Języki Bożej miłości
„Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna a tak nowa, późno Cię umiłowałem. W głębi duszy byłaś, a ja się błąkałem po bezdrożach i tam Ciebie szukałem, biegnąc bezładnie ku rzeczom pięknym, które stworzyłaś. Ze mną byłaś, a ja nie byłem z Tobą. One mnie więziły z dala od Ciebie – rzeczy, które by nie istniały, gdyby w Tobie nie były” – pisał św. Augustyn, już z perspektywy czasu. „Zawołałaś, rzuciłaś wezwanie, rozdarłaś głuchotę moją. Zabłysnęłaś, zajaśniałaś jak błyskawica, rozświetliłaś ślepotę moją. Rozlałaś woń, odetchnąłem nią – i oto dyszę pragnieniem ku Tobie. Skosztowałem – i oto głodny jestem, i łaknę. Dotknęłaś mnie – i zapłonąłem tęsknotą za pokojem Twoim” – kontynuował.
Można założyć, że tęsknota za Bogiem prowokowana nieskończoną miłością to cecha tych, których dzisiaj nazywamy świętymi czy błogosławionymi. Znamy ich z hagiografii czy liturgicznych wspomnień, ale są też przecież ci mniej popularni, którzy kanonizowani zostali całkiem niedawno, albo których procesy beatyfikacyjne się toczą. Każdy z nich Bożej miłości doświadczał w inny sposób, mniej i bardziej bezpośredni, często niewidoczny wprost, wyrażający się sposobem życia. Bo z tego doświadczenia, indywidualnego, najbardziej osobistego ze wszystkich, wynika cała reszta.
>>> Papieros nie zamyka drogi do świętości [FELIETON]
W mistycznym doświadczeniu
Lubiła modlić się w samotności. Przez długi czas ekstazy zdarzały się jej właśnie wtedy: w milczeniu, w celi, z dala od sióstr. Z czasem, gdy jej przeżycia stały się bardziej intensywne, coraz trudniej było je ukryć. Zdarzało się, że podczas modlitwy w kaplicy klasztornej wpadała w zachwyt, unosiła się nad ziemię, a wkoło niej pojawiało się tajemnicze światło. Ogarnięte paniką siostry nie wiedziały co robić, patrzyły więc w osłupieniu.
Teresa de Capeda y Ahumada urodziła się 28 marca 1515 r. w Avila, jako trzecie dziecko swoich rodziców, karmelitanką postanowiła zostać w wieku 20 lat. Nie bez sprzeciwu ojca wstąpiła do klasztoru Wcielenia w Avila, gdzie spędziła blisko trzydzieści lat życia. Ciężkie choroby, które w tym czasie przeszła, bardzo ją wyniszczyły i przysporzyły jej wiele cierpienia, ale jednocześnie – jak sama wspominała – pozwoliły jej zbliżyć się do cierpiącego Chrystusa i doprowadziły do ostatecznego nawrócenia w 1557 r. W tym też roku przeżyła największe doświadczenia mistyczne. Pewnego dnia, gdy modliła się w samotności, zobaczyła obok siebie anioła o jasnej twarzy: „W jego rękach ujrzałam długą, złotą włócznię, a na jej żelaznym końcu wydawał się świecić ognisty punkt. Wydawało się, że przeszył moje serce kilkakrotnie, przenikając do mych wnętrzności. (…) Ból był tak ostry, że wydałam kilka razy dźwięk podobny do lamentu, ale słodycz powodująca ten ból była tak niepohamowana, że nikt nigdy nie pragnąłby jej utracić. (…) Nie był to ból ciała, ale duszy, chociaż ciało wydawało się go odczuwać bardzo intensywnie”.
Mistyczne stany św. Teresy wyrażało także jej ciało. Pisała: „Ręce stygną jakby zamrożone, niekiedy sztywnieją i wyprężają się jak kłody i całe ciało pozostaje nieruchome w takiej postawie, stojącej czy klęczącej, w jakiej zostało pochwycone (…). Dusza jakby zapomina ożywiać ciało i porzuca je jakby martwe; i jeśli zachwycenie trwa, w nerwach pozostaje uczucie bólu”. Nie zatrzymywała tych doświadczeń tylko dla siebie i zgodnie z sugestią kierowników duchowych próbowała je opisać. Swoje stany określała, używając znanych sobie (również z rycerskich powieści) pojęć: ekstaza, zachwycenie, porwanie, wzlot ducha, boskie upojenie, rana miłości. Była jednak przekonana, że słowami nie da się do końca oddać wszystkiego, co przeżywała. W swoich pismach podkreślała, że łaski mistyczne nie są potrzebne do osiągnięcia doskonałości, ale przyczyniają się do wzrostu miłości. Należy więc modlić się o nie, dążyć do kontemplacji mistycznej, pamiętając jednak zawsze, że jest to Boży dar, coś, czego własnymi siłami nigdy człowiek nie osiągnie. Można bowiem łatwo ulec złudzeniu i dojść do przekonania o własnej wyjątkowości, a to ze świętością niewiele ma wspólnego: „Jedyna jest tylko bezpieczna droga: chcieć tego, czego chce Bóg (…). Oddajmy się w Jego ręce, niech czyni z nami i w nas wedle swojej woli”.
>>> Serce ponad algorytmem, czyli o encyklice Dilexit nos [KOMENTARZ]
Po spowiedzi
Różne znamy historie nawróceń. Jedni wracają do Pana Boga powoli, latami, inni niczym wspomniany na początku Augustyn usłyszą słowo i wiedzą, że to o nich. Tak właśnie – można powiedzieć – było w przypadku pewnej włoskiej kobiety. Itala Mela urodziła się 28 sierpnia 1904 r. w La Spezia w rodzinie nauczycielskiej. Jej rodzice byli uczciwymi, cieszącymi się szacunkiem sąsiadów ludźmi, wierzącymi, ale raczej obojętnymi w sprawach wiary. Ona – mimo iż w wieku 11 lat przystąpiła do pierwszej Komunii – żyła daleko od Kościoła, a dogmaty wiary zupełnie jej nie interesowały. Nie miała jeszcze 20 lat, kiedy zmarł jej 9-cioletni brat, wtedy zdecydowanie odcięła się od Kościoła i Pana Boga. Ból po stracie braciszka i ciągłe pytania „dlaczego niewinne dziecko?”, doprowadziły do – wydawało jej się wtedy, że ostatecznej – decyzji. Ogłosiła publicznie, że jest ateistką. Życie toczyło się dalej. W 1922 r. Itala rozpoczęła studia z literatury klasycznej na uniwersytecie w Genui. To tam, ponoć żeby zrobić przyjemność siostrom u których mieszkała, po wielu latach zdecydowała się pójść do spowiedzi. Pan Bóg od razu wykorzystał ten moment.
„Po okresie silnego młodzieńczego ateizmu, bezwarunkowego i konsekwentnego odrzucenia Boga, Itala zmierzyła się ze świętością, przezwyciężając przeszkody natury psychologicznej, fizycznej i duchowej” – mówił prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, kard. Angelo Amato, podczas mszy beatyfikacyjnej. Ogromu Bożej miłości doświadczyła niespodziewanie, po spowiedzi. Od tej chwili swoje życie poświęciła całkowicie Bogu i bliźnim, których wspierała materialnie, służyła rozmową i radą. W końcu po długiej przerwie przyjęła Komunię. Po skończeniu studiów za radą kierownika duchowego postanowiła wstąpić do benedyktynek. Nie zdążyła. Na rekolekcjach, które odbywała tuż przed wstąpieniem do klasztoru, ciężko zachorowała, otarła się o śmierć, i mimo iż ostatecznie udało jej się wyzdrowieć, musiała zapomnieć o zakonnym życiu. Zmarła jako benedyktyńska oblatka. „Postać bł. Itali Meli stanowi swoisty apel. Powszechne powołanie do świętości jest skierowane nie tylko do kapłanów i osób konsekrowanych, ale także do wiernych świeckich, którzy autentycznie żyją sakramentem chrztu i mogą się stać krzewicielami nowej ewangelizacji” – mówił kard. Angelo Amato . Itala Mela zmarła 29 kwietnia 1952 r. w swym mieście rodzinnym w opinii świętości. Jej proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1976 r., beatyfikacja odbyła się w roku 2017.
W piekle obozu
Na tablicy pamiątkowej – którą w 1981 r. odsłonięto w kościele w Gręboszowie – widnieje napis. „Była człowiekiem głębokiej wiary. Niosła uśmiech i nadzieję, wielu jej zawdzięcza życie. Jej dobroć była opatrznością w tym piekielnym dnie ludzkiego cierpienia” – możemy na nim przeczytać. Stefania Łącka urodziła się w 1914 r. w Woli Żelichowskiej, miała dwóch braci. Zawsze chciała być nauczycielką. Wybucha wojna. Do Auschwitz przywieziono ją w 1942 r. z pierwszą turą więźniarek. Rok później zachorowała na dur brzuszny, ale udało jej się wyzdrowieć, choć obozowe warunki były bardzo ciężkie. Po odzyskaniu zdrowia pracowała jako pielęgniarka. Znała język niemiecki. Miała dostęp do różnych papierów i dokumentacji – dzięki temu uratowała niejedno życie. Kiedy tylko mogła, starała się pomagać współwięźniom. „To, że wróciłam z oświęcimskiego piekła zawdzięczam Opatrzności Boskiej i Stefci. To był mój ziemski Anioł Stróż. Trudno wyliczyć to wszystko, co Stefcia świadczyła drugim. Pamiętała o tych, które znikąd nie miały pomocy, od ust sobie odejmowała, a im zanosiła” – to jedna z relacji na jej temat. „Kiedy chorowałam na tyfus, opiekowała się mną. Starała się przetrzymać mnie w szpitalu przez zimę. Narażając się, skreśliła mnie z listy osób przeznaczonych na śmiertelny zastrzyk” – czytamy w innej. O heroizmie Łąckiej świadczy też relacja jej współwięźniarki: „Nie martw się Helenko. Gdyby wyczytali twój numer, to ja wystąpię z szeregu. Ja i tak umrę, a ty jesteś zdrowa i powinnaś przeżyć” – powiedziała do niej Stefania podczas jednego z apelów. Obu udało się przeżyć obóz i wojnę, która nie pozostała jednak bez wpływu na zdrowie Stefanii. Kobieta bardzo szybko zachorowała, a wyczerpany organizm nie miał sil walczyć z chorobą. Zmarła w szpitalu w Krakowie 7 listopada 1946 r.
Skąd miała siłę? Skąd determinację i wiarę? Powtarzana jest tu i ówdzie opowieść pisarza Eli Wiesela – zapis jego doświadczenia jako więźnia jednego z obozów koncentracyjnych. Tuż przed bramą obozu esesmani powiesili dwóch żydowskich mężczyzn i chłopca. Mężczyźni umarli szybko, chłopiec długo się męczył, a wszyscy inni więźniowie musieli na to patrzeć. W pewnym momencie autor zapytał: „Gdzie jest Bóg? Jak On może na to patrzeć?”. Ktoś z tłumu odpowiedział: „Jak to – gdzie jest? Przecież On wisi na szubienicy”. Różnie tę opowieść można odczytać. Możemy być wyrazem Bożej bezsilności wobec zła, albo ogromu miłości wyrażającej się w byciu przy człowieku do końca. Może tej miłości doświadczyła Stefania w obozowym piekle i ją przekazywała dalej? W 2021 r. rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny.
>>> Będziesz kochał nadaremno [FELIETON]
W życiu dziecka
Wielkanoc 1939 r. dla dziewięcioletniej Marii okazała się szczególnym czasem. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że to ostatnie święta w jej życiu, że kiedy na ziemi jej bliscy będą świętować kolejną Wielkanoc, ona będzie uwielbiała już Boga twarzą w twarz. Był Wielki Czwartek, dziewczynka przygotowywała się do wyjścia na liturgię. Przez ostatnie kilka dni w szkole, do której chodziła, odbywały się rekolekcje wielkopostne. Maria miała w pamięci i sercu słowa które usłyszała. Pan Jezus oddał życie za każdego człowieka, za nią też. Tak bardzo chciała odpowiedzieć na Jego miłość jak najpełniej umiała. Tak bardzo chciała oddać Mu wszystko.
Maria del Carmen urodziła się 14 marca 1930 r. w Madrycie, jako druga z pięciorga rodzeństwa. Boża Miłość wydawała się w niej działać w niepojęty sposób, dziewczynka zdawała się kochać każdego, również obcych i tych, których kochać jest trudno. Bardzo modliła się za tych, którzy zabili jej ojca podczas wojny domowej w Hiszpanii. Prosiła zwłaszcza o nawrócenie prezydenta Republiki – masona i antyklerykała Manuela Azany, którego utożsamiała ze źródłem wszelkiego zła w jej ojczyźnie. I wyprosiła mu powrót do wiary – Manuel Azana miał się nawrócić na łożu śmierci. Było w Marii del Carmen cos niesamowitego, Bożego. Do tego stopnia, że pewien kapłan, po wyspowiadaniu wszystkich uczennic podczas rekolekcji szkolnych, miał powiedzieć o Maríi: „Ta dziewczynka jest pełna Ducha Świętego”. Być może nie bez znaczenia jest pewne wydarzenie sprzed narodzin dziewczynki. 16 lipca 1929 r., czyli 8 miesięcy przed planowanym rozwiązaniem, matka Marii del Carmen u stóp ołtarza Matki Bożej z Góry Karmel w Palavea prosiła, by Ta opiekowała się jej maleńką dziewczynką zarówno wtedy, przed narodzeniem, jak i podczas całego jej dalszego życia na ziemi. Dziś możemy powiedzieć, że Maryja nie tylko opiekowała się dziewczynką, ale poprowadziła ją do całkowitego oddania się Chrystusowi i mówienia o Jego miłości innym. Kochała ludzi i kochała Boga. Może była gotowa, żeby odejść do Niego tak szybko? Maria del Carmen zmarła trzy miesiące po owym szczególnym w jej życiu Triduum Paschalnym – 17 lipca 1939 r. Jej proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1961 r. Ojciec Święty Jan Paweł II 12 stycznia 1996 r. ogłosił Maríę del Carmen służebnicą Bożą.
W ciemności
Był rok 1568. Jan i jeszcze dwaj braci złożyli śluby zachowania pierwotnej reguły. Wtedy też Jan przybrał imię Jana od Krzyża. Chciał być wierny ideałom reformy którą starał się przeprowadzić, nawet jeśliby „miał to przepłacić życiem”. Szybko sam się przekonał, że jego ofiara będzie konieczna. Nie wszyscy ówcześni karmelici byli bowiem przychylni powrotowi do surowszych zasad życia zakonnego. Cztery lata później, na prośbę św. Teresy, został spowiednikiem i wikariuszem klasztoru Wcielenia w Avila, w którym ona sama była przełożoną. Były to lata ścisłej współpracy i przyjaźni między tymi oddanymi Bogu ludźmi. Mniej więcej w tym czasie powstały też najważniejsze dzieła Teresy i pierwsze pisma Jana. Może też dlatego, że w życiu zakonnika działo się nie mało i to niełatwych rzeczy. W 1577 r. Jana porwano, zamknięto w konwencie karmelitów w Toledo i niesprawiedliwe oskarżono. Święty pozostawał uwięziony przez wiele miesięcy, upokarzano go, poddawano cierpieniom fizycznym i moralnym. Napisał wówczas, obok innych utworów poetyckich, słynną „Pieśń duchową”, która, niczym Pieśń nad Pieśniami, jest opowieścią o doświadczaniu miłości Boga.
„Gdzie się ukryłeś,
Umiłowany, i mnieś wśród jęków zostawił?
Uciekłeś jak jeleń,
Gdyś mnie wpierw zranił,
Biegłam za Tobą z płaczem,
a Tyś się oddalił.
(…)
Szukając mojej miłości,
Pójdę przez góry i rozłogi.
Nie zerwę kwiatów,
Przed dzikim zwierzem nie uczuję trwogi,
Przejdę przez szyk obronny i graniczne progi!” – czytamy w tym tekście.
W nocy z 16 na 17 sierpnia 1578 r. udało się Janowi uciec i schronić w klasztorze karmelitanek bosych. Po krótkim czasie, po odzyskaniu sił, Jan udał się do Andaluzji, gdzie spędził dziesięć lat w różnych konwentach, zwłaszcza w Grenadzie. Zmarł w 1591 r., w wieku 49 lat. Kiedy myślimy czy mówimy „noc ciemna”, najczęściej widzimy św. Jana, czasem też Matkę Teresę z Kalkuty. Oboje święci, oboje z doświadczeniem opuszczenia i drogi, czasem trochę po omacku, czasem bez widocznego celu. „Byłam bliska powiedzenia – «nie». Tak bardzo było ciężko. Ta straszliwa tęsknota ciągle rośnie – i czuję, jakby któregoś dnia coś we mnie miało się załamać – i wtedy ta ciemność, ta samotność, to poczucie straszliwego osamotnienia. Niebo od każdej strony jest zamknięte” – pisała w swoich prywatnych notatkach. Tak też może być. Tak też może działać sam Bóg.
Na marginesie „Pieśni Duchowej” Jan od Krzyża ponoć zanotował: „Miłość jest drogą duszy”. Tylko tyle i aż tyle.
* * *
Są wśród nas tacy, co widzą więcej. Są tacy, którzy czują więcej. Oni być może doświadczają Bożej miłości i obecności w jakiś nadprzyrodzony sposób. Są też wśród nas ludzie na wskroś racjonalni, konkretni i „twardo stąpający”, dla nich być może miłość to przede wszystkim działanie tu i teraz. Być może znamy też takich, którzy nie odnajdują się ani w jednej, ani w drugiej grupie, trochę zagubieni, trochę zdezorientowani, poszukujący i pytający. I do nich Bóg znajduje drogę, tę najprostszą, przez miłość właśnie.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |