Janina Ochojska: naszym obowiązkiem jest chronienie życia ludzkiego [ROZMOWA]
O dzieciach, które znają życie obozowe, a nie domowe. O skutkach wojen, z którymi dopiero będziemy się zmagać. O pomocy skutecznej i regularnej. I o informacji, bez której tej pomocy nie ma. O Jemenie, Syrii, Iraku i Ukrainie. O ludziach, którzy potrzebowali naszej pomocy w 2018 i będą jej potrzebować w 2019 r. z założycielką Polskiej Akcji Humanitarnej rozmawia Maciej Kluczka.
Maciej Kluczka (misyjne.pl): Na Waszej stronie Jemen jest widoczny jako pierwszy. Czy to obecnie kraj wymagający najpilniejszej pomocy?
Janina Ochojska (Polska Agencja Humanitarna): To dlatego, że to nasza nowa akcja. Trudno porównywać kraje pod tym względem, bo trudno porównać cierpienie ofiar konfliktu w Syrii z cierpieniem ofiar konfliktu w Jemenie, Somalii czy Sudanie. Czy to dotyczy stu osób, czy czterystu tysięcy osób czy miliona – to nie ma znaczenia. Każde życie ludzkie to życie. Postanowiliśmy niedawno, że będziemy starali się zebrać środki dla Jemenu. Niestety w Polsce, gdyby Pan zapytał na ulicy, co tam się dzieje, to ludzie nie wiedzą. Jak wiedzą cokolwiek, to to, że trwa tam wojna.
Mówi się o jemeńskiej wojnie, że to wojna zapomniana. To prawda? Syryjska jest bardziej widoczna, bo są tam zaangażowane światowe mocarstwa?
Pytanie, co jest bardziej zapomniane. Konflikt w Kongo jest jednym z najdłużej trwających na świecie. Konflikt w Sudanie trwa z krótkimi przerwami od 1953 r. To też zapomniane konflikty. Ludzie generalnie nie zdają sobie sprawy z tego, że na świecie toczy się co najmniej kilkadziesiąt konfliktów. O sytuacji w Syrii mówiono więcej, bo wywołała tzw. kryzys migracyjny. Syria, Bliski Wschód to tereny, którym są zainteresowane wielkie mocarstwa, tu chodzi o wpływy. Jemen jest dla nas za daleko, nie wszyscy nawet wiedzą, gdzie leży. Obszar Syrii jest kolebką naszej cywilizacji, stąd większa wiedza i większe zainteresowanie.
Cechą tragiczną konfliktu w Jemenie jest to, że nie ma tam już żadnych standardów, nawet jeśli chodzi o prawo wojenne. Nawet autobusy szkolne są ostrzeliwane, giną dzieci.
Niech mi pan pokaże wojnę, na której tego nie ma. Gdzie nie są atakowane szpitale, obozy dla uchodźców, gdzie dzieci nie stają się ofiarami konfliktu zbrojnego? Na każdej wojnie tak jest. Wojna jemeńska stała się głośna poprzez zagrożenie śmiercią głodową, bo główne porty i przejścia graniczne są zablokowane. W Jemenie nie produkuje się żywności, w 80% jest sprowadzana. wielu mieszkańcom Jemenu grozi śmierć głodowa. Takie metody są stosowane i w innych konfliktach. W Syrii też są tragiczne skutki wojny, ale jednak śmierć głodowa tam ludziom nie grozi. Oczywiście społeczeństwo syryjskie, zwłaszcza dzieci, ma objawy niedożywania, ten problem jest istotny, ale nie aż tak jak podczas kolejnych susz w Somalii czy tak jak teraz w Jemenie.
Dopiero od niedawna zwraca się uwagę na to, że kolejne pokolenia dzieci tracą szansę na edukację. I tak jak są potrzeby pierwszej kolejności: wyżywienie, dostęp do wody, domu, tak edukacja to kwestia, której skutki możemy odczuwać przez wiele lat. Także wtedy, gdy wojna już się skończy, to skutki dalekosiężne. Najbardziej boli fakt, że to dotyczy dzieci. Czy jest szansa, by temu jakoś zaradzić? Tam, na miejscu?
To bardzo istotny problem. Wystarczy popatrzeć na naszą historię powojenną: ilu ludzi straciło szanse życiowe przez brak wykształcenia. To się ciągnie pokoleniami. To, co jest charakterystyczne dla każdej wojny, w każdej wojnie społeczeństwa organizują się, by zarówno zorganizować służbę zdrowia, jak i edukację, na takim poziomie, jaki jest w tych warunkach możliwy. Syria będzie musiała uporać się z ogromnym problemem niewyedukowanej części społeczeństwa. Dwa miliony dzieci nie chodzą do szkoły. To nie znaczy, że się nie uczą, bo ludzie w wioskach, obozach organizują się, organizacje międzynarodowe tworzą takie tymczasowe, prowizoryczne szkoły. Tam dzieci mają naukę w podstawowym zakresie, ale niestety nie wszystkie. Dodatkowym problemem jest to, że dzieci, które teraz nie odżywiają się zdrowo, w przyszłości będą miały duże kłopoty zdrowotne. Wojna totalnie zabija rozwój danych społeczności. Na każdym poziomie…
Edukacja, opieka zdrowotna, instytucje publiczne, wszystko – kolokwialnie mówiąc – siada.
Wie Pan, dzieci, które gdy rozpoczynała się wojna w Syrii, miały 5–6 lat, żyją od tego czasu w tymczasowych schronieniach i już nie wiedzą, czym jest dom. Są obozy dla uchodźców, które istnieją od 20, 30 lat… W nich żyją kolejne pokolenia, które rodzą się w obozie i nie znajdą nic innego.
To rodzi poważne skutki psychologiczne i społeczne …
Teoretycznie jest dostęp do żywności, wody, podstawowej edukacji, ale to nie oznacza, że to jest życie, które te dzieci powinny wieść. Życie w obozach dla uchodźców to życie wśród korupcji, gwałtu, przemocy. Jeżeli ktoś nie był w takim obozie, to nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak to jest. Nawet jak widzimy rząd porządnych namiotów, toalety, prysznice to na pewno to nie jest miejsce, w którym byśmy chcieli, by żyły nasze dzieci. To miejsce tymczasowe, które dla niektórych staje się miejscem, z którego się nie wydostają. Myślę tu o wielkich obozach w Afryce subsaharyjskiej. To ludzie, którym wojna zabrała właściwe całe życie…
Mówi się o możliwej nowej fali migracji, szczególnie z regionu Idlib. Tak może być?
To pytanie do zupełnie innych ludzi… Ja nie wiem, co planuje Asad czy Putin. Naszym obowiązkiem jest chronienie życia ludzkiego i stwarzanie w miarę przyzwoitych warunków do przeżycia. W Syrii to dotyczy około 6,2 mln osób ( w tym 2,5 mln dzieci), które są wewnętrznie przemieszczone, trafili do Idlib, a są z innych rejonów Syrii, ich domy zostały zniszczone. Każda próba odbicia tego regionu zakończy się śmiercią bardzo wielu osób. Był taki moment, gdy organizacje humanitarne przygotowywały ludzi do ewakuacji, ale na razie jest stan zawieszenia, który trzeba wykorzystać do tego, by dostarczyć tam jak najwięcej pomocy.
Do polskich mediów przebił się temat wielkiej ucieczki ludności Rohingya z Birmy. Oglądałem dokument o prześladowaniu tej społeczności. A z tym, co gorsza, nie radzi sobie Facebook. To tam przelewa się mowa nienawiści wobec nich, a w tamtych rejonach, np. na Filipinach, to dla większości ludzi jedyne źródło informacji. Czy skala tego zjawiska, tej przemocy nadal jest tak wysoka?
Należy Pan do tej wąskiej grupy osób, która wie cokolwiek o Rohingya. Ich problem trwa już prawie dwa lata. Zostali wypędzeni z miejscowości, terenów, w których mieszkali od lat i nadal ta grupa, która uciekła do Bangladeszu, żyje w bardzo prowizorycznych warunkach, prześladowana i – co gorsza – dostęp do nich jest bardzo trudny. Próbowaliśmy wysłać grupę dziennikarzy – nie dostali wiz. W niewielkiej skali, na ile zebraliśmy pieniądze, tak pomagamy, głównie w budowaniu dostępu do wody. Wcześniej pomagaliśmy w okresie monsunu, zbieraliśmy środki na zakup materiałów do tymczasowych schronień i to było ogromnym problemem. Zajmujemy się budowaniem dostępu do wody, ale to niewielka pomoc. Najbardziej doskwiera brak informacji. Mogłabym na palcach dwóch rąk policzyć artykuły, które ukazały się w polskich mediach, które szerzej mówiły o tym problemie. Kto nie czyta prasy zagranicznej albo specjalistycznej, to wie niewiele. A jak się patrzy na naszą pomoc, polską pomoc, to korelacja między informacją, która do nas dociera z pomocą, jest duża. Przez te 26 lat zdążyłam zauważyć, że Polacy bardzo chętnie pomagają ofiarom konfliktów czy klęsk żywiołowych…
…tylko muszą o nich wiedzieć.
Tak jest. Bardzo długo myśleliśmy o zaangażowaniu w pomocy dla Wenezueli, ale nikła ilość informacji sprawia, że nie mogliśmy zebrać pieniędzy. Głównie dzięki mediom społecznościowym do ludzi dotarła informacja o pomocy dla Jemenu. I dzięki temu zebraliśmy już 850 tys. złotych, co już pozwala nam na rozpoczęcie konkretnej pomocy.
Czy oni w Bangladeszu mogą budować nowe życie? Czy to jest tylko ucieczka z jednego piekła w drugie? A w najlepszej sytuacji w stan niepewności?
To tylko prowizorka. Przebywają tam nielegalnie, nie są akceptowani zarówno przez lokalną społeczność, jak i przez administrację państwa. Konflikty etniczne wzmacnia podziały społeczne, które trwają bardzo długo. Przecież do dzisiaj, w Polsce, można zobaczyć skutki przymusowego przesiedlenia po II wojnie światowej, a ile lat upłynęło! W Bośni problem powrotów do miejsc zamieszkania jest cały czas żywy, a wojny nie ma tam mniej więcej od 20 lat.
Najgorsze jest właśnie etniczne podłoże nienawiści. To zostaje w ludziach na pokolenia. Zapytam jeszcze o Wschód. Jesteście na Ukrainie? Tam sytuacja znowu robi się bardziej napięta…
Pomagamy na wschodniej Ukrainie. Jesteśmy tam praktycznie od początku konfliktu. Organizacja potrzebuje zawsze czasu na rozpoznanie problemu, zebranie pieniędzy, rejestrację w danym kraju, regionie. Najlepiej jeśli organizacja działa legalnie. Jest konwencja genewska, która zapewnia organizacjom humanitarnym bezpośredni dostęp do terenów konfliktów, ale niestety jest łamana, to bardzo utrudnia działanie. Jesteśmy w prowincji Idlib, ale już na początku wojny syryjskiej staraliśmy się o to, by móc działać w Syrii również po stronie rządowej. Nie dostaliśmy wiz ani wtedy, gdy wojna się zaczęła, ani teraz. Jedyny dostęp mamy do prowincji Idlib, gdzie polscy pracownicy nie mogą wjeżdżać, ale możemy pomagać poprzez naszych koordynatorów syryjskich. To zawsze jest trudne i żmudne. Na taką rejestrację czeka się czasami kilka miesięcy. Dostęp do potrzebujących to największy problem.
Ale to nie zwalnia…
Dokładnie, nie zwalnia z działania i w żaden sposób nie usprawiedliwia. Teraz najważniejsze pytanie dla nas brzmi: „jak dostaniemy się do Jemenu?” Najpierw zaczynamy od pomocy uchodźcom jemeńskim w obozach w Dżibuti. Mamy już obiecane wizy do Jemenu. Najważniejsze, by dostać się w miejsce, gdzie jest potrzebna pomoc. Siedząc na kanapie, można wymyślić najlepsze sposoby pomocy, ale od siedzenia nic się nie zrobi, trzeba działać. Pomoc musi być skuteczna i najpierw trzeba dobrze rozpoznać, którym grupom pomoc jest najbardziej i najpilniej potrzebna. To dylematy, które trzeba stale rozstrzygać. W Syrii pomagamy w 57 obozach, robimy to skutecznie od lat. Jakiś sposób więc znaleźliśmy.
Od tylu lat Pani pracuje przy organizowaniu pomocy humanitarnej. Czy nie ma Pani chwil zwątpienia? Nie myśli sobie Pani, że człowiek skutecznie i ustawicznie ten świat psuje? Wy ciągle dajecie, a świat ciągle potrzebuje…
Nie można się obrażać na to, że ludzie potrzebują pomocy. Są trudne chwile, kiedy nie udaje nam się zebrać oczekiwanych środków, kiedy pomoc jest mniejsza niż wydaje się, że mogłaby być. Szczycimy się tym, że pomimo iż jesteśmy małą organizacją (bo w Polsce postrzegani jesteśmy jak duża, ale inne organizacje są o wiele większe), to jesteśmy w tych najtrudniejszych miejscach. Jesteśmy właśnie znani jako ta organizacja, która jest tam, gdzie jest najtrudniej, Jesteśmy w Sudanie Południowym, Somalii, Syrii, Iraku, teraz w Jemenie. Pomagamy społeczności Rohingya. Jesteśmy na Ukrainie. Nie boimy się tych wyzwań. Zawsze sobie mówimy: „jak nie my, to kto”?
A jak pomagają Polacy? Głównie od święta?
Okres świąt zawsze wzmaga dobroczynność ludzi, ale chodzi o to, byśmy nie byli tylko akcyjni. Zainteresowanie rośnie, gdy wybucha gdzieś konflikt albo jakieś miejsce nawiedza naturalna katastrofa. Wtedy, nagle, w kilka dni, rośnie zainteresowanie, a później ono słabnie. Dzieci muszą jednak jeść codziennie – to hasło Pajacyka. Cokolwiek by się działo, to dziecko powinno mieć ciepły posiłek. Ofiary wojny w Syrii potrzebują tej pomocy cały czas, niezależnie od liczby artykułów na ten temat. Na szczęście widzimy, że zwiększają się te regularne przychody fundacji. Ludzie decydują się regularnie wpłacać pieniądze na nasze programy wodne, czasami generalnie na PAH i nam pozostawiają decyzję, jak te środki spożytkujemy. W ogóle gdy myślimy o pomocy jakiejś organizacji, to najlepszą pomocą jest pomoc regularna. Otrzymanie miliona złotych nagle jest oczywiście przyjemne, ale żeby wydać dobrze ten milion, to potrzeba czasu. Ktoś, kto chce wydać milion złotych na studnię w Sudanie Południowym, nie może oczekiwać, że ona powstanie już w przyszłym roku. Gdy są środki stałe, to można planować. Są organizacje, które mają bardziej zaplanowane działania, one są stałe, niezmienne, bardziej niezależne od tego, co się dzieje na świecie. My głównie jednak reagujemy na wydarzenia, te złe wydarzenia. Nie wiemy, gdzie wybuchnie wojna, gdzie wydarzy się katastrofa naturalna. Dla nas ważne jest to, że jak zaczęliśmy pomoc w Syrii, to nie możemy jej zostawić. Gdy zaczynamy pomoc w Jemenie, to musimy tak ją zaplanować, by nie ogłosić za chwilę: „kończyny, bo już nie mamy pieniędzy”. Do Sudanu trafiliśmy w 2006 r., kiedy ten kraj praktycznie jeszcze nie istniał. I jesteśmy do dzisiaj. To jest bardzo ważna umiejętność – umiejętność przewidywania i planowania.
Czyli zadanie dla Polaków: więcej regularności, mniej akcyjności.
I informacja. Ważne, by do nas ona docierała. Informujmy, dowiadujmy się a później skutecznie pomagajmy.
***
Zdjęcia: Sudan Południowy, zbieranie danych w wnioskach, szkolenie mechaników pomp i szkolenie z higieny
Galeria (3 zdjęcia) |
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |