„Jestem Jezusem”: czyli o syndromie jerozolimskim
Na początku wydawałoby się, że „Szukając Jezusa” to film prześmiewczy. Reżyserka, Katarzyna Kozyra, zaczepia przypadkowe osoby na ulicach Jerozolimy (ale nie tylko) i pyta czy są Jezusem albo czy go znają. Jednak im film dłużej trwa, tym zmienia i treść, i formę…
To opowieść o ludziach, którzy poszukują kontaktu z Bogiem. Szukają Go w Jerozolimie, bo mają przekonanie i wiarę, że tam łatwiej Go znaleźć i się z nim skontaktować. I można by powiedzieć, że tak robią i myślą przecież wszyscy, którzy pielgrzymują do Jerozolimy. Bohaterowie „Szukając Jezusa” to jednak pielgrzymi inni, specyficzni. Oni nie tylko szukają Jezusa, ale łapią z Nim bezpośredni kontakt (a przynajmniej są o tym przekonani). Inni nawet Jezusem się stają. Niekiedy „wybierają” jakąś inną biblijną postać. Tworzą własną religię, indywidualną formę duchowości i kontakt „z górą”. Taki stan nazywamy właśnie „syndromem jerozolimskim”.
Wieloletnia praca dokumentalisty
Film to wynik wielu podroży reżyserki i jej ekipy do Izraela. Realizacja zaczęła się w 2012 r., choć sam pomysł pojawił się w głowie Katarzyny Kozyry już w 1999 r. Ludzie świadomi tego, że znajdują się w Ziemi Świętej, zaczynają komunikować się z Bogiem i jednocześnie uważać siebie za jedną z biblijnych postaci, a nawet za Jezusa czy Mesjasza. Reżyserka spotkała, rozmawiała i poznawała tych, których społeczeństwo uznaje za obłąkanych, niezrównoważonych psychicznie. Często żyją na obrzeżach miast, bywają bezdomni. Autorka filmu nie traktuje ich jak szaleńców, choć po cichu mówi nam: „tak, oni są trochę szaleni, ale jednocześnie odważni”. Kilka razy w filmie widać, że podchodzi do nich z dużym sceptycyzmem, wątpliwościami, dystansem, przymrużeniem oka, ale zawsze z szacunkiem.
Z uśmiechem, ale bez obśmiania
Można było wywnioskować z rozmowy po filmie, że reżyserka nie jest osobą wierzącą, a na pewno nie głęboko religijną. Nie lubię szufladkowania, ale nie skłamię, jeśli powiem, że jest przedstawicielką lewicowego, liberalnego środowiska artystycznego. Mogłaby więc, gdyby tylko chciała, próbować obśmiać albo z założenia nieprzychylnie potraktować tych, którzy szukają Jezusa. Niczego takiego w filmie nie znalazłem. Jeśli były fragmenty wywołujące uśmiech publiczności, to były one po prostu naturalne. Nie ma co ukrywać – Rosjanin, który próbuje przekonać, że jest Jezusem, pokazując znamię, którego nie widać, musi wywoływać śmiech na sali. A jeszcze większy starsza pani, która dokładnie zna wersety biblijne i która temu Rosjaninowi uwierzyła. A wiara, choć jest sferą wrażliwą, indywidualną i wymagającą szacunku, też przecież potrzebuje dystansu. Samych wierzących do siebie samych.
Po projekcji filmu w warszawskim Teatrze Rozmaitości reżyserka opowiedziała, skąd wziął się pomysł na film. Podczas jednej z wielu podróży do Izraela dowiedziała się o istnieniu syndromu jerozolimskiego i po prostu chciała sprawdzić, jak to wygląda. – Byłam ciekawa, czy rzeczywiście spotkam takie osoby, które wierzą, że są Jezusem – mówiła Katarzyna Kozyra i podkreśliła, że próbowała odróżnić u swoich rozmówców odgrywanie czegoś/kogoś od bycia czymś/kimś naprawdę. Chodzi o odróżnienie tych, którzy grają Jezusa, od tych, którzy naprawdę wierzą, że Nim są. Reżyserka szukała tych ludzi między innymi z Katarzyną Szumską i Piotrem Niemyjskim. Jak szukali? Jak znajdowali? Podczas pierwszego wyjazdu koniecznie chcieli szybko kogoś znaleźć. Reżyserka otrzymała pieniądze od znajomego zainteresowanego projektem i koniecznie chciała coś przywieźć, nie chciała zawieść pokładanych w projekcie nadziei. Była tak skupiona na szukaniu Jezusa, że zdarzały się jej błędy. Niekiedy zabawne. Szukała osób w białej szacie i z brodą i nawet nie zorientowała się, że jedną z zaczepionych przez nią osób był po prostu… muzułmanin. Jerozolima to najważniejsze miejsce dla chrześcijan i wyznawców judaizmu. Nic więc dziwnego, że przyciąga też tych, którzy w tej wierze może są pogubieni, może jeszcze jej nie odnaleźli i też tych, którzy chcą ją wykorzystać do swych (niekiedy dość oryginalnych) celów.
Reżyserka: Jezus, zaczekaj…
Jezus z Rosji: Wrócę.
Reżyserka: Wrócisz?
Przechodzień: On wróci.
(fragment rozmowy na jerozolimskiej ulicy)
Poznać, spróbować zrozumieć
Już podczas kolejnych wyjazdów reżyserka miała rozbudowaną siatkę kontaktów. Łatwiej jej było dotrzeć do „nowych Jezusów”. Spała na tekturze, w ogrodach, przydomowych zaułkach. Chciała być tam, gdzie ci, których szukała. Sama zastanawiała się, czy może doznać tego, co bohaterowie jej filmu. Na wszelki wypadek zawsze na wyciągnięcie ręki byli jej przyjaciele. – Żebym nie odleciała – przyznała reżyserka. – Spotkałaś Jezusa? – padło pytanie po projekcji filmu w Teatrze Rozmaitości. – To osobiste pytanie. – A czego chcesz od Mesjasza? – Chcę byś oświecona, chciałabym bez środków odurzających zbliżyć się do niego, poczuć inny wymiar – przyznała reżyserka. Artystka przy kolejnych wyjazdach miała już swoich izraelskich reasercherów. Oni wprowadzali ją w świat judaizmu. Bardzo ciekawym wątkiem filmu jest spotkaniem z Nicholasem – młodym człowiekiem, który spisał swoje wizje, podczas których miał mu się objawiać Jezus. Podobnie miała pewna Amerykanka, Węgierka, Brytyjka. To w sumie dziewięć podróży, wiele godzin nagrań, kilkadziesiąt spotkanych osób i kilkanaście, z którymi autorka filmu przeprowadziła pogłębione wywiady. Sam montaż zajął półtora roku. Dużym atutem tego dokumentu jest właśnie czas. To, że jego twórcy mieli czas na zebranie materiału i przede wszystkim na rozmowę z bohaterami filmu. Nie potraktowali ich „z wierzchu”, spróbowali poznać ich, zrozumieć motywacje i przekonania.
Katarzyna Kozyra to nie tylko reżyserka. To także rzeźbiarka, fotografka, autorka performance’ów, akcji artystycznych. Jest przedstawicielką tak zwanej sztuki krytycznej. W 2013 r. „Huffington Post” umieścił Kozyrę w gronie dziesięciu najważniejszych artystek nowego milenium.
Gdzie jest Jezus?
Reżyserka podkreślała, że ona w filmie nie gra, jej obecność nie jest tam wyreżyserowana, a jej reakcje były naturalne i spontaniczne. „Ja jestem tam live” – mówi Katarzyna Kozyra. Zaznaczała też, że praca nad filmem była zmaganiem się z bardzo delikatną i subtelną materią. Balansowaliśmy na cienkiej linii – komizmu, tragizmu, wiary, szaleństwa, przejmującej historii ludzi. Starała się ich nie oceniać, tylko pokazać takimi, jakimi są. – Sądziłam, że to będzie prześmiewczy film – powiedziała po filmie jedna z uczestniczek spotkania – a to film o ludziach. To nie żart ani prowokacja. To film, po którym w głowie pojawiają się pytania, z którymi samemu trzeba się zmierzyć: „Gdzie jest Jezus, czy go szukam? Czy w Niego wierzę czy nie?”.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |