Ewangelia nie jest łatwa [MISYJNE DROGI]
Dzieci mam może jeszcze małe, ale i tak już zdążyłam się nauczyć, że niezbyt słuchają tego, co do nich mówię. Patrzą za to na to, co robię i jak się zachowuję. Naśladują. Pierwszą przeszkodą w wierze moich dzieci mogę być więc ja sama. W końcu wejdą w świat, który jest coraz mniej chrześcijański.
Co zrobić, żeby dzieci czytały? Zadano mi niedawno takie pytanie. Moje dzieci czytają dużo, na różne tematy, same wypożyczają sobie książki z biblioteki. Począwszy od jedenastolatka, a skończywszy na
pięciolatku, który nauczył się czytać podczas ubiegłorocznego lockdownu. Dlatego zapewne ktoś uznał, że mam na to jakąś metodę. Tyle tylko, że ja właściwie nic nie robię w tej sprawie. Nawet niespecjalnie często im czytam. Ja po prostu czytam. Mój mąż też. Z każdym kolejnym dzieckiem coraz mniej, ale jednak i tak dużo. Nasz dom pełen jest książek, a dla naszych dzieci czytanie to oczywista forma spędzania czasu. Są jeszcze całkiem mali, nie mają smartfonów, w domu nie ma nawet telewizora i za jakiś czas być może ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Póki co, mam nadzieję, że zdążą wyrobić sobie dobre nawyki.
>>> Pierwszą szkołą miłości jest rodzina [FELIETON]
Dzieci naśladują
Czy tak samo jest z wiarą? Co powinno się zrobić, żeby wychować wierzące dziecko? Dzieci mam może
jeszcze małe, ale i tak już zdążyłam się nauczyć, że niezbyt słuchają tego, co do nich mówię. Patrzą za to na to, co robię i jak się zachowuję. Naśladują. Pierwszą przeszkodą w wierze moich dzieci mogę być więc ja sama. Kiedy zaczynam na nie krzyczeć, one za chwilę krzyczą na siebie nawzajem. Kiedy ja potem przeproszę, mogę pokazać, że wszyscy popełniamy błędy, ale możemy sobie nawzajem przebaczyć i zacząć od nowa. Na ile skutecznie? Przybiegła do mnie kiedyś zapłakana siedmiolatka i w rozpaczliwym tonie oznajmiła, że ona przecież przeprosiła, a siostra „nie chce jej przebaczyć”, a przecież tak się nie robi. Mam zatem cień nadziei, że jakieś kruche, chrześcijańskie podstawy udaje nam się w nich budować. Że chociaż czasami jesteśmy dla nich przykładem życia Ewangelią i że zostanie w nich przekonanie, że warto próbować żyć Ewangelią. Że świat staje się dzięki temu lepszym miejscem. A tam, gdzie nie dajemy rady, Chrystus jest z nami i nam pomaga. Bo to On jest Odkupicielem świata. Nie my.
Niełatwa Ewangelia
Prowadzimy zatem nasze dzieci do kościoła. Chcemy pokazać, że z Eucharystii bierzemy siłę. One się śmiertelnie nudzą. Kiedy są małe, spacerują przy bocznych ołtarzach, wiercą się, nie dają się skupić. Pytają, kiedy wreszcie będzie koniec – zawsze tak głośno, żeby wszyscy, łącznie z celebransem, słyszeli. Próbujemy się z nimi modlić. Nie zawsze starcza nam cierpliwości, a czasami polegamy przy wieczornej
logistyce – zanim wykąpiemy ostatnie dziecko, to pierwsze już śpi, dwoje się bije, ktoś przypomniał sobie, że na jutro musi znaleźć bibułę. Rano ledwie udaje nam się westchnąć: „Jezu, ratuj” i zdążyć do szkoły. Między rozlanym mlekiem i trzylatkiem, który odmawia ubrania butów. Znakiem Bożej Opatrzności staje się brak porannej awantury. Nie trzeba na szczęście wymyślać specjalnego czasu na chrześcijańskie wtajemniczenie i religijną edukację dzieci. Raczej warto dbać o własne dokształcanie i być w gotowości, bo dzieci zadają pytania o Boga w najmniej spodziewanych momentach. Mi się na przykład przytrafiło przepytywanie z eschatologii podczas robienia prania, bo najbardziej palącym problemem dnia było to, czy wszyscy umrą. Trzeba więc było wykorzystać okazję, zwłaszcza, że z takich rozmów korzyść często jest obopólna. Dzieci mają czasami genialną intuicję religijną i rozumieją więcej od nas. Być np. „dzieckiem Kościoła” (to komentarz mojej córki do niedzielnej jutrzni) oznacza, że „trzeba się słuchać, żeby nic nam się nie stało”. Rozdźwięk między komercyjnym i religijnym wymiarem Bożego Narodzenia unieważnił za to mój trzyletni wówczas syn, z entuzjazmem opowiadając, że Jezus jest taki super, że kiedy ma urodziny, to wszyscy dostają prezenty.
Jezus za różańce
Pan Bóg na szczęście pomaga. Nie zawsze pomaga niestety organizacja życia parafialnego i szkolna katecheza. Kiedy opowieść o darmowej miłości Boga jest skutecznie torpedowana przez dzienniczek dziecka pierwszokomunijnego, w którym trzeba zebrać odpowiednią liczbę obecności nie tylko na
mszach świętych, ale i na rozmaitych nabożeństwach. Wszystko potwierdzone podpisem i datą. Jakby eucharystycznego Jezusa dało się wymienić na odpowiednią liczbę odmówionych różańców albo dróg krzyżowych (tak to przynajmniej wygląda w oczach dziewięciolatka). A przygotowanie rodziców sprowadza się do spotkania z fotografem i wyboru kwiaciarni. Ani słowa o wtajemniczeniu chrześcijańskim. Boli mnie bardzo, że na drodze katolickiego wychowania dzieci może przeszkadzać
Kościół. Moje dzieci w końcu wejdą w świat, który jest coraz mniej chrześcijański. W świat, który będzie je przekonywał, że powinny zrealizować każdą swoją zachciankę. W świat, w którym najważniejsze słowa to: „ja” i „chcę”, w którym wszystko można mieć łatwiej. Będą ulegać różnym wpływom i nie wiem, jakich
dokonają wyborów. Pewnie różne rzeczy będą robić inaczej niż my. Mam jedynie nadzieję, że zdążymy pokazać im, że Pan Bóg jest, a my dzięki Niemu jesteśmy szczęśliwi. Niedawno nasz syn oznajmił, że kiedy dorośnie nie będzie chodził do żadnej głupiej wspólnoty (neokatechumenalnej), tylko bezpośrednio do kościoła. Mam nadzieję, że tak właśnie zrobi. Z nim Bóg chce napisać jego własną historię.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |