Fot. Krzysztof Błażyca

Adunu, znaczy serce [FOTOREPORTAŻ]

– Znałam ich dobre i ciemne strony. Na przykład Charles… Uciekł z buszu. Dziś mieszka z rodziną w Londynie. Gdy przyjeżdża do Gulu, zawsze mnie odwiedza. I mówi: „Siostro, ty mnie ocaliłaś” – opowiada s. Rosemary Niyrumbe ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszego Serca Jezusa.

Kiedy po raz pierwszy trafiłem do Centrum Świętej Moniki w Gulu, gdzie Rosemary założyła schronisko dla dziewcząt, ona była akurat w podróży po USA, pozyskując wsparcie dla prowadzonej przez nią fundacji Sewing Hope. Dzięki determinacji ugandyjskiej za-konnicy pomoc otrzymały ponad trzy tysiące dziewcząt, ofiar Bożej Armii Oporu (LRA). Z inicjatywy Rosemary powstała szkoła krawiectwa na terenie Centrum, dając młodym dziewczętom z plemienia Aczoli szansę na zawód i własne miejsce w społeczeństwie. I tak, co roku wracając do Gulu zachodziłem do Świętej Moniki, licząc, iż poznam siostrę. Jednak Rosemary, która stała się ikoną dobra i poświęcenia nie tylko w swoim kraju, zawsze była w drodze. Uznana w 2014 roku przez „Times” za jedną ze stu najbardziej wpływowych osób świata, w 2016 odbierała w Krakowie jako pierwsza nagrodę Veritatis Splendor za swoje zaangażowanie dla dziewcząt z północnej Ugandy. I w końcu spotkaliśmy się w kwietniu 2021 roku. Zaprosiła na obiad. Poszo, fasola, kasawa… Potem usiedliśmy w saloniku pełnym klamotów i koszy wykonanych przez jej podopieczne. Na kolanach Rosemary łasił się kot. A ona opowiadała…

>>> Transformacje miłością [MISYJNE DROGI]

ARCH. BR. FRANS DEWEZ MAFR

Najważniejsza była obecność

– Pamiętam też dwadzieścia sześć sierot z Adjumani. Porwane przez LRA. Jedna z sióstr zadzwoniła: „Dzieci zostały uprowadzone, są związane”. Kazałam jej wyłączyć telefon, sama skontaktowałam się z żołnierzami. Dzieci usłyszały, że nadchodzą. Rebelianci zabili po drodze jedno. Wojsko odbiło dzieci. Najmłodszy chłopiec miał wtedy pięć lat. Dwa tygodnie temu mnie odwiedził. Rosemary do zgromadzenia wstąpiła jako nastolatka. – Najpierw chciałam do kombonianek, ale wtedy, w 1972 roku, nie przyjmowali dziewcząt z Afryki. Jedna z sióstr powiedziała mi wtedy o siostrach Najświętszego Serca z Sudanu. Mówiła, że troszczą się o dzieci, o uchodźców. Pytały mnie: „Dlaczego chcesz wstąpić, skąd to przekonanie?”. Odpowiedziałam: „Bóg nie wzywa z czegoś, czego wcześniej nie robisz”. A ja zawsze opiekowałam się dziećmi. Gdy poznałam te siostry, to wiedziałam, że to moje miejsce. To ciekawe, jak otrzymujesz swoje życiowe powołanie. Nie miałam wątpliwości co do tej drogi – mówi z przekonaniem.

Fot. Krzysztof Błażyca

Znałam ich z imienia

Rosemary jest pełna energii. Barwnie opisuje swoją życiową drogę. Wspomina dom rodzinny i miłość do… psów, których ojciec zabronił – bo „przeklęte”. I jak potem, jako postulantka miała pod opieką kilka, „wykradając” dla nich ciastka z siostrzanego stołu. A potem przyszła wojna – jedna, druga…. O tym, co robi dziś, przyznaje, że to była długa droga. – W 1975 roku posłali mnie do Moyo, na praktykę, potem do Kalongo. Właśnie się zaczynała wojna z Tanzanią. W Ugandzie zostałyśmy tylko we dwie, pod kierunkiem doktora Ambossoli. Zajmowałam się pomocą medyczną. Z ojcami misjonarzami uda-waliśmy się daleko na wioski. Odbiera-łam porody w nocy. Chciałam podjąć studia medyczne, by móc leczyć…Rebelia wybuchła w 1986 roku. Uniemożliwiła edukację. – Nie mogłam tego pojąć. Tyle cierpienia. Brakowało żywności. A najgorszy był strach przed porwaniem. Co ciekawe, wielu z tych rebeliantów mnie rozpoznawało. Znałam ich jeszcze jako zwykłych chłopców, gdy pracowałam w Moyo. Był oficer o nazwisku Apau. Znał Rosemary jeszcze zanim został rebeliantem Kony’ego. – Kiedyś powiedział mi: „Siostro przyjedziemy do miasta. Nie wychodźcie z domu”. Chciał nas chronić. Mówił: „Nie wychodźcie. Złe rzeczy będę się działy”.

>>> Uwolniona z rąk Boko Haram [MISYJNE DROGI]

Fot. Fot. Krzysztof Błażyca

Wiem, że niewiele zrobię sama

Rosemary przyznaje, że gdy zaczynała pracę z dziećmi – ofiarami wojny – chodziło nie tyle o edukację, ale przede wszystkim o współczucie, akceptację doświadczonych traum. – Dzieci w północnej Ugandzie to trudne historie. Wiedziałem, że niewiele zrobię sama. Ale najważniejsza była po prostu obecność. Że możemy razem ruszyć od nowa. Bo te dzieci potrzebowały kogoś, kto się o nich troszczy. Opowiada o dziewczętach. – Spróbuj wyobrazić je sobie, przychodzące z buszu z dziećmi, które nie znały ojców. My uczyłyśmy się, jak im pomagać. W ośrodku zorganizowałyśmy punkty pomocy. Opieka dla dziewcząt i dzieci. Wtedy nie było nawet pomysłu na przedszkole. To powstawało w trakcie. Pojawiały się potrzeby i działałyśmy. Pojawiały się setki dzieci. Nastoletnie dziewczęta, które już były matkami. – Miałyśmy dużo żon Josepha Kony’ego (przywódcy LRA). Do dziś jestem z nimi w kontakcie. Jedna osiemnastolatka miała z nim pięcioro dzieci. On sam nas nie niepokoił. Te dziewczyny nazywały go Ladit. Jedna z nich powiedziała mi: „Siostro, kiedy Ladit przyjdzie, on ci podziękuje za to, co robisz dla jego dzieci” – opowiada Rosemary. Tą osiemnastolatką wówczas była Lilly, z którą rozmawiałem na terenie św. Moniki, jeszcze zanim poznałem Rosemary. Lilly z drobiazgowością opowiadała o swoim życiu w obozie rebeliantów i o operacjach militarnych, jakie prowadzili. Opi-sywała w szczegółach miejsca oraz dni. Wymieniała nazwiska. Wzburzała się, milczała, wypowiadała słowa z pośpiechem. Czasem uśmiechała się, jakby próbując złagodzić traumę tamtych dni.

Fot. Krzysztof Błażyca

Pozwól mi widzieć Ciebie

W ich domu zakonnym schronienie znalazło wiele dzieci. Nocami przychodziły z okolicznych wsi na ulice. – Miałyśmy te kontenery, które tam widzisz… W nich ukrywałyśmy dzieci. Pamiętam noc, kiedy dzieci zaczęły krzyczeć… Dziewczynkom dawałyśmy habity, aby wyglądały jak siostry. Czasem rebelianci pojawiali się znienacka. Co wtedy robić? Skąd wiedzieć, jak mądrze pomagać? Oczywiście, że się bałam. Bardzo. Wiele się modliłam. Mówiłam: „Boże jeśli oni przyjdą, pozwól mi widzieć Ciebie w tych ludziach”. To była modli-twa, jaką odmawiałam każdego dnia. W końcu przyszli. Dziś, ponad dekadę po wojnie, Rosemary dalej prowadzi Centrum św. Moniki. – Służymy dziewczętom w potrzebie. Są bardzo delikatne, łatwo je skrzywdzić. Wiele nie ukończyło szkół. Nie pytam, co dalej. Ale jestem gotowa. Tam, gdzie Bóg nas chce. Po-winniśmy być zawsze gotowe.

Fot. Krzysztof Błażyca
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze