Fot. pixabay/Pezibear

Jak Bolek i Lolek, i dzieci z Bullerbyn [FELIETON]

Wakacje u babci to było coś. Byliśmy ekipą kilkunastu dzieciaków w wieku mniej więcej od 8 do 12 lat. Kuzynostwo, sąsiedzi… chodziliśmy od jednej babci do drugiej, a potem i do trzeciej. Nie było telefonów komórkowych, zegarków za bardzo też nie…

…bo kto nosiłby zegarek do lasu albo na łąkę, czy do stodoły, przecież mógłby go zgubić. Nikt nie bał się, że się zgubimy, bo zawsze można było spotkać kogoś, kto kojarzył „od kogo” jesteśmy i powiedział nam, którędy mamy iść, żeby wrócić do domu.

A pamiętasz, jak skakaliśmy z belek w stodole…

Jedna z babć mieszkała pod lasem. Było tam gospodarstwo, zwierzaki, a więc i duża stodoła, a za stodołą pole kukurydzy, która na początku sierpnia była większa niż my.

Któregoś dnia wpadliśmy na pomysł, że można byłoby wspiąć się w stodole na belkę, która była pod dachem i łączyła jedną ścianę z drugą. Na oko mogła być na wysokości czterech, może pięciu metrów. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. A jak już byliśmy na górze, to czymś oczywistym było, że poskaczemy stamtąd na siano, które jest na dole. Leciało i lądowało się bosko. Śmialiśmy się przy tym jak wariaci i wcale nie przeszkadzał nam kurz czy drapiące źdźbła siana.

Ale… nikt z nas nie wpadł na to, żeby sprawdzić, czy w sianie nie są schowane grabie. I były. Szczęśliwie nikt z nas się na nie nie nadział, ale jak dziadek, a w zasadzie to już pradziadek jednego z nas to zobaczył… zaczął nas gonić ze swoją laską, żeby dać nam nauczkę. Z pomocą, jako kryjówka, przyszło nam pole kukurydzy. Wbiegliśmy między łodygi i siedzieliśmy tam do wieczora, robiąc lalki z kolb kukurydzy i czekając, aż emocje trochę opadną.

>>> Dlaczego w Biblii nie ma kotów? [FELIETON]

Fot. pixabay/Vika_Glitter

A pamiętasz, jak poszliśmy na jeżyny…

Innego dnia postanowiliśmy z samego rana iść na jeżyny. Spotkaliśmy się u babci w domu pod lasem i uzbrojeni w słoiki ruszyliśmy do tego lasu, by zebrać owoce z krzaczków. Ale jak je zbieraliśmy, to jedna jeżyna trafiała do słoika, a dwie od razu do paszczy. Po jakimś czasu, cali podrapani i poplamieni jeżynami – ale kto by się tym przejmował – wróciliśmy do babci. Oczywiście byliśmy z siebie dumni, że przynieśliśmy jeżyny, chociaż teraz – jak na to patrzę z perspektywy czasu – to było tego naprawdę niewiele.

Oprócz pradziadka w gospodarstwie była też jeszcze prababcia. I wtedy to ona bardzo nas chwaliła i powiedziała, że teraz to musi szybko upiec ciasto z jeżynami. Starczyło ich na tyle, żeby posypać nimi ciasto na wierzchu.

Do dziś pamiętam, jak prababcia wyciągała wielką blachę ciasta z pieca. Posypała ciasto cukrem pudrem, a potem posadziła całą ekipę przed domem na murku, w rządku. Każdy dostał kubek kompotu z porzeczek, schłodzony w studni, i do tego kawał ciasta z jeżynami i cukrem pudrem. Było późne popołudnie, nad podwórkiem zaczynają latać jaskółki, a gdzieś w oddali słychać, że ktoś tnie drzewo piłą tarczową. A my tak siedzimy…

W ogóle to był taki czas, że nie wracaliśmy do siebie do domu na obiad. Kręciliśmy się po wsi i jak przyszła pora obiadu – to któraś babcia mówiła: „Zostańcie tu teraz, za pół godziny będzie obiad”. I nikt nie patrzył, że to dziecko jest z naszej rodziny, a tamte od sąsiadów, ale każdy tak samo dostawał na przykład do jednej ręki ogromną pyzę, która na płaskiej stronie była polana trochę sosem, do tego marchewkę do drugiej ręki… tak samo sadzano nas na murkach przed domem i wręczano pajdę chleba z białym serem albo ze śmietaną, czasami były to śliwki, czasami dziadek przywoził landrynki ze sklepu, a innym razem dostawaliśmy całą kankę herbaty z mięty, żebyśmy się czegoś napili.

Fot. pixabay/Dieter_G

A pamiętasz, jak bawiliśmy się na strychu…

Nie nudziliśmy się też wtedy, kiedy padało. Najlepiej było bawić się na strychu. Tam było całe mnóstwo rzeczy – trochę jak z innego świata. Waga do ważenia zboża, na której równie dobrze można było ważyć siebie nawzajem w różnych konfiguracjach. Stara walizka pełna książek, niektóre były o rolnictwie, inne o świętych, a jeszcze inne były powieściami szpiegowskimi. Te najlepiej czytało się przy zgaszonym świetle z latarką. Były słoiki z jakimiś częściami, śrubkami, gwoździami, które można było układać, a w przypływie chęci do pracy czyścić i lekko pokrywać jakimś smarem.

Było też stare radio z lampami i żelazka na węgiel, a do tego lampki na naftę. I były stare kanapy, na których można było siedzieć i grać w karty albo po prostu opowiadać sobie śmieszne historie, snuć plany czy zwyczajnie prowadzić poważne, życiowe rozmowy.

Czasami przychodził też kot, by nasłuchiwać, czy nie pojawiła się tam jakaś mysz, za którą mógłby pogonić po strychu. A kiedy już się tak nasłuchał i niczego nie usłyszał – to najczęściej uznawał, że może się z nami pobawić sznurkiem. A kiedy się zmęczył, to kładł się nam na kolanach i słuchał razem z nami książek.

Fot. pixabay/Peperet

A pamiętasz, jak bawiliśmy się w rzeczce…

Kot też lubił wędrować z nami nad rzeczkę. Nie była wielka, sięgała nam nieco nad kolana, a gdy woda była wysoka – to maksymalnie po pas. Tuz przy rzeczce rosły wierzby, leszczyny, ale taż inne drzewa. Ich korzenie momentami wrastały w brzeg rzeczki i to były idealne miejsca, żeby budować tamy i łapać małe rybki, które w niej pływały. Z tych zapór bardzo szczęśliwy był oczywiście kot, który mógł sobie dość łatwo wyłowić jedną czy drugą rybkę, kiedy kłębiły się zdezorientowane nieoczekiwaną przeszkodą.

A pamiętasz, jak uciekła nam krowa…

Obok rzeczki była łąka, na której pasła się krowa mojej babci. Z kuzynem rano zaprowadzaliśmy ją na łąkę i w zasadzie tam pasła się sama. Ale któregoś razu, kiedy wieczorem po nią poszliśmy, chwyciliśmy już za łańcuch i wtedy krowa zaczęła biec. Ale biegła przez łąkę, potem przez pola… jakby goniło ją stado wilków. Prawdopodobnie jakiś owad ją ugryzł, przestraszyła się, zaczęła biec przed siebie.

Kiedy po jakimś czasie wróciliśmy do babci, załamani, że krowa nam uciekła, okazało się, że ona sama wróciła do domu. Już zdążyła się napić i spokojnie stała na swoim miejscu noclegowym.

Fot. PAP/Darek Delmanowicz

Nawet nie wiem, kiedy się tego nauczyłam

Teraz, kiedy jestem mieszczuchem, wiedziałabym, jak zrobić masło tak, żeby nie było zbyt luźne, jak zrobić siekane roślinki dla kur i kaczek, jak chwytać pokrzywę, żeby nie parzyło, czy gdzie szukać dziko rosnącej mięty. Wiedziałabym, że można przyłożyć liść kapusty, kiedy zanosi się na jakiegoś giga siniaka po kraksie.

I nawet nie wiem, kiedy się tego i wielu innych rzeczy nauczyłam. Jakoś tak bawiliśmy się, biegaliśmy, czasami coś pomagaliśmy babci albo dziadkowi i w międzyczasie oni nam mnóstwo rzeczy opowiadali. Ale przede wszystkim pozwalali nam samemu robić różne rzeczy, nawet jeśli nie wychodziło to najlepiej i najszybciej, a do tego na dzisiejsze standardy można powiedzieć, że było to niebezpieczne.

Cieszę się, że mogłam przeżyć taki czas pajdokracji. Czas wolności i autentycznej beztroski. Jedności grupy i tego, jak wszyscy się o siebie nawzajem troszczyli, nawet jeśli czasami trochę się ze sobą posprzeczali.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze