fot. Mateusz Zys OMI / Misyjne Drogi

Jest taki kraj, gdzie za księdzem ludzie tęsknią…

Kilka miesięcy temu napisał do mnie o. Aleksander Doniec OMI, prosząc o pomoc duszpasterską i zastępstwo w trzech wspólnotach polonijnych w belgijskiej Flandrii. Od razu się zgodziłem. Po pierwsze dlatego, że kilka razy gościłem w parafii ojca Aleksandra, po drugie – Polonia zrobiła na mnie ogromne wrażenie zaangażowania i atmosfery rodzinności – tak brzmi początek artykułu ojca Pawła Gomulaka OMI na portalu oblaci.pl.

Jego dalsza część:

Oczywiście, ktoś czytając ten felieton może powiedzieć – jest wiele krajów, gdzie ludzie tęsknią za księdzem… Tak, to prawda. Jak mawiał klasyk, to moja subiektywna, osobista refleksja. Wracałem do Polski z niesamowitym doświadczeniem i konkretnymi twarzami ludzi, dla których wiara i Eucharystia w języku ojczystym stanowią prawdziwe skarby, które pielęgnują.

fot. Justyna Nowicka/Misyjne Drogi

Zulte

Gmina położona we wschodniej Flandrii jest codziennym miejscem posługi ojca Aleksandra. Mały domek przy torach kolejowych to niepozorna plebania, wciśnięta między zwykłe domy, gdzie mieszkają Belgowie. Do kościoła, który jest wynajmowany od belgijskiej parafii, jest około dwóch kilometrów. Dojeżdżam do domu proboszcza późno w nocy. Następnego dnia pierwsza Msza święta z niedzielnego formularza. Wchodzę do kościółka. Kilka osób modli się w ciszy, kolejka przy konfesjonale. Na Msze po polsku przyjeżdża też starsze małżeństwo Belgów. Mężczyzna podchodzi do ołtarza i nad tabernakulum ustawia obraz św. Jana Pawła II. To element przenośny wystroju świątyni – widocznie parafia belgijska nie czuje duchowej potrzeby, aby jego portret towarzyszył modlitwie – wspólnota polonijna tak. Wymieniamy się uśmiechami, krótkie powitanie po francusku i ruszam do konfesjonału.

Eucharystię przeżywa się tutaj trochę inaczej jak w Polsce. Trzeba mieć świadomość, że ludzie, którzy tutaj przyjeżdżają, często pokonują kilkadziesiąt kilometrów, aby być na Mszy świętej. W wielu przypadkach robi to ogromną różnicę w przeżywaniu liturgicznego spotkania. Śpiew i modlitwy w języku polskim mieszają się z odpowiedziami Belgów, którzy – choć nie rozumieją nic w języku polskim – starają się uczestniczyć w liturgii, korzystając z telefonów komórkowych, aby śledzić czytania mszalne i poszczególne części Mszy.

>>> Damian, Adam, Jędrzej i Łukasz odpowiedzieli na zaproszenie Jezusa: „Pójdź za mną”

Kościół w Zulte, fot. Paweł Gomulak OMI

Wśród tłumu widzę François – francuza, który mieszka kilkanaście kilometrów od Zulte. Jego mieszkanie wypełnione jest pamiątkami z Arktyki. To wspomnienie ekspedycji naukowej i związków z Misjonarzami Oblatami Maryi Niepokalanej, którzy byli pionierami misji wśród Inuitów. Po zakończeniu liturgii widzę uśmiechniętą twarz François w drzwiach zakrystii. Chwilę rozmawiamy. Nie spodziewałem się, że za niedługo znów się spotkamy…

Wychodzę z kościoła. Zaczepia mnie młode małżeństwo: „Ma ojciec plany na wieczór?”. Za godzinkę spotykamy się na grillu. Dzieci oprowadzają mnie po ogrodach, siadamy przy ławie na zewnątrz. Rozmawiamy tak, jakbyśmy znali się od wielu, wielu lat. Ksiądz jest tutaj niemal członkiem rodziny. Nie wiem kiedy, ale dochodzi prawie północ. Wracam do Zulte, rano jest Msza święta, podczas której do wspólnoty Kościoła mam przyjąć dziecko.

Chrzest i zmiana planów

Poranna Eucharystia połączona jest z sakramentem chrztu świętego. W zakrystii Mateusz pomaga mi uzupełnić wpis w księdze chrztów. Nie znam flamandzkiego, a przywiązanie do tego języka w tej części Belgii ma głębokie korzenie historyczne i kulturowe. Unika się francuskiego, w którym bez problemu bym sobie poradził. Na szczęście jest Mateusz. Zauważyłem, że wspólnota belgijska też dzisiaj powiększy się o kilku nowych chrześcijan. Po Mszy świętej wracam na plebanię. Dzień wcześniej zrobiłem małe zakupy w lokalnym markecie, żeby przygotować sobie jakiś szybki obiad. Niepotrzebnie. Zastaje dom otwarty i cały sztab ludzi, którzy krzątają się po kuchni i salonie. Zostaje mi przedstawiony harmonogram żywieniowy na dziś. Moje plany muszą zostać odłożone. Z pewnością to kombinacja troski ojca Aleksandra i lokalnej społeczności, ale będąc tu kilka razy, przekonałem się, że Polonia księdzu z głodu umrzeć nie pozwoli…

fot. pixabay/fernandozhiminaicela

130 kilometrów i spécialité de la maison…

Parafia ojca Aleksandra jest dość specyficzna. To wspólnota personalna, a nie terytorialna. Co niedzielę misjonarz pokonuje około 130 kilometrów, aby sprawować Msze święte w trzech miejscach. Wspomniane przeze mnie Zulte, to początek. Następna Eucharystia jest w Gandawie, gdzie polska wspólnota korzysta z gościnności augustianów. Piękny kościół św. Stefana blisko historycznego centrum Gandawy powoli wypełnia się Polakami.

Przed drzwiami rozmawiam z rodakami. Niektórych poznałem bliżej, jak chociażby Jerzego. Wspominamy, wymieniamy opinie… To nie tylko kurtuazja. Dołączają kolejni wierni, czekamy aż skończy się Msza święta po flamandzku. Po wejściu do kościoła szybko idę do zakrystii, przywitać się z miejscowymi zakonnikami. Może mnie pamiętają po brodzie, którą noszę… Wychodzę do kościoła, bo przed konfesjonałem już ustawiła się kolejka. Już wiem, że nie wyspowiadam wszystkich, druga część będzie musiała skorzystać z sakramentu po liturgii.

fot. PAP/EPA/ANTONIO BAT

Po Eucharystii i dalszej części spowiedzi wracamy do Zulte na obiad. W drodze rozmawiamy o różnych rzeczach, choć dużo jest mowy o polskiej wspólnocie parafialnej. Nie pierwszy raz słyszę, jak ludzie są wdzięczni, że mają ojca Aleksandra, że jest Msza po polsku. Mają też świadomość, że powołań jest coraz mniej, a oblacki personel w delegaturze też posuwa się w latach. Dbają jak mogą, wspierają, pomagają. Proboszcz dość często odwiedza tę rodzinę, zapraszają go na obiad po Mszy w Gandawie, przed wyprawą do kolejnej wspólnoty można chwilę odpocząć. Zresztą rodzina jest mocno zaangażowana w polskie duszpasterstwo, pomaga na plebanii, w kościele w Zulte…

Wracamy do punktu wyjścia. Na plebanii pachnie obiadem. Królik – spécialité de la maison… Rzeczywiście, wyborny. Szybka kawa i kolejna wyprawa, tym razem do Brugii.

Jeśli zlikwidują nam parafię…

Pierwsze moje spotkanie z Brugge było w seminarium. Razem z kleryckim zespołem muzycznym „Gitary Niepokalanej” koncertowaliśmy w Brukseli. Była to więc też okazja, żeby zobaczyć też trochę kraju. Brugia nazywana jest Wenecją północy. Stare miasto leniwie rozpościera się na sieci kanałów. Urokliwe uliczki, wspaniałe zabytki. To ostatni punkt niedzielnej posługi ojca Aleksandra.

Tym razem jadę własnym autem. Nawigacja prowadzi mnie wyjątkowo nie autostradą, ale mniejszymi miejscowościami. Dodatkowo ma się odbyć jakiś maraton, a więc część dróg jest pozamykana. Dojeżdżam wreszcie pod kościół św. Katarzyny. Z tyłu świątyni panowie dokonują nieliturgicznego okadzenia. Zatrzymuję się, chwilę rozmawiamy: „Ksiądz za ojca Aleksandra? A, pamiętamy księdza. Ksiądz już u nas był”. Miłe to.

W kościele czeka na mnie znów kolejka do spowiedzi. Większość udało się wyspowiadać przed Mszą świętą, kilka osób musiało zaczekać na zakończenie Eucharystii. W drzwiach kościoła zatrzymują mnie ludzie. Rozmawiamy, ale nie wiedziałem, że treść konwersacji będzie mi wiercić dziurę w brzuchu w drodze do Polski.

fot. cathopic/Vytautas Markūnas SDB

Tego dnia jest strasznie gorąco. Przepociłem połowę rzeczy, które przywiozłem ze sobą. Habit też ledwo dycha. Proponuję, żebyśmy wyszli przed świątynię – tam będzie trochę luftu. Słucham troski tych ludzi. Mają świadomość, że są najdalej wysuniętą wspólnotą w niedzielnym objeździe proboszcza z Zulte. Zależy im na polskiej Mszy, bo jeśli ona zniknie, będą musieli dojeżdżać znacznie dalej. Moją uwagę przykuwa Rinaldo – Belg, który zaczyna ze mną rozmawiać łamaną, ale poprawną polszczyzną. Bardzo cenią posługę ojca Aleksandra i obecność oblatów. Mają świadomość, że z czasem może być coraz ciężej, aby dojeżdżać też do nich. Jeśli zniknie Msza po polsku, prawdopodobnie zniknie też parafia flamandzka. Racją jej bytu jest polska społeczność, która co niedzielę zjeżdża tutaj z okolicy, aby modlić się w języku ojczystym.

Tu, gdzie za księdzem tęsknią

Miałem spotkać się z ojcem Aleksandrem w Zulte. Wrócił z pielgrzymki Polonii z Lourdes, wieczorem miał trafić do szpitala w Gent. Ze względu na rozmowę z parafianami w Brugii, spóźniam się. Minęliśmy się ze współbratem. Krótka wymiana wiadomości na WhatsAppie, życzę mu szybkiego powrotu do zdrowia. W Zulte czekają na mnie dwie siostry zakonne i siostra ojca Aleksandra, które przyjechały z pielgrzymki w Lourdes. Towarzyszy im pani Ania, żywiołowa kobieta o wybitnych zdolnościach kulinarnych (przekonałem się o tym wielokrotnie). Po kolacji siadamy przed domem, rozmawiamy… Jutro rano powrót do Polski, czekają na mnie obowiązki. W poniedziałek rano, za zgodą ojca Aleksandra, odprawiam Mszę świętą w kościele w Zulte. Jest kilka osób, w tym Belgowie, którzy pomimo wczesnej pory nie przepuścili okazji, aby być na Eucharystii. To wiele mówi…

Wracam do Polski. Siostry na przemian przysypiają i włączają się w rozmowę. Tak sobie myślę – w Polsce siedzi ksiądz na księdzu, a tutaj kapłanów brakuje. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że ktoś zaraz podniesie larum, że przecież u nas jest też mało powołań, biskupi powoli łączą parafie. Jednak będę podtrzymywał tezę wygłoszoną niedawno przez ks. Wojciecha Węgrzyniaka, że w Polsce mamy jeszcze dużo prezbiterów. Coraz częściej czuję, że u nas ksiądz musi uważać, żeby go nie opluto, wyśmiano, znieważono – bez żadnej przyczyny, ot tak, bo taka jest koniunktura… Widzę to na co dzień w mediach. Jesteśmy najszybciej laicyzującym się krajem w Europie. Na Zachodzie ludzie za księdzem tęsknią…

Źródło: oblaci.pl

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze