„Mężczyzna imieniem Otto”/Fot. Youtube/TYLKOHITY

Filmy poprawiające nastrój. W sam raz na jesienną chandrę 

Samobójstwo i kryzys suicydalny. Te słowa nie budzą w nas raczej zbyt pozytywnych skojarzeń. Tymczasem w dwóch z trzech filmów, które chcę Wam polecić, to właśnie wokół tych tematów toczy się akcja. I, co zaskakujące, to filmy pogodne i poprawiające nastrój! 

Mnie jesienne dni nie nastrajają optymistycznie. Brakuje mi słońca i mam wrażenie, że wciąż jest szaro i ciemno. To skandal, że dzień trwa teraz tylko trochę ponad 10 godzin, a będzie jeszcze krótszy. Do tego jest już zimniej, wietrzniej, a w ostatnich dniach aurę – przynajmniej w Poznaniu – zdominował deszcz. Nie powinno dziwić, że w takich warunkach szukamy różnych umilaczy, które trochę poprawią nam nastrój. To może być dobra, wciągająca książka. Sam właśnie czytam kolejny tom przygód Seweryna Zaorskiego napisany przez Remigiusza Mroza. I bardzo polecam Mroza na tę pogodę – wciąga tak, że zapominamy o rzeczywistości zaokiennej. Umilaczem może być też dzbanek dobrej herbaty albo kubek kakao lub gorącego mleka z miodem i imbirem (dla mnie obowiązkowo z kożuchem!). 

>>> Ks. Trzaska: mężczyźni często słyszą „nie bądź baba i nie płacz”, więc nie płaczą… [ROZMOWA]

„Georgie ma się dobrze” 

Dziś chcę jednak skupić się na umilaczach filmowych – bo przecież dobry film też potrafi poprawić nam nastrój. O ile oczywiście nie jest to obraz dobry, ale zarazem ponury i przygnebiający. Trzy filmy, o których opowiem nie są może typowymi komediami – a przecież to ten gatunek najbardziej kojarzymy z poprawą humoru. W każdym z nich humor znajdziemy – w jednym jest go mniej, w innym więcej. Jednak nie w komediowości tkwi to, że te filmy poprawiają nastrój. Sens jest w ich przesłaniach – bo każdy z tych obrazów niesie za sobą po prostu pozytywny przekaz, dzięki któremu człowiekowi wracają siły do życia. I to pomimo tego, że są to filmy poruszające bardzo trudne tematy. Ba, dwa z nich wprost mówią o kryzysie suicydalnym i samobójstwie! A jednak są pogodne. Zacznijmy jednak nie od historii z samobójstwem, ale od opowieści, która wpisuje się w nurt historii inicjacyjnych. Tak bym określił film „Georgie ma się dobrze”. Dwunastolatka Georgie, mieszkająca gdzieś w Londynie, traci matkę. Przed opieką społeczną, nauczycielami i całą reszta świata udaje, że… mieszka z wujkiem. Tymczasem mieszka zupełnie sama, a pieniądze czerpie z kradzieży rowerów (w czym pomaga jej kumpel – Ali). Nieoczekiwanie w życiu Georgie pojawia się Jason, czyli jej… ojciec. Dziewczyna nie chce jego opieki, chce być samodzielna. Jednak ojciec nie daje się odrzucić i wkracza w życie córki. Budują relację, która nie przypomina klasycznej relacji ojca z córką. Jason nie jest jeszcze do końca dojrzałym, dorosłym facetem. Dlatego staje się dla Georgie bardziej kumplem i przyjacielem. Razem wpadają w różne tarapaty, z których wychodzą obronną ręką. Z czasem pewnie będą musieli wyrobić w sobie też bardziej typowe relacje typu dziecko – rodzic. Pewnie przyjdzie im dojrzeć. Ale jednak to jakaś przestrzeń czasowa, która wychodzi poza ramy filmu. Dla widzów najważniejsze jest obserwowanie tego, co teraz – czyli inicjacji Georgie (przedwczesnej, z powodu śmierci matki) w świat dorosłych mieszającej się z ogromną wciąż potrzebą dziecięcej beztroski, zabawy, wariactwa. I inicjacji Jasona w rodzicielstwo – poniekąd też przedwczesnej inicjacji, bo on wciąż jest jednak młodym chłopakiem, wciąż odkrywa świat. A jednak decyduje się zaryzykować i zamieszkać z córką. Ogromną zaletą filmu „Georgie ma się dobrze” jest duet aktorski. Lola Campbell (jako Georgie) i Harris Dickinson (jako Jason – to aktor, o którym ostatnio było głośno także dzięki jego świetnej roli w filmie „W trójkącie”) doskonale ze sobą współgrają. Widz zapomina, że to tylko aktorzy, a nie faktycznie ojciec z córką. Póki film jest w kinach – warto zobaczyć go na wielkim ekranie! 

Fot. Youtube/Against Gravity

„Pierwszy dzień mojego życia” 

„Pierwszy dzień mojego życia” jeszcze niedawno wyświetlany był w kinach, a pewnie w niektórych wciąż jeszcze można nań trafić. To film, który zaczyna się bardzo przygnębiająco. Deszczowy, ponury wieczór. Poznajemy policjantkę, Ariannę. Gdy jej partner idzie kupić kawę do sklepu, Arianna bierze do ręki pistolet i chce odebrać sobie życie. Okazuje się, że w tym samym momencie także trzech innych mieszkańców miasta (Rzymu – nawias jest jednak potrzebny, bo to opowieść uniwersalna i naprawdę nie ma znaczenia, w jakim mieście się rozgrywa) jest w kryzysie suicydalnym i chcą targnąć się na swoje życie. Nikomu jednak nie udaje się popełnić samobójstwa, bo zostają powstrzymani przez tajemniczego mężczyznę. Nieznajomy każdemu z bohaterów składa propozycję. Będą mieć tydzień na to, by obserwować świat i siebie z zewnątrz. Będą niewidzialni dla innych – i będą mogli zobaczyć, jak potoczy się przyszłość, gdy ich zabraknie. Co się stanie z innymi, jak zareagują na ich odejście krewni, przyjaciele itp. Będą mieli okazję nieźle się zaskoczyć. Po tygodniu przyjdzie czas na weryfikacje. Wrócą do momentu samobójstwa i będą mogli na nowo podjąć decyzję – o życiu lub o śmierci. Czwórka bohaterów wchodzi w ten układ. Przez tydzień wspólnie mieszkają w pewnym hotelu, a ich czas organizuje ów tajemniczy mężczyzna. Ten tydzień zmieni w nich wiele. To będzie czas niełatwy, wyciągający na wierzch wiele trudnych spraw – ale będzie to zarazem czas pokazujący po prostu, jak ważne jest życie. Co istotne, obraz Paolo Genovese nie jest przesłodzony. W ciągu tego tygodnia bohaterowie nie zostają nagle zasypani hasłami o tym, jak piękne, cudowne itd. jest życie. Nie. Oni do tych wniosków muszą dojść sami – po tym, co zobaczą, czego doświadczą. Zakończenie filmu – mnie zaskoczyło. To nie będzie taki prosty, linearny happy end – choć na pewno jest to opowiedzenie się po stornie życia. Ten włoski obraz jest rzeczywiście apoteozą życia – zwłaszcza tego tu i teraz. Jest zachętą do refleksji nad życiem i zaproszeniem do zauważenia tego, jak wiele mamy – i jak wiele możemy stracić, jeśli z tego życia dobrowolnie zrezygnujemy. Znajdziemy tu sporo wartości chrześcijańskich – choć nie jest to film o Bogu, a o życiu. I o pokonywaniu wyzwań – bo na tym to życie polega.   

Fot. Youtube/AuroraFilmsPl

„Mężczyzna imieniem Otto” 

Na HBO MAX dostępny za to jest już film „Mężczyzna imieniem Otto”. To amerykańska ekranizacja książki „Mężczyzna imieniem Ove” szwedzkiego pisarza Fredericka Backmana. Opowiada o Otto, starszym, zrzędliwym, nastawionym wrogo do całego świata mężczyźnie, w którego fenomenalnie wcielił się Tom Hanks (dobre aktorstwo Toma Hanksa chyba dla nikogo nie jest zaskoczeniem). Otto niedawno stracił miłość swojego życia – Sonyę. Nie potrafi bez niej żyć. Dlatego skrupulatnie zamyka swoje sprawy (łącznie z odłączeniem prądu i gazu do budynku i zapłaceniem tylko za kilka dni używania ich w danym miesiącu) i postanawia się powiesić. Okazuje się jednak, że umrzeć wcale nie jest tak łatwo. Przy pierwszej próbie – odpada mu fragment sufitu, do którego przyczepił hak. Przy kolejnych pojawiają się inne przeszkody. W międzyczasie też do domu naprzeciwko wprowadza się Marisol, Meksykanka w zaawansowanej ciąży, z dziećmi i z mężem. Kobieta szybko zaprzyjaźnia się z Otto (niekoniecznie działa to w drugą stronę, przynajmniej nie od razu) i to też dzięki niej – i jej różnym problemom – Otto nie może odebrać sobie życia. Wciąż jest coś do załatwienia… Podobnie jak w „Pierwszym dniu mojego życia”, także i tutaj bohater z czasem zrozumie, że nie jest sam i że życie – nawet bez ukochanej żony – ma sens. Pogrążony w rozpaczy Otto na początku nie widzi, że jest ważny dla innych. Przecież dopiero co przeszedł na emeryturę i w ten sposób stracił ostatnią rzecz, która trzymała go przy życiu. A jednak okaże się, że tych lin jest znacznie więcej. To film, który pokazuje, jak bardzo ważne – gdy znajdziemy się w kryzysie suicydalnym – jest spotkanie na swojej drodze dobrych ludzi. Ludzi, którzy na nowo pozwolą nam odkryć sens życia. Zresztą, nie tylko ludzi – bo Otto spotyka też pewnego kota, który również stanie się częścią jego historii (a wcale nie był na początku do futrzaka przekonany). Z tych trzech filmów ten jest najbardziej wzruszający, poleciały mi łzy, a zarazem też najzabawniejszy. Twórcom udało się świetnie znaleźć balans pomiędzy tym, co jest ważną refleksją nad życiem a humorem. Zwłaszcza Tom Hanks jako Otto oraz Mariana Trevino jako Marisol wypadają świetnie w tym połączeniu. Warto też wspomnieć, że historię Otta poznajemy nie tylko współcześnie – oglądamy również retrospekcje z najważniejszych momentów jego życia. Z chwil, które najbardziej go ukształtowały. A życie go nie oszczędziło… Ciekawostką jest fakt, że w młodego Otta wciela się Truman Hanks – czyli prywatnie jeden z synów Toma Hanksa. 

*** 

Nie zaproponowałem dzisiaj głupich, odmóżdżających komedii. Nie, każdy z tych trzech filmów zmusza widza do refleksji. Ale każdy z nich ma też pogodne przesłanie – i właśnie dlatego uważam, że są świetne na tę jesienną chandrę. Lubimy nazywać ten czas „jesienną depresją”. To akurat nadużycie, które powoduje bagatelizowanie objawów prawdziwej depresji. Ale prawdą jest to, że możemy mieć teraz spadek energii, mocy, koncentracji. Warunki nam nie sprzyjają. Dlatego potrzebujemy dobrych bodźców – a zapewniam, że proponowane przeze mnie filmy są właśnie takimi bodźcami. 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze