Kapelan szpitala: mogę od razu chwycić za serce [ROZMOWA]
– Jeżeli ten człowiek nie zbuntował się przeciwko Bogu, pomimo doświadczenia choroby, niesprawiedliwości, cierpienia, jeżeli nie złorzeczy Panu Bogu, jeżeli nie krzyczy, że Boga nie ma, bo go coś takiego spotkało, to jest to już bardzo duże wyznanie wiary – mówi ks. Wojciech Pieczyński, kapelan Szpitala Wojewódzkiego w Poznaniu.
Są wsparciem dla chorych i ich rodzin, ale także dla personelu. Sprawują sakramenty, rozmawiają, a czasami po prostu są obok.
Jak podaje Szpital Wojewódzki w Poznaniu na swojej stronie internetowe, w 2019 r. placówka przyjęła 71 536 pacjentów, w tym 51 395 trafiło do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Pracy więc kapelanowi nie brakuje. Jak na co dzień wygląda posługa kapelana szpitalnego? Co mówić chorym? Jak mierzyć się z tymi trudnymi doświadczeniami – kiedy choroba, śmierć stają się rzeczywistościami, które dotykają nas tak bardzo bezpośrednio?
>>> Matki Bożej z Lourdes i Światowy Dzień Chorego
Justyna Nowicka: Co każdego dnia robi kapelan szpitala?
Ks. Wojciech Pieczyński: Każdego dnia staram się dotrzeć do wszystkich sal. Staram się zajrzeć, żeby chociaż powiedzieć „szczęść Boże” i „dzień dobry”, żeby powiedzieć jakieś dobre słowo. Chcę, żeby było widać, że jestem – nawet jeśli większość osób po prostu mijam, a dopiero któraś z kolei chce porozmawiać czy się wyspowiadać. Kapelan ma też możliwość, by wejść nawet tam, gdzie znajdują się pacjenci w izolacji. Wówczas mogę się przebrać w specjalne ubranie ochronne i zajrzeć do tych osób.
Każdego dnia w szpitalu jest także msza święta. W soboty i w niedzielę jest na niej znacznie więcej osób niż dni powszednie. Wtedy na mszę przychodzi także personel. Obok kaplicy jest oddział leczenia uzależnień, pacjenci z tego oddziału często poszukują sakramentu spowiedzi świętej.
W szpitalu jestem także dla personelu. Jest możliwość spotkań z nimi, dotarcia do tych osób. Jestem dla nich czasami jak ksiądz proboszcz, ponieważ życie liturgiczne prowadzą często właśnie w szpitalu. Uczestniczą we mszy świętej na końcu lub na początku dyżuru.
A tak bardziej indywidualnie: na czym polega towarzyszenie osobie chorej?
– Widzę, że potrzebna jest przede wszystkim posługa miłosierdzia. To znaczy, że idę przede wszystkim z Bożą miłością, z Jego miłosierdziem, z miłością przebaczającą. Nikogo nie oceniam, nikogo nie przekreślam, idę w imieniu Boga. Często spotykam ludzi, którzy przez długi czas są daleko od Kościoła, daleko od Pana Boga i w końcu w szpitalu jest czas, żeby o tym pomyśleć. I pewnie sami by nie poszli do kościoła, ale pojawia się kapelan i trafia na ten moment.
Gdybym miał zatrzymać się na pozorach – to oceniłbym surowo, zacząłbym katechizować czy pokazać błąd całego życia. Tymczasem postawa miłości przebaczającej każe mi spojrzeć z większą miłością. Co to oznacza? Jeżeli ten człowiek nie zbuntował się przeciwko Bogu, pomimo doświadczenia choroby, niesprawiedliwości, cierpienia, jeżeli nie złorzeczy Panu Bogu, jeżeli nie krzyczy, że Boga nie ma, bo go coś takiego spotkało, to jest to już bardzo duże wyznanie wiary. Wyznanie wiary, bo przyjmuje to swoje cierpienie, szuka swojego nawrócenia. I mówię o tym ludziom, tak zupełnie wprost. Mówię, że to jest bardzo dużo, to jest wiara, że człowiek nie odwraca się od Boga.
Czasami można przeczytać historie ludzi, którzy mówią, że choroba w pewnym sensie stała się dla nich szansą. Jakimś momentem, w którym się zatrzymali i uświadomili, co tak naprawdę ważne jest w ich życiu.
– Ciężko jest nam zrozumieć cierpienie i ciężko jest nam znaleźć jakiś sens w chorobie. I nigdy nie byłbym w stanie powiedzieć drugiemu człowiekowi: „Zobaczysz, to cierpienie ma dla ciebie jakiś sens. Musisz z tego wyciągnąć wnioski”. Ale ci ludzie często mi to pokazują. Zadziwiające jest to, że potrafią tak właśnie spojrzeć – że to Pan Bóg dał im w życiu taki moment, żeby się zatrzymać. I wtedy nie skupiają się tak bardzo na cierpieniu, ale potrafią zobaczyć, że ten moment był im w życiu potrzebny.
Ja widzę w tym małe cuda. Oczywiście, że jeśli ktoś nie chce zauważać Pana Boga, to Go nie zobaczy, ale ja widzę. Zawsze, gdy ludzie chcą rozmawiać z kapelanem, gdy przyjmują sakramenty – to traktuję to jako coś niezwykłego. Chorzy też sami często nie dostrzegają w swojej postawie czegoś niezwykłego, dlatego mówię im, że spotkanie z Bogiem już się teraz dokonuje, jeszcze zanim nastąpi to w sakramencie. Podobnie jest w przypadku rodziny chorego. Kiedy nie zatrzymuje się w swoim bólu, możliwej stracie, nie wpada w bunt, ale szuka sakramentów dla chorego, to także jest dowód wiary całej rodziny. Gdy się pokazuje innym, że potrafią dźwigać rzeczy wielkie, że przyjmują swoje cierpienie, czy cierpienie kogoś z rodziny, to nawet jeśli nadejdzie śmierć, czyli to, czego najbardziej się obawiają, to inaczej to przeżywają. Cieszą się, że ten czas, który był jeszcze im dany spędzili na modlitwie, na zawierzeniu.
W szpitalu widzę ludzkie tragedie i doświadczenia, które są nie do pomyślenia i chciałbym, jeśli coś takiego by mnie spotkało, tak mężnie wyznawać wiarę. To jest moment w życiu, którego my się często obawiamy. Boimy się, że wtedy zachwieje się nasza wiara. Nie raz sobie o tym myślę.
Wiele osób w pewien sposób boi się osób chorych, boi się odwiedzin w szpitalu. Nie wiedzą, jak się zachować, co powiedzieć, a czego nie mówić. Mają wiele obaw i wątpliwości.
– Pamiętam, że kiedy stanąłem przy łóżku mojej babci, to jako jej wnuczek też nie wiedziałem, jak się zachować. A przecież spokojnie mógłbym powiedzieć: „Babciu kochana, wracaj do zdrowia”.
A kiedy stanąłem pierwszy raz przy łóżku obcego człowieka i byłem młodym księdzem, zaraz po święceniach, tym bardziej nie wiedziałem, co mam mówić. Czy mówić o chorobie? Ale przecież lekarzem nie jestem…. Zacząć mówić o sprawach duchowych z jakąś pewnością, skoro byłem świeżo wyświęconym księdzem? Jakie młody ksiądz człowiekowi dojrzałemu, czy w sędziwym wieku, umierającemu, ma prawić mądrości? Kompletnie nie wiedziałem.
Dopiero doświadczenie, rozmowy z tymi ludźmi, obserwowanie ich pozwoliły mi zobaczyć, że jak przychodzi ksiądz do chorego, to on się spodziewa, że będziemy mówić o sprawach duchowych, więc nie musiałem się krępować. Mogę więc od razu chwycić za serce. Mogę mówić: „Dokonuje się twoje wielkie wyznanie wiary, bracie, że się nie zbuntowałeś. Dokonuje się coś niezwykłego, na co przygotowujemy się całe swoje życie”. Można od razu mówić wielkimi słowami. I jeśli ktoś chce już z księdzem rozmawiać, to potrafi przyjąć te wielkie słowa. Więc już nie boję się tego, że nie będę wiedział, co mówić. Trudniej przy łóżku jest osobie, która nie jest duchownym.
Jest w naszej diecezji ksiądz Ryszard Mikołajczak, który razem z całą ekipą Hospicjum Domowego jeździ do domów, do ludzi umierających. I on nauczył mnie, że nie ma co tracić czasu na owijanie w bawełnę, to są ludzie umierający. Oni czekają na to, żeby ich chwycić za serce. Ale chyba najważniejsze jest to, żeby po prostu być i nie bać się mówić o tych wielkich rzeczach.
Co można powiedzieć w takich często trudnych chwilach?
– Jeśli chodzi o relacje rodzinne, to nie bójmy się powiedzieć temu człowiekowi po prostu: „Kocham cię”. Czy jest to mama, tata, brat, babcia, dziadek, ktokolwiek. Jest to ten moment, kiedy najtrudniej jest to powiedzieć, ale jednocześnie najbardziej jest to potrzebne i najbardziej pasują te słowa. Po to przecież przychodzimy, po to odwiedzamy, to dlatego się martwimy. W tym wszystkim chodzi przecież o to, że kochamy. Czasami najbliżsi nie chcą straszyć chorego, nie chcą sprawiać wrażenia, że już się żegnają, dlatego trudno im dobrać słowa. Ale to jest właśnie najlepszy moment na to słowo: „Kocham cię”.
Gdy była pandemia, to ludzie dzwonili do mnie po to, żebym choremu mógł przekazać jakieś ostatnie słowa, pożegnanie. To „kocham cię” było w różny sposób wyrażone. W jakichś wspomnieniach z wakacji, z dzieciństwa czy w refleksjach na temat tego, co mama czy tata powiedzieli kiedyś w życiu. Także w pamięci o jakichś szczególnych wydarzeniach. To wszystko pisali mi w smsach i często, stojąc przy łóżkach, czytałem tym ludziom. Było to niezwykle wzruszające. Nie raz miałem łzy w oczach. Kiedy towarzyszę rodzinom i jestem z boku, to wtedy potrafię być „profesjonalistą”. Ale kiedy byłem tam sam i czytałem te słowa, to było naprawdę wyjątkowe i poruszające. Zwłaszcza, kiedy sobie uświadamiałem, że te rodziny nie mogły wejść zobaczyć chorego i często tak się to kończyło, że już się nigdy z nią czy z nim nie zobaczyli.
Wtedy ta moja posługa miłosierdzia miała taki mocno praktyczny charakter. Rodziny prosiły mnie, żebym zaniósł wodę, jakieś rzeczy na przebranie, żebym odczytał smsa od nich. Ja mam jeszcze sakramenty, które mogę dawać i cieszę się tym, że nie muszę iść sam od siebie, ale że Jezus idzie ze mną.
Od tego jestem, by nieść sakramenty, by podać szklankę wody i by nieść dobre słowo, słowo miłości.
Czy bycie przy chorych w jakiś sposób zmienia także coś w samym księdzu? W Księdza życiu coś się zmieniło?
– Kiedy widzę różne choroby i różne doświadczenia, to dociera do mnie, że nikt na to nie zasłużył. Widzę, że na jednego przychodzi choroba, na drugiego nie i myślę wtedy, że ja też naprawdę nie wiem, co mnie w życiu spotka. Uczy mnie to na pewno pokory, kiedy myślę, że chciałbym mieć więcej, że inni może mają lepsze życie. Uczy mnie to też empatii, staram się bardzo przeżywać z tymi ludźmi to wszystko, co się dzieje.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |