Lekiem nadzieja. O historii prof. Zbigniewa Chłapa
4,5 tysiąca – tyle osób mogło otrzymać pomoc każdego miesiąca w krakowskiej przychodni „Lekarzy nadziei”. Gdy przemnoży się 4,5 tysiąca osób przez 12 miesięcy otrzymujemy 54 tysięcy ludzi! A przecież „Lekarze Nadziei” to stowarzyszenie, które działa w Polsce już ponad 30 lat. Aż trudno więc sobie wyobrazić, ile razy ci medycy z misją nieśli pomoc potrzebującym.
A dodać należy, że w drugiej takiej przychodni w Polsce – na warszawskiej Woli – takich wizyt lekarskich jest dwa razy więcej. Już jakiś czas temu miałem okazję (i zaszczyt) spotkać się z profesorem Zbigniewem Chłapem – inicjatorem i współzałożycielem Stowarzyszenia. Profesor jest znany i szanowany w środowisku lekarskim, szczególnie w tym krakowskim. Choć jego zasługi w – nazwijmy to „medycynie misyjnej” – znane są nie tylko w Polsce. Pierwsza inspiracja do działania przyszła znad Sekwany. Impuls padł na podatny grunt, prof. Chłap to lekarz z misją, nie przejdzie obok potrzebującego. I to on będzie bohaterem naszego kolejnego spotkania w cyklu „Profesura człowieka”.
Pomoc z Francji
On i jego dzieło. I słowo „dzieło” nie jest na wyrost. Początki Stowarzyszenia Lekarze Nadziei (SLN) sięgają ogłoszonego w grudniu 1981 r. stanu wojennego i miały charakter iście konspiracyjny. Jak podkreśla prof. Chłap, środowisko lekarskie bardzo szybko i solidarnie przygotowało się do niesienia pomocy potrzebującym, którzy na opiekę zdrowotną w czasach PRL-u nie mogli liczyć. Dotyczyło to zarówno osób bezdomnych, biednych, ale też tych, którzy działali w szeregach antykomunistycznej opozycji, pokrzywdzonych przez stan wojenny. – Do realizacji tych celów potrzebni byli nam sprzymierzeńcy. Pierwszym z nich tradycyjnie stał się Kościół. Drugim ważnym czynnikiem było nawiązanie kontaktów z zagranicznymi organizacjami społecznymi – mówi w rozmowie z misyjne.pl prof. Chłap. Najważniejszym takim kontaktem była francuska organizacja Medecins du Monde. Ten zespół lekarzy – już wtedy o światowej renomie – był bardzo szybko gotów uznać polskich lekarzy filię Lekarzy Świata. Wniosek o rejestrację złożony do ówczesnego ministra spraw wewnętrznych (gen. Czesława Kiszczaka) spotkał się z kategoryczną odmową. Władza ludowa nie chciała tu żadnych „zachodnich sił”. Utrzymywała też, że państwo jest w stanie pomóc swoim obywatelom.
Dopiero przemiany ustrojowe w 1989 r. pozwoliły na zmianę tej sytuacji. Jednak – co paradoksalne i niestety równocześnie smutne – działalność w wolnej i demokratycznej Polsce wcale nie była usłana różami. Róż „Lekarze Nadziei” zresztą wcale nie potrzebowali, ale zwyczajnie dobrych warunków prawnych do rozwijania skrzydeł. One były jednak – szczególnie przez złe prawo i toporną administrację – często podcinane. Przykład najbardziej bolący – obostrzenia dotyczące leków. Przykład najbardziej absurdalny – brak windy, co w pewnym momencie oznaczało brak możliwości przyjmowania pacjentów. Do przepisów dotyczących leków za chwilę jeszcze wrócimy. Najpierw jeszcze chwilę o początkach, bo – jak przyznaje sam prof. Chłap – mogłyby one posłużyć za scenariusz filmu drogi i grozy.
Konspiracyjne spotkanie w kościele
Dlaczego drogi? „Ze wzruszeniem wspominam pewien grudniowy wieczór w okresie Świąt Bożego Narodzenia, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon i usłyszałem pytanie o mnie, w języku francuskim” – wspomina prof. Chłap w książce „Lekarze nadziei z pomocą bez granic”. W czasie rozmowy telefonicznej okazało się, że ciężarówka z pomocą z Francji utknęła w głębokiej zaspie. „Oczywiście natychmiast wsiadłem do samochodu i wkrótce odnalazłem ośnieżony samochód ciężarowy koło motelu Krak. Jakieś było moje zaskoczenie, gdy z szoferki wysiadły dwie młode panie, jak się okazało – lekarki z Bordeaux. Były potwornie zmarznięte, zwłaszcza po 42-godzinnym przymusowym postoju na polskiej granicy” – wspomina profesor.
>>> Papież: podczas pandemii to bezdomni i ubodzy mogą zapłacić najwyższą cenę
Z kolei miejsce akcji dla filmu sensacyjnego to już Warszawa. Jest rok 1983. To kwietniowy, chłodny poranek, puste Krakowskie Przedmieście. „Przed kościołem św. Krzyża stoi drobna kobieta. Po chwili, widząc dwie zbliżające się osoby, szybko wprowadza je w zaułek kościoła. Ta sytuacja powtarza się jeszcze dwukrotnie” – pisze w swoich wspomnieniach prof. Chłap. Książka to zbiór najważniejszych informacji na temat „Lekarzy Nadziei”, chronologiczny przebieg wydarzeń uzupełniony osobistymi wspomnieniami. Bardzo ciekawe są właśnie te, które opisują początki działania tej misyjnej i charytatywnej organizacji. Początkowo była to filia „Lekarzy świata” („Medecins du Monde”). To właśnie tam, w zakamarkach kościoła św. Krzyża spotkali się prezydent MDM i polscy lekarze. Tam czerpali wiedzę, doświadczenie, cenne wskazówki.
Polacy spisali się wtedy doskonale, zorganizowali samoobronę. Jeszcze przed zawiązaniem stowarzyszenia działaliśmy jako pomoc lekarska w ramach „Solidarności”. To było bardzo dobre doświadczenie, bo w momencie, gdy postanowiliśmy działać już w ramach filii francuskiej, mieliśmy gotowych wolontariuszy, lekarzy i pielęgniarki. (prof. Zbigniew Chłap dla misyjne.pl)
W trakcie współpracy z „Solidarnością” przyszli „Lekarze nadziei” mieli kontakt z ks. Jerzym Popiełuszką, ówczesnym kapelanem lekarzy. Te początki były bardzo trudne. Przede wszystkim przez nieprzychylne organizacjom niezależnym i charytatywnym władze Polski Ludowej. Właśnie w takich okolicznościach – jak pokazuje historia profesora Chłapa i jego zespołu – niezwykle ważne jest wsparcie „wolnego świata”. „Wielkie znaczenie w przeżyciu tych trudnych lat potajemnej kontynuacji naszych działań miało utrzymanie bliskich kontaktów z wieloma zagranicznymi organizacjami społecznymi” – wspomina profesor. To wskazówka dla Polski, jak bardzo cenna jest pomocna dłoń, którą jeden kraj podaje drugiemu, szczególnie przez pozarządowe organizacje pomocowe. Także dziś jest wiele miejsc na świecie, w których taka pomoc jest bardzo potrzebna. Tę odpowiedzialność za innych bardzo szybko poczuli też „Lekarze Nadziei”. Niemal od początku swojej pracy wyjeżdżali za granicę, zaczęło się od Rumunii, której mieszkańcy żyli w uścisku reżimu Nicolae Ceauescu. – W 1989 r. trwała tam rewolucja, mijaliśmy palące się jeszcze wsie. Ludzie przyjmowali nas na początku z dużą rezerwą, postrzegali Polskę wciąż jako kraj komunistyczny – mówi profesor.
Administracyjne kłody pod nogi
Ta lekcja działania w konspiracji niejednokrotnie przydała się później Stowarzyszeniu. „Była to doskonała szkoła, zwłaszcza dla młodej kadry lekarzy, uświadomienia sobie, że w naszym zawodzie bywają sytuacje zmuszające do podejmowania kontrowersyjnych nieraz decyzji, nie zawsze zgodnych z literą prawa i obowiązującymi przepisami. W takich przypadkach, jak uczy doświadczenie, musimy się kierować wiedzą lekarską wspartą sumieniem i poczuciem solidarnej odpowiedzialności społecznej” – pisze w swoich wspomnieniach prof. Chłap. A w naszej rozmowie dodaje: „Wszystkie nasze »przekroczenia« przepisów sanitarno-higienicznych o zasadach prowadzenia publicznych przychodni lekarskich wynikają przede wszystkim z przeświadczenia o konieczności zaspokojenia także podstawowych potrzeb materialnych pacjentów, walczących o przetrwanie, o przeżycie”.
„Lekarze nadziei” działali często w warunkach, które można określić w ten sposób: „ciągle wiatr w oczy i kij wkładany w szprychy”. Często brakowało pomieszczeń, leków. Czy opadały wtedy ręce? I skrzydła? Pytam o to założyciela, a obecnie honorowego prezesa Lekarzy Nadziei prof. Zbigniewa Chłapa. – Jestem z natury optymistą – odpowiada i przyznaje, że administracja zawsze była dla nich nie partnerem, ale przeszkodą, niekiedy wręcz wrogiem. I to zarówno administracja PRL-owska, wolnej Polski, jak i ta unijna. Paradoksem było to, że z chwilą wejścia do Unii Europejskiej (a więc z momentem otwarcia granic) granice pomocy się przymknęły. Unia zabroniła przyjmowania leków z zagranicy. – Przez to musieliśmy ograniczyć naszą pomoc – mówi prof. Chłap i z bólem wspomina sytuację, kiedy to w związku z tymi restrykcjami jeden z największych europejskich magazynów leków dla celów społecznych (w podparyskim Wersalu) musiał być zamknięty, a 100 ton dobrych, wciąż użytecznych leków zostało zutylizowanych. – Niestety te przepisy nadal obowiązują. Mam już całą teczkę pism, interwencji do posłów i europosłów, którzy obiecali, że rozwiążą ten problem. To jest karygodne marnotrawstwo – mówi ze smutkiem nasz rozmówca. Część leków kupują sami, część dostarczają im sponsorzy. Szczególnie ważne są antybiotyki. – Wypisujemy ich bardzo dużo. Bezdomni często zgłaszają się w bardzo ciężkim stanie – dodaje prof. Chłap.
Drugim absurdalnym rozwiązaniem związanym z medykamentami są przepisy dotyczące zbiórki leków (recyklingu). Profesor Chłap nazywa je wprost: są aspołeczne! Art. 96 ust. 5 i 6 prawa farmaceutycznego mówi, że produkty lecznicze lub wyroby medyczne wydane z apteki nie podlegają zwrotowi. Nie można więc wprowadzać do ponownego obiegu leków, które znajdą się w rękach pacjenta. Szczytna i piękna idea zbiórki leków dla osób, których nie stać na ich zakup, jest więc sprzeczna z zasadami przechowywania leków. Takie rozwiązanie uzasadnione jest tym, że nie zawsze można mieć pewność co do tego, w jaki sposób leki były przechowywane, a farmaceutyk poza kontrolą, przegrzany czy przemrożony, może stać się trucizną. – To absurdalne przepisy. Czy ktoś trzyma leki na grzejniku? My bylibyśmy w stanie sprawdzić ich stan. Wykorzystywalibyśmy tylko te, co do których bezpieczeństwa nie ma żadnych wątpliwości – mówi prof. Chłap, który jest specjalistą w dziedzinie patomorfologii i patofizjologii.
Problemy osób bezdomnych są problemem europejskim. Nie widzę perspektyw, by to się zmieniło. Nasze przychodnie cały czas są pełne ludzi. Społeczeństwa się bogacą, ale bezdomni są zawsze. (prof. Zbigniew Chłap dla misyjne.pl)
Potrzebne ręce do pracy
Profesor Chłap w rozmowie o bezdomnych nie używa słowa „litość”. – Broń Boże nie czuję i nie chcę czuć wobec nich litości – dodaje. Pytam dlaczego. – To pejoratywne. My, w naszej pracy kierujemy się nie litością, ale zrozumieniem sytuacji, w której taki człowiek się znalazł. Litość z automatu ustawia nas z góry. Często powtarzamy, że „bezdomni są bezdomnymi, bo tego chcą”. To z gruntu nieprawdziwe i krzywdzące stwierdzenie. Zawsze jest jakaś inna przyczyna. Nam chodzi o współtowarzyszenie im. Ci ludzie często cierpią, zamykają się w sobie, nie chcą rozmawiać. Niekiedy trzeba długich godzin, rozmów, by „dokopać” się, dowiedzieć się, o co chodzi, co się działo i jak można pomóc – mówi prof. Chłap.
Lekarze Nadziei są więc po części też psychologami. Dbają o to, by w ich przychodniach byli też specjaliści z tej dziedziny. Starają się również pomagać w przywracaniu relacji między osobami w kryzysie bezdomności a resztą społeczeństwa. – Odkąd nasza przychodnia w Krakowie ma swoje miejsce w Centrum Dzieła Św. Ojca Pio przy ul. Smoleńsk, w kompleksie ojców kapucynów, mogliśmy przygotować kompleksową pomoc i opiekę dla potrzebujących – mówi mi prof. Chłap. Podkreśla, jak istotne jest to, by człowiek, który do nich przychodzi przed rozmową z lekarzem mógł się umyć, wyprać ubranie. Swego czasu podobne punkty pomocy działały też we Wrocławiu (tam powstał Dom Ciepła, który oferował pomoc zakażonym wirusem HIV), w Nowym Sączu, w Rzeszowie.
>>> Pomoc bezdomnym w brukselskim metrze [ZDJĘCIA]
Na koniec naszej rozmowy pytam prof. Zbigniewa Chłapa, czy ma jakieś obawy związane z przyszłością Stowarzyszenia i działających w jego ramach przychodni. Mówi mi, że wiele przeszli, dlatego wierzy, że pokonają i kolejne problemy. Wspomina jednak o tym, że sen z powiek spędzają mu braki kadrowe. – Trzeba powiedzieć, z pewnym zażenowaniem, że nie mieliśmy problemów lekarzy i wolontariuszy tuż po 1989 r. Ludzie garnęli się wtedy do pracy prospołecznej – przyznaje założyciel „Lekarzy nadziei”. Druga bolączka – to wspomniane wcześniej przeszkody prawne i administracyjne. – Wobec przepisów utrudniających działalność prospołeczną organizacji pożytku publicznego, nie pozostaje nam nic innego, jak nadal protestować i przede wszystkim przekonywać urzędników o nieprzemijającym znaczeniu mojej autorskiej sentencji: Primum non distrubare! – „Przede wszystkim nie przeszkadzać!” – mówi prof. Zbigniew Chłap. A ja od siebie dodam: urzędnicy i politycy niech nie przeszkadzają, a wszyscy, którzy tylko mogą – niech pomagają. „Lekarze nadziei” to jedno z piękniejszych dzieł, które powstawało jeszcze w trudnych czasach PRL-u. Byłoby paradoksem (smutnym i bardzo tragicznym), gdyby wolna Polska i unijna wspólnota stały się dla medyków z misją mniej przyjaznym środowiskiem niż ustrój słusznie miniony.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |