Ameryka jest kobietą [MISYJNE DROGI]

Historia powszechna to daleko idące uproszczenie zbioru historii osobistych. W tym daleko idącym uproszczeniu często w ogóle nie bierze się pod uwagę historii kobiet. A szkoda, bo często to one najlepiej oddają rzeczywistość regionu, kraju, kontynentu. Gdy mężczyźni odchodzą lub ich praca powoduje dłuższą nieobecność, kobiety przejmują odpowiedzialność. I świetnie sobie radzą.

Mąż nie traktował jej zbyt dobrze, więc został sam: ze swoimi krzykami i ciosami w twarz. Sandra wzięła plecak i pojechała na południe. W Puebli, drugim największym mieście w Meksyku,
studiowała teatr. Dowiedziała się o festiwalu teatralnym w Granadzie, w Nikaragui i wydało jej się to interesującym zbiegiem okoliczności. Zabrała ze sobą siostrę i jej męża, z którymi przygotowywała krótkie spektakle, i ruszyli, by wspólnie przekraczać granice Gwatemali, Salwadoru, Nikaragui i Hondurasu. W Nikaragui zostali nieco dłużej: któregoś wieczoru miejscowi zabrali im wszystkie pieniądze i dokumenty. Musieli uzbroić się w cierpliwość, czekając na nowe paszporty. Sandra zaczęła tworzyć artystyczne bransoletki, kolczyki i naszyjniki, sprzedawała je na ulicach miasta. W szkole cyrkowej, w której się zatrzymała, nauczyła się żonglerki i to okazało się znacznie lepszym biznesem. Rzeczywiście: w trakcie długich podróży balansowanie na jednokołowym rowerze czy podrzucanie pięcioma maczetami na skrzyżowaniach głównych arterii komunikacyjnych jest w Ameryce Południowej jednym z najpopularniejszych sposobów na zarobek. Dojechała do Kolumbii i wróciła do Meksyku. Pojawił się syn. Jego ojciec zniknął szybko. Niedawno otworzyła sklep spożywczy. – A teatr, a biżuteria artystyczna? – pytam. – W naszym
kraju znacznie lepiej zarabia się na jajkach i fasoli – śmieje się.


Ziemia i śmierć
Ojciec Martiny Paredes ma dziesięć hektarów ziemi i jedenaścioro dzieci. – Bracia ożenili się, pojawiły się wnuki i ziemi zaczęło brakować – mówi Martina. Rodzina Paredes mieszka w miejscowości Yvy Pyta we wschodniej części Paragwaju, niedaleko granicy z Brazylią. Ta granica zresztą rozmywa się: we wschodnich departamentach kraju, takich jak Alto Parana czy Canindeyu (czyli tam, gdzie leży Yvy Pyta) Brazylijczycy są właścicielami ponad połowy pól uprawnych. Paragwajczykom zostają resztki. – Zawsze wspierałam moich braci – opowiada Martina. – Musicie walczyć o ziemię, mówiłam im. Wy, mężczyźni, jesteście silniejsi; my, kobiety, znacznie delikatniejsze. Okazało się, że w okolicy Yvy Pyta leżą dwa tysiące hektarów pól należących do skarbu państwa, które – zgodnie z ustawą o reformie rolnej – mogły być przekazane rolnikom bez ziemi. Zainteresowani chłopi złożyli podania w odpowiednich instytucjach i aby wywrzeć presję na opieszałych urzędnikach, zorganizowali prowizoryczną osadę w miejscu zwanym Marina Cue. – Fermin i Luis, moi najmłodsi bracia, kiedy skończyli osiemnaście lat również włączyli się do okupacji – wspomina Martina i zawiesza na moment głos. – W 2012 r. spotkała ich śmierć. 15 czerwca 2012 r. nad ranem przeszło 300 policjantów wraz z policją konną, oddziałami specjalnymi i wsparciem z powietrza – otoczyło grupkę 50 rolników z Marina Cue: mężczyzn, kobiet i dzieci. Sąsiad, Blaise Riquelme, były senator i przewodniczący partii rządzącej, właściciel 75 tys. hektarów ziemi, również miał ochotę na pola z Marina Cue. Nie miał do tego prawa, ale miał odpowiednie wpływy i znajomości. Zginęło wtedy siedemnaście osób. O masakrę oskarżono… bezrolnych chłopów. Sześciu z nich bez dowodów skazano na długie lata więzienia. Tego było już zdecydowanie za wiele i 32-letnia wówczas Martina nie zamierzała siedzieć z założonymi rękami. – Od tamtej pory zdecydowałam się na podjęcie walki: 24 godziny na dobę, z pełnym zaangażowaniem – opowiada kobieta. Rozbita śmiercią tak wielu bliskich społeczność Marina Cue bardzo szybko zobaczyła w Martinie liderkę. – Gdy cokolwiek się dzieje, sprawa trafia najpierw do mnie! – przyznaje z satysfakcją. Wbrew groźbom służb porządkowych bezrolni rolnicy wrócili do Marina Cue. Postawili domy z nieheblowanych desek, skromne poletka obsadzili maniokiem, orzeszkami ziemnymi i kukurydzą. By uniknąć oskarżeń i plotek rozprowadzanych przez prorządowe media, wprowadzili ostry regulamin, który zakazuje m.in. spożywania alkoholu na terenie miejscowości. – Tak, żeby nie mieli się do czego przyczepić – podkreśla Martina. Dziś 38-letnia, tęga kobieta przewodzi zebraniom wiejskiej rady, organizuje pomoc dla chorych i potrzebujących, jeździ do stolicy na spotkania z urzędnikami. Nie ustaje w staraniach o przyznanie ziem Marina Cue tym, którzy naprawdę ich potrzebują. I nieustannie odbiera telefony. – Dzwonią, że na przykład kończy się jedzenie w namiocie przed Sądem Najwyższym. Wówczas uruchamiam moje kontakty i staram się załatwić, by ktoś podrzucił ryż czy maniok – mówi Martina. Protest w sprawie uwolnienia niewinnie skazanych rolników przed Sądem Najwyższym w Asunción zakończył się zaledwie kilka miesięcy temu. Po pięciu latach od zajścia sędziowie przyznali, że nie dysponują materiałem dowodowym obciążającym bezrolnych chłopów. Ale walka o ziemię w Marina Cue trwa nadal. Z matką – Martiną – na czele. – Tak wyszło, że z powodów zdrowotnych nie mogę mieć dzieci – mówi wzruszona kobieta. – Takich własnych, rodzonych – dodaje – ale w praktyce mam całą masę synów i córek!


Woda i róże
Zawsze pozostawała w cieniu męża. Ale on – dokąd by zaszedł bez niej? Kiedy Hilario sprzedawał chemię rolniczą w ciągu dnia, ona utrzymywała dom w ryzach. Gdy Hilario zaczął sprzedawać pieczone kurczaki po nocach, sprzedawała je razem z nim. Aż do rana. Kiedy Hilario zdecydował się poszerzyć biznes i wziąć kredyt, nie powiedziała nic. Gdy przyszedł kryzys i stracili wszystko – nie mieli nawet na autobus do sąsiedniej wioski – ona wciąż przy nim trwała. Jacqueline i Hilario mieszkają w Tabacundo, godzinę drogi na północ od Quito w Ekwadorze. Powiat Tabacundo znany jest jako światowa stolicaróż. Tutejsze kwiaty eksportowane są do Stanów Zjednoczonych, Rosji czy Europy zachodniej. Stosowane obficie na plantacjach środki chemiczne sprawiają, że powiat Tabacundo to także najbardziej zanieczyszczone miejsce w kraju. Jakby tego było mało – róże wypijają całą wodę dostępną na suchych graniach ekwadorskich Andów. Hilario i Jacqueline dowiedzieli się o tym dopiero, gdy zbankrutowali i wrócili do rolnictwa. Okazało się, że to niemożliwie. Woda była tam tylko dla wybranych. I wówczas on znów rzucił się w wir działalności: organizował miejscowych rolników, przejmował władzę nad źródłami wody i formował spółdzielnie. Kształcił się w uprawach ekologicznych, jeździł na kursy, a teraz nawet sam je organizuje. Odwiedza okoliczne wioski i dzieli się wiedzą o nawozach organicznych. A ona stoi na straży. Przychodzi na wynajmowane, półhektarowe poletko z samego rana. Pieli grządki rzepy, myje ziemniaki na sprzedaż, pakuje truskawki. Miesza nawóz dłońmi ozdobionymi małżeńską obrączką. Około jedenastej pędzi do domu, miesza gulasz z soczewicy, kroi cukinię na surówkę. Po południu córka i syn wracają do szkoły, Jacqueline wraca na pole. Czasem ktoś podjedzie zapytać: zastałem Hilaria? – Nie, jest w Quito, w Tabacundo, w Cayambe, w Guayllabambie, jest daleko. Wróci późno.

Wojciech Ganczarek bloger (fizyk-w-podrozy.blogspot.com), fizyk i matematyk, publicysta, podróżnik

>>> Reportaż został opublikowany w czasopiśmie „Misyjne Drogi”. Zamów prenumeratę!

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze