż dzieli. Jesteśmy jak dwie nawy jednego kościoła. Właśnie to doświadczenie wspólnoty pomimo dzielących nas różnic zainspirowało nas do rozpoczęcia nowej serii felietonów #DwieNawy, w których pokazywać będziemy, jak w całej kościelnej różnorodności można odnaleźć jedność.
Michał Jóźwiak
Choinki, światełka, ozdoby, zapach pierników i świąteczne przeboje. Czy jest w tym coś złego? Nie wydaje mi się. Ale kiedy taki nastrój jest nam wciskany już na początku listopada, to coś jest nie tak.
Lubię przedświąteczną atmosferę. Oczywiście nie jestem zwolennikiem komercjalizacji Świąt i sprowadzania ich wyłącznie do zakupów, ale chęć przyozdobienia domu lub podarowania bliskim czegoś wyjątkowego jest przecież normalna. To również podkreśla nadzwyczajność tego czasu. Centra handlowe są elementem naszej kultury – przez jednych są lubiane bardziej, przez innych mniej.
Z badań CBOS wynika, że trzem czwartym Polaków (72%) przeszkadza komercjalizacja Świąt Bożego Narodzenia, a dwie trzecie (65%) uważają, że atmosfera ta utrzymywana jest zbyt długo, przez co same Święta przestają być czasem wyjątkowym. Trudno się temu dziwić, bo marketingowcy epatują „magią” Świąt już w listopadzie tylko po to, żeby głębiej sięgnąć do naszych kieszeni.
Aż ciśnie się na usta, że co za dużo, to niezdrowo. Dobrze jest przejść się przez galerię handlową, kupić kilka upominków czy dekoracji tuż przed Świętami, ale to nie może przysłonić nam prawdziwego znaczenia tych dni. Jedna z blogerek zauważyła kiedyś, że Boże Narodzenie bez jubilata jest bez sensu. I tego się trzymajmy.
Aleksander Barszczewski
Kilka razy w rozmowach ze znajomymi przyłapałem się na stwierdzeniu, że „nie lubię świąt Bożego Narodzenia”. Za każdym razem szybko przychodziła refleksja: chwila moment, co ja gadam?
Oczywiście nie chodzi mi o same święta, ale raczej o otoczkę, którą obrosły. Kiedy w listopadzie zaczynają w sklepach puszczać kolędy, pojawiają się choinki i „Mikołaje” w śmiesznych czerwonych kubraczkach, to przyznaję szczerze – budzą się we mnie najgorsze uczucia. Tym bardziej że im mniej ktoś wierzy, tym bardziej „świętuje”.
Myślę, że najbardziej denerwujące jest właśnie to całkowite odcięcie otoczki, formy, od tego, co najważniejsze, materii tego świętowania – od Narodzenia Pana. Gdyby to była taka przerośnięta w formie ludowa pobożność, to byłaby do zniesienia. Ale to oderwanie od celu sprawia, że cały świat świętuje… pustkę, kompletne nic. Ta świadomość wręcz przeraża. Gdy idę ulicą, wpatrując się w witryny sklepowe zawalone aniołkami, stajenkami, nawet z dzieciątkiem w żłóbku, nie widzę w tym nic wartościowego. Skoro symbol traci swój punkt odniesienia, czy nadal ma sens?
Może to przesada, może zwykła reakcja obronna – zaczynam odcinać się od tych „świeckich zwyczajów” – minimalizuję choinkę, ograniczam jak mogę wizyty w wielkich sklepach. Nie chcę poddać się tej komercji, chcę przeżyć Boże Narodzenie przede wszystkim w sercu. Może tak będzie łatwiej?
Przeczytaj pozostałe felietony z cyklu „#Dwie Nawy”!
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |