Foto; O. Daniel Szwarc OMI

Arktyka. Kłosy z lodowych pól [MISYJNE DROGI]

Arktyka. Misjonarze nie są tu sami. Towarzyszą im ludzie, którzy uczą ich życia na lodowej pustyni i wiary. Razem z nimi głoszą Chrystusa, choć nie są już najmłodsi.

Chciałbym opowiedzieć o misjonarzach Arktyki, którzy nie przybyli tu z dalekich stron, ale urodzili się i wychowali tutaj, z czasem podejmując wezwanie niesienia i umacniania wiary pośród swoich najbliższych. Są jak pierwszy plon wyrosły na ziemi, która jeszcze nigdy nie rodziła, nie owocowała życiem Chrystusa. To obecni seniorzy, najstarsi mieszkańcy wiosek, którzy niczym kłosy na lodowych polach, nieliczne i delikatne, dali ziarno na pierwszy chleb wiary.

Niedawno początek

Obecni najstarsi mieszkańcy wiosek to ci, których rodzice przyjęli wiarę jako dorośli, nie słysząc nigdy wcześniej o Bogu. Są pierwszym pokoleniem, które wychowało się w nowej wierze, słysząc o niej głównie od misjonarza, a z czasem i od swoich rodziców oraz dziadków, którzy też dopiero ją poznawali, żyjąc wciąż jeszcze dawną tradycją i czasem sprzed Chrztu św. Gdy myślimy o misjonarzach, bardzo często są to dla nas ludzie szczególnej wiary i wiedzy o Bogu i Kościele. Nasi miejscowi misjonarze mają też prawie zawsze wsparcie najbliższych i różnego rodzaju wspólnot. Tutaj, w kanadyjskiej Arktyce, gdzie wszystko było po raz pierwszy jeszcze w połowie ubiegłego wieku, ci młodzi ludzie, którzy decydowali się na pomoc misjonarzowi, sami byli wciąż nowicjuszami w wierze. Nie mieli też wielkiego wsparcia wśród najbliższych, a o Kościele powszechnym wiedzieli tylko od misjonarza, często nie potrafiąc sobie nawet wyobrazić tego, o czym opowiadał. Jednak gdzieś w głębi serca tliło się wezwanie i powołanie do czegoś, czego jeszcze nie znali, o czym nikt z ich rówieśników i starszych nie mógł im opowiedzieć, głos Boży, który po ludzku sądząc wzywał ich do czegoś ponadludzkiego, jak Chrystus Piotra do chodzenia po wzburzonym morzu.

Foto: O. Daniel Szwarc OMI

Pionierów wiary zostało niewielu

Wiązało się to z dwiema sprawami: musieli najpierw zaufać Bogu, o którym tak niewiele wiedzieli, ale też w wielu sytuacjach wyrzec się dawnych wierzeń i tradycji, które panowały tu od setek, a pewnie i tysięcy lat. To nieraz wystawiało ich na krytykę najbliższych, a nawet przepowiadanie im rychłego końca. I jak dla nas ten trud wpisuje się w część wiary i trwania przy Chrystusie, tak dla nich było to czymś zupełnie nowym, nigdy wcześniej nieznanym. Tym zaś, co ich umacniało, była wiara misjonarzowi i jego zachęty, jak też dobre słowo od niektórych bliskich. Ci z nich, którzy
pozostali czy wytrwali, a którzy teraz są w gronie „starszyzny”, to już niewielka grupa.

Powszechnie szanowani

Teraz, po wielu latach, gdy mają już dziesiątki wnuków czy nawet liczne grono prawnuków, cieszą się uznaniem i podziwem za wiele spraw. W tym za ich odwagę i wytrwałość w wierze, w rozpoczęciu czegoś, czemu nigdy przedtem Inuici (Eskimosi) nie ofiarowali swojego życia. Jako „starsi” mają też szacunek całej wioski, gdyż w tradycji i kulturze byli oni zawsze oparciem dla rodzin, posiadali największą wiedzę i doświadczenie oraz decydowali o wszystkim.

Barthelemy i Sidonie

Trzeba zaznaczyć, że na początku jednym z ich trudów misjonarskich, gdy zaczynali jako ludzie młodzi, było to, że stawali się nauczycielami wiary dla ówczesnej starszyzny. To zaś było czymś zupełnie nowym i nieraz krytykowanym w tej kulturze. W czasie mojej pracy misyjnej miałem szczęście poznać i przeżyć wiele lat z jednymi z pierwszych, a także najstarszych misjonarzy – katechetów w naszej diecezji. To małżeństwo: Barthelemy i Sidonie Nirlungayuk, którzy zaczęli pracę dla Kościoła prawie pięćdziesiąt lat temu. To jedni z tych niewielu, którzy żyją, a których życie zawsze było wypełnione wiarą i służbą Bogu. Tak też są widziani w swojej wiosce, ale także w wielu miejscach Arktyki. W swoim powołaniu małżeńskim i rodzinnym, jak również w niezliczonych zajęciach życia codziennego, będąc Eskimosami z krwi i kości, jako misjonarze, a nie tylko współpracownicy księży. Są postrzegani jako ci, którzy ubogacają ich swoją wiarą i mądrością.

Foto: Bogdan Osiecki OMI

Niełatwe arktyczne życie

Barthelemy ma obecnie 79 lat, a jego żona Sidonie jest młodsza o 6 lat. Gdy niejednokrotnie rozmawiam z nimi o życiu, o tych wszystkich latach przy Bogu i Kościele, uśmiechają się. Mówią, że teraz to już jest łatwo, bo chociaż mniej sił, to bycie starszymi wioski i lata doświadczenia przynoszą im uznanie i jakiś wewnętrzny pokój. Nie zawsze tak było. Musieli znieść trud obmowy, a i nieraz wyśmiania właśnie dlatego że byli w Kościele, że zawsze bronili wiary, dawali przykład życiem i pomagali każdemu księdzu i siostrze zakonnej, którzy pracowali w ich wiosce. Przez 50 lat było ich wielu. Sidonie czasami opowiada, że sama nie wie, skąd mieli tyle sił, by podołać temu wszystkiemu, a potem z lekkim żartem dodaje: – „jak się jest młodym, to jakoś człowiek tak się nie przejmuje i szybciej dojdzie do siebie”. Trzeba też zaznaczyć, że dla wszystkich rodowitych misjonarzy, pomoc księdzu nie była pierwszym czy jedynym zajęciem. Pierwsza zawsze była rodzina i jej utrzymanie. Małżeństwo Nirlungayuk, o którym opowiadam, to rodzice 10 dzieci, a również pomagali w wychowaniu innych sierot z wioski. Trzeba było samemu szyć, gotować, sprzątać i jeszcze gdzieś pracować, by trochę zarobić, gdyż za ich służbę w Kościele nie otrzymywali wynagrodzenia. Barthelemy był i wciąż jest myśliwym, to jego główne zajęcie z którego utrzymywał rodzinę. Później też pracował przez kilkanaście lat w szkole sprzątając i myjąc podłogi, ale z tego zarobku nie utrzymałby rodziny. Oboje też udzielali się w wiosce w różnych grupach i organizacjach, zawsze gotowi, by nie tylko pomóc w kościele, ale i niejednokrotnie przygotować wszystko samemu podczas nieobecności księdza czy siostry zakonnej. I jak to w życiu, nie zawsze mieli wystarczająco sił, ale zawsze czuli, że trzeba to zrobić i zrobili, bo jak nie oni, to kto? Przez te wszystkie lata ich rodzina, jak i wiele innych wokół była doświadczany też tym najtrudniejszym: chorobami, nałogami najbliższych, odchodzeniem od Kościoła, rozpadem małżeństw, śmiercią dzieci czy wnuków, a nawet samobójstwami, ale oni zawsze pozostali przy Bogu i Kościele.

Podziękowanie

Kilka lat temu na jednym z diecezjalnych spotkań, na które przybyło też paru najstarszych eskimoskich katechetów, jednego dnia wyraziliśmy specjalne podziękowanie właśnie im. Był też z nami najstarszy syn Sidonie i Barthelemiego, który wspominając dzieciństwo, pamięta swoich rodziców jakby ciągle byli w kościele, a jak nie, to pomagali misjonarzowi. Śmiejąc się mówił, że czasami tak sobie myślał jako dziecko, że chciałby, aby rodzice kochali go tak mocno jak księży, dodając, że oczywiście czuł się kochany, jak i jego rodzeństwo, ale widział i wciąż pamięta, jak wiele czasu poświęcenia i miłości mieli oni dla Kościoła. Z pewnością ci pierwsi mieszkańcy Arktyki, którzy podjęli się powołania budowania naszej wiary w tym tak innym kulturowo świecie, a którzy teraz już są w podeszłym wieku, są dla mnie tymi kłosami zboża wyrosłymi na ziemi lodowatej i pokrytej długim mrokiem. Oczywiście wiara katolicka zapoczątkowana tu zaledwie kilka pokoleń temu jest wciąż nowa i potrzebująca wielkiego wsparcia. Barthelemy został ochrzczony dopiero jako 12-letni chłopiec, w 1950 r., a już dziesięć lat później, jako młody mąż i ojciec, odważył się wraz z żoną na decyzję, by razem zostać misjonarzami i w niej też wytrwali aż do teraz. Przez te wszystkie lata stali się dla Inuitów przewodnikami i nauczycielami życia i wiary w swojej rodzinnej ukochanej Arktyce. Do dziś przemierzają wciąż te same ścieżki wioski. Jedni się dziwią, jak tak można, inni zaś patrzą z uznaniem. Jednak wszyscy, którzy ich widzą, skierują jednak myśli ku Bogu, o którym oni im głoszą całym swoim życiem.

Bogdan Osiecki OMI

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze