Fot. https://www.facebook.com/bartek.rajewski

Kolędować czy nie? [FELIETON]

Od 10 lat „kolęduję” w jednej z największych metropolii świata. Ponieważ Londyn jest ogromny, a parafianie żyją w rozproszeniu, nie jestem w stanie odwiedzić każdego. 45 minut to średni czas dojazdu do kościoła na niedzielną Eucharystię dla naszych parafian. Nierzadko, by dojechać do niektórych moich parafian, potrzebuję dwóch godzin. I to jest w zasadzie jedyny argument przemawiający za tym, że kolęda jest na tzw. zgłoszenia (bo nie na zaproszenia, ale o tym nieco później). Myślę, że w dużych miastach jest to rozsądne rozwiązanie.

Odwiedzając jedną, maksymalnie dwie rodziny dziennie, mam czas, by rzeczywiście spotkać się z tymi ludźmi, poświęcić im odpowiednią ilość czasu (nie dwie minuty), spokojnie porozmawiać, lepiej się poznać. Ponadto z każdym umawiam się indywidualnie, wybierając najbardziej dogody dzień i godzinę. Czasem jest to godzina 19, innym razem 22, a czasem 9 rano. Ludzie nie muszą czekać na mnie pół dnia. Nie ma też żadnych wytycznych dotyczących samej kolędy, a więc np. co powinno znaleźć się na stole, jakie tematy poruszać, a jakich nie, czy i jaką złożyć ofiarę itd. Ponadto zgłoszenie kolędowe może przesłać każdy, a nie tylko i wyłącznie osoby należące do naszej parafii. Zdarza się zatem, że odwiedzam ludzi mieszkających czasem bardzo daleko od Londynu, w różnych częściach Zjednoczonego Królestwa.

Nie uważam jednak, by kolęda na zgłoszenia (powtarzam: nigdy nie na zaproszenia!) była dobrym rozwiązaniem w małych miejscowościach, gdzie jest jedna lub dwie parafie i gdzie bez problemu można odwiedzić każdego, albo przynajmniej do każdego zapukać i takie odwiedziny zaproponować. By uniknąć pośpiechu, wystarczy podzielić miejscowość na dwie części i jednego roku odwiedzić jedną część, a następnego drugą. Wtedy niejako automatycznie duszpasterz może spędzić w każdym domu więcej czasu. Ponadto w małych miejscowościach ksiądz generalnie zna swoich parafian, a ludzie znają księdza, więc i same spotkania przebiegają w innej atmosferze. Nie można też bagatelizować bardzo istotnego zagrożenia związanego z – oględnie mówiąc – „wyciąganiem konsekwencji” wobec tych, którzy kolędy nie zamówią. Może bowiem zdarzyć się tak, a znając życie pewnie się zdarzy, że proboszczowie skrzętnie odnotują kto ich „zaprosił”, a kto nie, by przypomnieć o tym fakcie w czasie wizyty parafian w biurze parafialnym, w kontekście np. załatwienia formalności pogrzebowych. Będzie to zatem miało fatalne konsekwencje dla ewangelizacji, ale także dla relacji społecznych w danej miejscowości.

I w końcu dlaczego zgłoszenia, a nie zaproszenia? Tylko pozornie nie ma tutaj wielkiej różnicy. Zgłoszenie jest neutralne, nie rodzi żadnych emocji i jest czystą formalnością. Zaproszenie to jednak coś więcej. Nie każdego do swojego domu, a jeszcze bardziej do swojego życia, zapraszam. Zaproszenia można nie przyjąć. Swoistą łaskę robi mi ten, kto odpowiada na moje zaproszenie. Znając mentalność naszych rodaków, nie trudno przewidzieć, jakie będą komentarze, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach: „A kim jest ten ksiądz, że każe się zapraszać?”; „To obowiązek proboszcza, by nas odwiedzić, a nie prosić się o wizytę”; „Wielmożny pan! Zapraszać go trzeba!” itp., itd.

Podsumowując: forma wizyty duszpasterskiej z całą pewnością wymaga zmiany. Nie wszędzie jednak kolęda na zgłoszenie jest dobrym rozwiązaniem. W mojej opinii jest to forma dozwolona tylko w dużych miastach.

Ks. Bartosz Rajewski jest proboszczem polskiej parafii na Kensington & Chelsea w Londynie.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze