![](https://misyjne.pl/wp-content/uploads/2023/12/Festiwal-Zycia-Karol-Chmiel-900x380.jpg)
zdj poglądowe, Fot. Grzegorz Szpak
Karol Chmiel OMI: nigdy nie chciałem być księdzem, ani tym bardziej zakonnikiem [ROZMOWA]
Karol Chmiel OMI miał być strażakiem lub architektem. Dzisiaj jest misjonarzem oblatem. Jego droga nie była łatwa. Tuż po zostaniu diakonem dowiedział się, że ma nowotwór. A gdy jego współbracia mieli święcenia prezbiteratu – on chorował na ospę. Ostatecznie przyjął je w Kokotku – w miejscu, w którym poznał oblatów.
Karolina Binek (misyjne.pl): Już mały Karol chciał być księdzem?
Karol Chmiel OMI: – Zdecydowanie nie. Moje wymarzone zawody się zmieniały. Jako dzieciak, jak pewnie prawie wszyscy chłopcy, chciałem być strażakiem. Później był taki moment, że postanowiłem zostać architektem. Nawet robiłem rysunki techniczne domów. Później przez jakiś czas zupełnie nie wiedziałem, kim chcę być. Ale w liceum zainteresowałem się fizyką i stwierdziłem, że pójdę na studia inżynierskie. Poszedłem więc na automatykę i robotykę, której nie skończyłem.
Nie skończyłeś, bo w trakcie pojawił się pomysł pójścia do seminarium…
– Nigdy nie myślałem o tym, żeby być księdzem, ani tym bardziej zakonnikiem. Oblatów poznałem przez ojca Tomka Maniurę i wyprawę z Niniwą Team, na którą pojechałem zaraz po maturze. Była to wyprawa w nieznane. Bo ludzie wytyczali nam trasę przez internet – do jakiego miejsca mamy pojechać następnego dnia. Na tym wyjeździe poznałem też wiele nowych osób. Zacząłem czasem jeździć do Kokotka i dowiedziałem się, jak oblaci pracują. Będąc już na studiach, postanowiłem znowu pojechać na wyprawę, a następnie na zjazd Niniwy do Katowic. A że studiowałem w Gliwicach, to miałem tam dosyć blisko. Wymyśliliśmy też ze znajomymi, że nie przyjedziemy na zjazd od razu w czwartek, tylko dopiero w piątek, po zajęciach. Zastanawialiśmy się jeszcze, czy może nie pojechać do jednego z kolegów, który też jeździł na wyprawy, i nie zrobić sobie u niego imprezy, czy też lepiej wybrać się na adorację, a po niej na imprezę.
>>> By wrócić do źródeł – tak wygląda życie w zakonie klauzurowym [REPORTAŻ]
Byłeś za imprezą czy za adoracją? Bo – nie ukrywajmy – wielu z nas pomyślałoby dość schematycznie, że skoro dziś jesteś zakonnikiem, to na pewno wybrałeś wtedy adorację.
– Wręcz przeciwnie. Ja byłem za imprezą. Ale dziewczyny przekonały nas, żeby zacząć to wszystko pobożnie i najpierw pojechać na adorację. Zgodziliśmy się. I – co ciekawe – w trakcie tej adoracji miałem bardzo silne przekonanie, że Pan Bóg mnie powołuje.
Przyznam, że znam tę historię, ale z jeszcze jednym szczegółem, o którem zapomniałeś wspomnieć. A ważną rolę odegrała w niej pewna dziewczyna.
– Nie wiem na ile ważną, ale to prawda, że podobała mi się wtedy jedna dziewczyna. Dobrze się znaliśmy, spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. I jechałem na zjazd Niniwy z pomysłem, że właśnie na nim uda mi się popchnąć naszą relację dalej. To był jeden z powodów, dla których bardzo nie podobało mi się, że Pan Bóg powołuje mnie do kapłaństwa. Nigdy o tym nie myślałem. Nie planowałem tego. Nie chciałem tego. Miałem już wstępnie zarysowany plan na życie, które zaczynało mi się coraz bardziej podobać. Byli przyjaciele, ważne relacje i ze studiów też byłem zadowolony. Aż tu nagle podczas adoracji pojawiło się we mnie wiele myśli, że mam wybrać kapłaństwo. Bardzo się z tym kłóciłem i postanowiłem zrobić sobie z Panem Bogiem coś na kształt zakładu. Powiedziałem, że jeżeli ktoś mi powie, że mam zostać księdzem, to to zrobię. Ale było to wręcz niemożliwe. Obok mnie znajdowali się przyjaciele, po których jednak nie spodziewałem się takich słów. Nie wyobrażałem sobie, że nagle powiedzą „Ej, ty powinieneś zostać księdzem”. Przecież w normalnej sytuacji nikt nikomu tak nie mówi. Byłem już więc pewien, że wygrałem ten zakład. Ale w trakcie adoracji odbywało się akurat wielbienie, które (dzisiaj już to wiem) prowadziła grupa charyzmatyczna, która mówiła proroctwa. Opowiadali o różnych osobach, ale właściwie nie zwracałem na to uwagi, mało mnie to obchodziło. Aż w pewnym momencie jedna dziewczyna powiedziała: „Widzę serce chłopaka, które jest mocno poruszone. Pan Bóg zaprasza cię do kapłaństwa”. I nagle serce rzeczywiście zaczęło mi dużo szybciej bić. A ja zrozumiałem, że nie mam już żadnych argumentów.
Poczułeś, że „przegrałeś”? Zdecydowałeś, że już się poddajesz i że koniec tych kłótni z Bogiem?
– Nie, nie. Wpadłem na genialny pomysł. Po adoracji szliśmy na imprezę. Miałem kolegę, z którym czasami tam piłem piwo. Zawsze to ja byłem wtedy głosem rozsądku. Ale wiedziałem, że jeśli tylko trochę bardziej podpuszczę tego kolegę, to będzie picie bez limitu. Zaproponowałem mu więc, że napijemy się dzisiaj trochę bardziej, na co on od razu się zgodził. To było mi potrzebne do zrealizowania mojego pomysłu. Bo stwierdziłem, że jeśli tak konkretnie się upiję, aż do odcięcia, to albo przejdą mi myśli o kapłaństwie, jeśli to jest taka dziwna schiza, albo po prostu Pan Bóg zauważy, że nie nadaję się na księdza. I wtedy ten pomysł był dla mnie wspaniały.
![](https://misyjne.pl/wp-content/uploads/2025/02/Karol-Chmiel-OMI.jpg)
Udało się go zrealizować? Obudziłeś się następnego dnia po imprezie z przeświadczeniem, że Bóg się od Ciebie „odczepił”?
– Nawet to upicie się mi nie wyszło. Kupiliśmy sporo alkoholu, który mieliśmy wypić we dwójkę. Okazało się jednak, że ostatecznie wypiliśmy go w osiem osób. Wszyscy się wstawili, ale tylko trochę. Od razu zaznaczę, że normalnie na zjazdach Niniwy nie ma alkoholu. My też nie spaliśmy u rodzin, tak jak zawsze się to dzieje, tylko u kolegi. Każdy poszedł tam spać właściwie byle gdzie. Mi wtedy wydało się, że najlepsze miejsce jest na dywanie, który znajdował się pod stołem. Obudziłem się rano, otworzyłem oczy i miałem wrażenie, że jestem na jakimś pobojowisku. Ludzie leżeli na podłodze, obok nich śmieci. I wtedy miałem pierwszą radosną myśl, jeszcze na kacu: „Będę księdzem, ale fajnie”. Potem przyszła mi do głowy zupełnie inna myśl, że to nie dzieje się naprawdę.
>>> Ks. Tomasz Trzaska: nieleczona depresja może być grzechem zaniedbania [ROZMOWA]
Kiedy zatem przestałeś kłócić się z Bogiem i zrozumiałeś, że rzeczywiście Cię powołuje, że kapłaństwo to jest Twoja droga?
– Dopiero na koniec zjazdu Niniwy. Ta kłótnia i zaprzeczanie myślom o kapłaństwie trwało przez trzy dni. Zdecydowałem się wreszcie porozmawiać z ojcem Tomkiem Maniurą, bo to był najlepiej znany mi oblat. Nie pamiętam tej rozmowy dokładnie. Ale pamiętam, że dala mi duży spokój i jasność, że jeśli mam pójść w stronę kapłaństwa, to wstąpię do oblatów, chociaż pochodziłem z parafii diecezjalnej. Dzisiaj się cieszę, że tak wybrałem i zrozumiałem, że Pan Bóg nie powołuje tylko ideałów.
W jaki sposób powiedziałeś o swoich nowych planach rodzicom? Przygotowywałeś ich do tego czy też nagle przyszedłeś do nich z wiadomością: „Cześć, będę księdzem”?
– Bardziej ta druga opcja. Powiedziałem im to podczas kolacji. Tata zaczął się śmiać, a mama zaczęła płakać. Byłem wtedy chyba na tyle przekonujący, że rodzice nie zapytali mnie, czy jestem pewien. Mama później płakała jeszcze przez dwa tygodnie. Uspokoiła się dopiero, gdy przyjechała odwiedzić mnie w nowicjacie, gdy dowiedziała się, jak wygląda moje życie.
Jak odnalazłeś się w nowym dla Ciebie świecie, świecie z wieloma różnymi zasadami?
– Pierwszy kryzys powołania miałem już po tygodniu. Brałem udział w drodze krzyżowej, w której przez trzy kilometry z tłumem ludzi idzie się na Święty Krzyż. Wydarzyło się wtedy tak wiele różnych sytuacji, że przez całą drogę przeklinałem pod nosem, miałem wszystkiego dość i stwierdziłem, że następnego dnia wyjeżdżam. Od tej decyzji powstrzymało mnie tylko to, że postanowiłem jednak zostać w nowicjacie przez miesiąc i nie wyjeżdżać od razu we wrześniu, tylko zaczekać do pierwszego października. Ale przez ten miesiąc wiele się zmieniło.
Tych kryzysów w powołaniu miałeś później więcej?
– Tak. Ale dziś mogę powiedzieć, że nawet się cieszę, że były. Sprowadzały mnie na ziemię z wyidealizowanego świata. Pokazywały mi, jak jest naprawdę, jaki ja jestem naprawdę i ostatecznie upewniały, że na pewno chcę iść tą drogą. Choć były sytuacje, w których było mi naprawdę trudno. Na szóstym roku, dwa lata temu, gdy byłem już diakonem, okazało się, że mam nowotwór. Gdy słyszy się taką diagnozę, to człowieka przytłacza masa myśli. Nie wiadomo, czy się przeżyje, czy też nie. Wtedy na jeden dzień odciąłem się zupełnie od emocji, wpadłem w apatię. Ale każdy z nas ma w seminarium kierownika duchowego. Mój podczas rozmowy doradził mi, żebym poszedł do lasu i pokrzyczał na Pana Boga, by uwolnić swoje emocje. Tak też zrobiłem. Uderzałem gałęziami o drzewa, krzyczałem, przeklinałem. Bardzo to wszystko mi się nie układało. Poświęciłem całe swoje życie dla Niego, przyjąłem święcenia diakonatu, a tutaj taki cios. Dzisiaj twierdzę, że ta kłótnia z Panem Bogiem w lesie była najlepszym, co mogłem wtedy zrobić. Bo nagle wróciły do mnie emocje. Nagle zrozumiałem, że On jest obok mnie, że pozwala mi się wykrzyczeć, ale mnie nie zostawia. Jednocześnie doszło do mnie, że moja wiara była silna, gdy wszystko układało się dobrze, a w momencie, gdy zacząłem chorować, raczej nie mogłem tak o niej powiedzieć. Dzisiaj natomiast wiem, że w jakiś sposób wyszło mi to „na plus”. Łatwiej jest mi rozmawiać z umierającymi i z chorymi ludźmi. Mam pojęcie, co taki ktoś czuje.
Wspomniałeś, że byłeś na szóstym roku, miałeś święcenia diakonatu. Niektórzy Twoi współbracia wyjeżdżali już może do pracy do różnych placówek. A Ty pojechałeś do szpitala…
– Właśnie tak było. I w trakcie leczenia zacząłem rozumieć lepiej, że Pan Bóg jest cały czas po mojej stronie. Ale wszystko to było procesem. Tak samo jak leczenie. Miałem cztery sesje chemii w Bytomiu. Przyjmowałem ją przez tydzień, a następnie były dwa tygodnie na dojście do siebie, które spędzałem w naszym klasztorze w Lublińcu i w domu rodzinnym. Trwało to wszystko od października do stycznia. Później powoli wróciłem do seminarium i mogłem kontynuować swoją drogę. Chociaż nie był to koniec zawirowań, bo opóźniły się też moje święcenia…
I znów przez chorobę.
– Wydawało mi się, że już się wszystko układa. W maju wyjechałem na rekolekcje przed święceniami. Ale podczas nich, dokładnie dwa dni przed święceniami, dostałem ospy, której nie przechodziłem w dzieciństwie. Zaraziłem się nią od mojej rodzonej siostry, która nie wiedziała, że ją ma, a była już w fazie zarażania akurat wtedy, gdy pojechałem na jeden dzień do domu. Święcenia w Obrze spędziłem więc w izolacji. Ale ostatecznie wyszło to nawet na dobre, bo przyjąłem święcenia w Kokotku, czyli w miejscu, w którym tak naprawdę zaczęła się historia mojego powołania.
To chyba bardzo symboliczne wydarzenie. Poznajesz oblatów w Kokotku. I zostajesz wyświęcony dokładnie w tym samym miejscu. Niesamowite!
– To prawda. Miało to też takie plusy, że mogłem zaprosić jeszcze więcej osób na swoje święcenia, a nie tylko dziesięć, jak to było w przypadku moich współbraci.
![](https://misyjne.pl/wp-content/uploads/2025/02/Karol-Chmiel.jpg)
Dwutydzień tematyczny, który obecnie trwa u nas na portalu, dotyczy życia konsekrowanego. Co dla Ciebie znaczy bycie osobą konsekrowaną?
– To szczególne powołanie do bycia w bliskości z Panem Bogiem. A z drugiej strony – wiemy, że w chrześcijaństwie wszystkie relacje są ze sobą niczym naczynia połączone. Bliskość z Bogiem nie jest oderwana od życia. Jest bliskością z drugim człowiekiem i z samym sobą. Bycie osobą konsekrowaną przeżywam więc bardzo w kontekście relacyjności.
Co chciałbyś powiedzieć osobom, które dziś zmagają się z tym samym, z czym Ty zmagałeś się na zjeździe Niniwy i którzy kłócą się z Bogiem, bo nie potrafią Mu do końca zaufać?
– I bardzo dobrze! Kłóćcie się dalej! Ale radzę wam spróbować i mieć z tyłu głowy myśl, że seminarium czy też klasztor żeński to nie jest wyrok. To na początku etap rozeznania, czy aby na pewno jest to twoja droga. Dużo osób rezygnuje. I to też jest okej. Tutaj warto też zaapelować do wiernych, że seminarium to nie jest fabryka księży i jeśli ktoś odchodzi, bo rozeznał uczciwie, że to nie jest dla niego, to w porządku. A często jest niestety takie podejście, że rezygnacja to zdrada wiary albo Pana Boga. Wręcz przeciwnie – dobrze jest rozeznać taką kwestię jeszcze w seminarium, a nie po święceniach.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |