Lekarze i strażnicy nadziei: opatrują rany bezdomnym
Jestem z Lublina. Rozstałem się z narzeczoną, straciłem pracę. Przyjechałem do Warszawy, żeby spróbować coś znaleźć, bo tu więcej możliwości. Początki jednak były trudne, nie miałem żadnych oszczędności, nie było mnie stać na wynajęcie pokoju. Straciłem ubezpieczenie, choruję na padaczkę, więc bez stałego przyjmowania leków nie mam szans na pracę…
To Marcin. Spotkałem go, gdy wychodziłem z przychodni Lekarzy Nadziei. Razem jechaliśmy tramwajem z warszawskiej Woli, gdzie mieści się przychodnia, do centrum. Pan Marcin ma trzydzieści kilka lat i przyszedł do neurologa. Tego dnia specjalisty nie było i usłyszał, że ma przyjść jutro.
Jesteś nieubezpieczony – zostaniesz przyjęty
Oby do jutra, w takim razie. Plan na resztę dnia? Przesiedzieć na dworcu, później noclegownia i rano znowu do przychodni, do lekarza, po nadzieję. Przychodnia to barak. Podarowany lekarzom jeszcze w latach osiemdziesiątych przez budowniczych warszawskiego metra.
Wszystko zaczęło się w stanie wojennym. Do Komitetu Prymasowskiego przy ulicy Piwnej w Warszawie przywożono między innymi leki z Paryża przysyłane przez lekarzy ze stowarzyszenia Medicine du Monde, którzy zaproponowali, żeby w Polsce powstał oddział ich organizacji. W 1986 r. na spotkaniu w kościele Świętego Krzyża dwunastu polskich lekarzy i przedstawicielka Medicine du Monde zdecydowali o utworzeniu oddziału polskiego organizacji. Przewodniczącym został prof. Zbigniew Chłap z Krakowa. W 1991 r. prof. Chłap zaproponował dr Marii Czarneckiej zorganizowanie poradni dla bezdomnych. I to właśnie ona była z przychodnią przez całe życie.
Zobacz film pokazujący pracę „Lekarzy Nadziei”:
Problem chorych bezdomnych dostrzegli najpierw lekarze kolejowi pracujący na Dworcu Centralnym. Do nich zgłaszała się duża grupa ludzi, którzy nie mieli ubezpieczenia, dowodów osobistych ani stałego adresu i nie byli objęci opieką medyczną. Był taki czas, gdy poszukiwali drugiego lekarza – dermatologa. Po koncercie charytatywnym „Jesteśmy z nadzieją”, który co roku organizują, jedna pani doktor się zgłosiła i dołączyła do ich zespołu. Tu na miejscu wykonują USG, EKG, raz w tygodniu badania laboratoryjne. Mimo że mają wielu lekarzy specjalistów, to przydałby się jeszcze internista. Czego jednak najbardziej potrzeba? Rozbudowy. Barak, w którym pracują od lat, to sto metrów kwadratowych. Cały rok potrzebne jest obuwia, przede wszystkim męskiego, przydadzą się też skarpety, bielizna.
„Obuwie głównie męskie, bo mężczyzn jest jednak u nas najwięcej. Potrzebne są też środki czystości, opatrunki” – mówi mi Agnieszka Fill, pielęgniarka z wieloletnim doświadczeniem, mgr socjologii, od 2014 r. kierownik przychodni. Jak mówi, bazując na swoim wieloletnim doświadczeniu, bezdomność – jak choroba – nie wybiera: „W ten stan wpaść mogą wszyscy. Do lekarza przychodzi ten z wykształceniem podstawowym i ten, który kiedyś pracował na uniwersytecie”.
Jest szansa na nowe pomieszczenie. Pomóc może miasto, wcześniej musi zostać jednak uchwalona ustawa na szczeblu rządowym. W przychodni zarejestrowanych jest 13 tysięcy 305 osób. W 2014 r. przyjęto 7161 pacjentów, rok temu już ponad 9 tys. Rozrasta się grupa nowych pacjentów Są i tacy, którzy przychodzą od 10, 15 lat. Tu warunkiem przyjęcia jest… brak ubezpieczenia. To po to, by ci, którzy ubezpieczenie mają, nie blokowali dojścia innym. To nie jest doraźna pomoc, która może zastąpić lekarza, do którego trudno się dostać.
Uliczny patrol w służbie potrzebującym
Wielką robotę w tym dziele pomocy bezdomnym robią też miejscy strażnicy. Spotykam się z panami Ireneuszem Krawczykiem i Dariuszem Lewandowskim, którzy regularnie wyjeżdżają na ulice Warszawy i docierają do tych, którzy sami nie dotarliby do lekarza. Część z nich ma uprawnienia ratownika medycznego. Od kilku lat mają takie szkolenia. Oczywiście każdy strażnik potrafi udzielić pierwszej pomocy, ci jednak potrafią jeszcze więcej. „Trzeba było przygotowywać się z opatrywania ran, bo tak naprawdę naszym głównym zadaniem jest opatrywanie wszelkiego rodzaju urazów i taka doraźna kontrola podstawowych parametrów życiowych. Te osoby znajdujemy w różnych sytuacjach i w różnym stanie. Czasami są wygłodzeni, odwodnieni, często mają rany kończyn dolnych, mają owrzodzenia.” – mówi mi pan Ireneusz. Jeżdżą w czwórkę: dwójka to strażnicy rejonowi (wiedzą, gdzie są bezdomni, jakie są ich potrzeby), dwójka to ratownicy. Jeżdżą cały rok, ale zimą częściej. „Żeby się zaopiekować, wyleczyć jakąś ranę, to trzeba jednak trochę pojeździć. Ważna jest systematyczność zmiany opatrunku” – opisują swoją pracę strażnicy. Bezdomnych dzielą na dwie grupy: tych, którzy dają sobie radę i tych, którzy chorują, niekiedy przewlekle.
Bezdomni są na terenie całej Warszawy, na Woli czy Pradze najwięcej. Niekiedy nie da się pomóc na miejscu i trzeba zawieźć do lekarza, do przychodni Lekarzy Nadziei albo do szpitala (jeśli sytuacja jest na tyle trudna). Medyczny patrol uliczny ma w swoim samochodzie defibrylator i torbę medyczną, a w niej podstawowy sprzęt potrzebny do dezynfekcji, jest ciśnieniomierz, termometr, glukometr. Część bezdomnych zmaga się z cukrzycą.
Lekarze i strażnicy – dobra współpraca
Pytam o to, czy niekiedy nie ogarnia ich poczucie bezsilności. Bo przecież są sytuacje trudne: ci, którym chcą pomóc, bywają agresywni. Ci, do których jadą przebywają w miejscach, do których zazwyczaj nie lubimy zaglądać: jest tam często brudno, śmierdzi. To leczenie tylko doraźne, bo jeśli śpią w złych warunkach, to strażnicy leczą, ale nie zawsze dadzą radę wyleczyć. „Czasami nam bardziej zależy, np. by wyleczyć jakąś ranę, by uchronić nogę przed inwalidztwem niż naszego pacjenta. Zdarza się, że odmawiają pomocy. Tu ważna jest rozmowa. Gdy jest dużo rozmowy, gdy jesteśmy konsekwentni, to jeśli nie jutro, to może pojutrze. Podchodzimy do nich z szacunkiem, są takimi samymi ludźmi jak my” – mówi mi z błyskiem w oku i z misją w głosie pan Ireneusz.
Po części odciążają pogotowie, bo pogotowie ratunkowe dzięki temu nie jedzie do miejsc, w których potrzebna jest pomoc medyczna, ale stan nie zagraża życiu. Mogą zająć się tymi najbardziej poważnymi przypadkami. Zyskują też Lekarze Nadziei – nie każdy bezdomny trafiłby do ich przychodni. Nie z powodu braku informacji (ta, także w środowisku bezdomnych, roznosi się raczej szybko), ale niektórzy po prostu nie chcą, wstydzą się lub boją. „Czasami trudno jest im poprosić o pomoc, inaczej reagują, gdy ktoś do nich podjedzie. Bywa tak, że nie zdają sobie sprawy, że ich stan jest bardzo poważny. Teraz już wiemy, gdzie mieszkają, gdzie się zbierają. Niekiedy czekają na nas, znamy się. Gdy mają gorszy dzień, to trzeba też usiąść, pogadać” – mówią strażnicy.
Tak jak lekarzom potrzebny jest nowy budynek, tak strażnikom nowy samochód. Nie chodzi o to, że ten jest jakoś bardzo stary. Chodzi o to, by nowy był dostosowany do przewozu osób, by w środku mogły stać nosze, by ratownicy (szczególnie zimą) mogli udzielić pomocy w środku samochodu, w dobrych warunkach, a nie przy otwartych drzwiach, w pozycji półsiedzącej.
I lekarzom i strażnikom – ratownikom nie brakuje odwagi, siły i misji. Codziennie dzielą się nią z potrzebującymi. Oby nie zabrakło im też potrzebnego sprzętu i infrastruktury. Oby mogli nieść nadzieję, bo to największy dar, którym dzielą się z tymi, którzy go najbardziej potrzebują. Nadzieja w każdym opatrunku, każdym zabiegu, w każdej rozmowie, podanej ręce i uśmiechu.
„Lekarze Nadziei” swoją przychodnię mają także w Krakowie. (zdjęcia: uliczny patrol medyczny Straży Miejskiej, fot. 1-4 Straż Miejska w Warszawie, 5 i 6 – misyjne.pl)
Galeria (6 zdjęć) |
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |