Korea Południowa, Vincenzo Bordo

fot. arch. Vincenzo Bordo OMI

Bóg na ulicy [MISYJNE DROGI]

„Tutaj nie ma biednych” – usłyszał Vincenzo Bordo OMI, gdy ponad 30 lat temu przyjechał do Korei z Włoch. Aby ich znaleźć – musiał wyjść na peryferie, na których żyją bezdomni, głodni i dzieci ulicy. To właśnie im każdego dnia oblat niesie Ewangelię – w postaci chleba, schronienia i szansy na lepsze życie.

Karolina Binek: Pochodzisz z Włoch, ale już od ponad 30 lat mieszkasz w Korei Południowej. Od razu po przyjeździe do tego kraju postanowiłeś wychodzić na ulice, by pomagać najuboższym i głodującym?

Vincenzo Bordo OMI: – Pomoc biednym to przede wszystkim dla mnie jeden ze sposób realizacji oblackiego charyzmatu. Dlatego już do seminarium wstępowałem z postanowieniem, że chcę skupić się na pomaganiu najuboższym i ewangelizowaniu ich. Gdy w 1990 roku przyjechałem do Korei, to było dla mnie oczywiste, co chcę tutaj robić. Zaraz po przyjeździe razem ze współbratem odwiedziliśmy miejscowego biskupa, by z nim porozmawiać i zorientować się w sytuacji. Ten powiedział nam jednak: „Tutaj nie ma biednych”. W głowie miałem wtedy mnóstwo myśli, łącznie z tymi, które podpowiadały mi, by wrócić do Włoch. Z czasem okazało się jednak, że biskup nie zdawał sobie sprawy z istniejącego problemu. Bo po otwarciu placówki w Seong Nam razem z siostrą Maringel zacząłem wychodzić poza mury klasztoru i odwiedzać okoliczne slumsy, w których spotkałem wielu ludzi z trudnymi historiami, którym bardzo chciałem pomóc. To zmotywowało mnie też do tego, by nauczyć się języka koreańskiego i móc swobodnie kontaktować się z ubogimi, by móc zaradzić ich problemom.

Ludzie, którym pomagasz chętnie dzielą się z Tobą swoimi historiami? Podczas tych rozmów udaje Ci się też ich ewangelizować?

– Obszar Korei Południowej, gdzie posługuję, jest bardzo biedny i wciąż naznaczony konsekwencjami dużego kryzysu ekonomicznego, przez który to państwo przeszło w 1998 roku, oraz wcześniejszej wojny. Wówczas wiele osób straciło pracę i skończyło na ulicy. Na początku po prostu pomagałem biednym i głodnym ludziom oraz dzieciom ulicy, przychodząc do nich, przynosząc im coś do jedzenia i rozmawiając z nimi. Każdy z nich chętnie dzielił się historią swojego życia i dość często zdarzało i wciąż zdarza się, że rozmawiamy o Ewangelii. Staram się tym ludziom przekazywać Dobrą Nowinę i poprzez to dawać im nadzieję na lepsze jutro. Z biegiem lat poszerzył się również nasz obszar działania. Stworzyliśmy Dom św. Anny (w Seulu), gdzie wciąż działam, i w którym wydajemy niemal 600 posiłków dziennie i pokazujemy, że również poprzez zaradzanie głodowi można ewangelizować. Poza tym stworzyliśmy też małą fabrykę, w której nasi podopieczni mogą pracować, a oprócz tego mają też możliwość mieszkania u nas i zmieniania swojego życia na lepsze.

Myśląc o biednych, zazwyczaj mamy przed oczami osoby dorosłe. Jak sam jednak wspomniałeś – w Korei Południowej często można spotkać dzieci ulicy, które uciekają z domów albo zostały porzucone przez rodziców.

– Tak, i niestety takich dzieci wcale nie jest mało. Właśnie z nimi wiążę się też jedna historia, której chyba nigdy nie zapomnę. W 1998 roku w niedzielny zimowy wieczór spotkałem osoby w kryzysie bezdomności, z którymi poszedłem do miejsca, w którym przebywali już od jakiegoś czasu. Okazało się jednak, że oprócz nich znajduje się tam troje piętnastolatków, którzy na moje pytanie o to, co tutaj robią, odpowiedzieli, że uciekli z domu. Zapytałem też, czy coś jedli, a oni odparli, że już od jakiegoś czasu nie. W związku z tym zabrałem ich do Domu św. Anny i dałem im coś do jedzenia. Po tej sytuacji stopniowo zaczęły roznosić się wiadomości, że im pomogliśmy, a my poczuliśmy, że chcemy zrobić dla tych nastolatków coś więcej. Dlatego, oprócz jadłodajni dla bezdomnych, zdecydowaliśmy się też stworzyć schronisko dla młodych ludzi, którzy znaleźli się na ulicy. Prowadzimy tzw. centrum krótkoterminowe – Czerwony Dom, w którym dzieci mają możliwość rozmów z terapeutami i psychologami. Mogą tam przepracować swoje trudne doświadczenia i zmierzyć się z powodem, dla którego zdecydowały się opuścić swój dom rodzinny. Staramy się też pomóc im w powrocie do domu. Jeśli jednak jest to niemożliwe, to mieszkańcy tego centrum po roku „przechodzą” do schroniska długoterminowego, w którym mogą mieszkać dłużej. W tym czasie chodzą do szkoły i zdobywają wykształcenie. Natomiast ci, którzy nie chcą się dalej uczyć i nie mają możliwości powrotu do rodziny mogą pracować w naszej fabryce lub też pomagamy im znaleźć inną pracę. Co roku w naszym programie mamy około 200 młodych.

To naprawdę imponująca, a jednocześnie przerażająca liczba, która świadczy o tym, jak wielu młodych ludzi jest w tak trudnej sytuacji – żyją na ulicy. W jaki sposób trafiacie dziś do tych dzieci? Kto się tym zajmuje?

– O wiele bardziej przerażające są statystyki. Według oficjalnych statystyk miasta, w którym mieszkamy, co roku dwa tysiące młodych chłopców i dziewcząt decyduje się porzucić swoją szkołę i rodzinę – i zaczynają mieszkać na ulicy. Tam grozi im uzależnienie od alkoholu już w młodym wieku, prostytucja, narkotyki, branie udziału w kradzieżach czy też wdawanie się w bójki. Aby temu zapobiegać, powstał program, który nazwaliśmy AGIT. W skrócie możemy powiedzieć, że to namiot, kolorowy samochód, dwa stoły i cztery krzesła. Ale tak naprawdę jest to coś o wiele większego. Wieczorami pracownicy Domu św. Anny wyruszają w drogę i desperacko poszukują nastolatków żyjących na ulicy. Można byłoby pomyśleć, że w miejscach, w których oni przebywają nie ma nawet Boga. Ale nic bardziej mylnego! Ja sam właśnie w tych ciemnych zaułkach wielokrotnie Boga znalazłem. Te wszystkie dzieci są przez Niego uwielbione, On jest tam z nimi i nigdy ich nie opuszcza. Dlatego i ja postanowiłem, że będę wychodził na peryferie i pomagał tym młodym ludziom oraz modlił się za nich każdego dnia. A razem ze mną zdecydowało się na to jeszcze kilka innych osób, które na co dzień można też spotkać w Domu św. Anny. Podsumowując – program AGIT to ludzie, którzy podążają za Jezusem i wyruszają na poszukiwanie zagubionych owiec pośród niebezpiecznych przepaści po to, by zabrać je do owczarni, w której doświadczą żywego Kościoła.

Twoja działalność na rzecz innych to świetny przykład na to, że Ewangelię można nieść drugiemu człowiekowi w kromce chleba, w schronieniu i w szansie na lepsze życie. Czasem serce otwiera zwyczajne podzielenie się chlebem, rozmowa przy jedzeniu. A jakie jest dziś Twoje największe marzenie związane z tym, co robisz na co dzień?

– Marzenie? Zamknąć Dom św. Anny! Może brzmi to dość kontrowersyjnie, ale to miejsce istnieje dlatego, że jest tak wielu ludzi żyjących na ulicy i potrzebujących pomocy. Tymczasem ci ludzie wcale nie powinni się tam znaleźć. Ani starsi, ani tym bardziej młodsi. Niestety wielu rodziców nie jest jeszcze gotowych na to, by pokochać i zaakceptować swoje dzieci. I dlatego lepszym wyjściem jest dla nich ucieczka niż życie w domu, w którym nie doświadczają miłości. Uważam, że jest to największa porażka społeczeństwa. Marzę więc o społeczeństwie bez struktur pomocy społecznej, o społeczeństwie, w którym każdy jest akceptowany, w którym panuje pokój, w którym każdy mieszka w swoim domu ze swoją kochającą rodziną. Ale teraz jest to niemożliwe. I do czasu, aż to się nie stanie, dopóki ludzie będą na ulicach, to my będziemy ich wspierać z wielką nadzieją, że przyjdzie dzień, w którym ujrzymy społeczność bez biedy.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze