Boliwia. Nauczyłam się, że towarzyszenie ma głęboki sens [ROZMOWA]
Spotykamy się w kawiarni nieopodal Starego Rynku. Agnieszka niedawno wróciła z Boliwii. Wiem, że jest w niej sporo emocji i ma wiele do opowiedzenia.
Justyna Nowicka: Agnieszko, jak to się stało, że w ogóle pojechałaś do Boliwii?
Agnieszka Dreger: Na Wydziale Teologicznym UAM, na którym studiuję na kierunku dialog i doradztwo społeczne, odbyła się wystawa, którą zorganizował ojciec prof.Piotr Nawrot. Poświęcona była kulturze boliwijskiej. Obejrzałam ją z zachwytem i od razu ten kraj zachwycił mnie swoją wielobarwnością, a także muzyką. Wystawa pokazywała Boliwię z wielu perspektyw: ludzi, redukcji jezuickich, tradycji, fauny, flory oraz wspomnianej muzyki. Zapamiętałam tę chwilę i rozmarzyłam się z zachwytem, ale nie brałam wtedy pod uwagę, że kiedykolwiek moja noga stanie w Ameryce Południowej.
Po krótkim czasie okazało się, że ksiądz profesor organizuje śpiewanie chorałów gregoriańskich. Z tym jest związana zabawna historia. Weszłam z koleżanką do kaplicy, a tam się okazało, że grupa studentów śpiewa, ale po łacinie. Ojciec profesor spontanicznie zaprosił nas żebyśmy dołączyły. Na początku byłam przestraszona, ponieważ nigdy wcześniej nie miałam styczności z łaciną. Ale bardzo chciałam z nimi śpiewać. Spodobało mi się to, że nie było żadnego castingu, ale po prostu dostaliśmy wszyscy szansę, by spróbować tego rodzaju śpiewu. Teraz wiem, że to takie typowe zachowanie ludzi w Boliwii: jeśli chcesz coś robić, to po prostu działasz, nie potrzebujesz wieloletnich przygotowań czy licencji, zbędnych dokumentów i uprawnień. Ale na tym ta przygoda się nie skończyła. Mieliśmy pięć prób, po czym odbył się koncert w wydziałowej kaplicy.
>>> Boliwia: płacząca figura Matki Bożej
Rzeczywiście bardzo otwarte podejście.
Zaczęłam interesować się Boliwią i krajami Ameryki Południowej. Kolejnym istotnym wydarzeniem, które mocno przyczyniło się do tego, że wyjechałam do Boliwii, była moja wizyta u pani mgr Małgorzaty Heigelmann, która zajmuje wyjazdami zagranicznymi na naszym wydziale. To ona zapytała mnie, czy chciałabym pojechać na misje do Boliwii. I wtedy nastąpił ten moment, w którym odpowiedziałam samej sobie na to pytanie. Gdyby ono nie padło z ust pani Gosi, to pewnie jeszcze długo bym zwlekała. Po mojej walce serca z rozumem i trzech wcześniejszych rezygnacjach, które w międzyczasie miały miejsce, wygrało pragnienie serce. Dzięki Bogu! Bo wcześniej towarzyszyło mi wiele obaw.
I zdecydowałam się. Wyruszyliśmy w czwórkę wraz z Jolą, Martyną i Hubertem. Podróż – oczywiście z przygodami. W drodze do Boliwii okazało się, że przez burzowe warunki pogodowe nie mamy możliwości na dalszy lot ze Szwajcarii, więc zostaliśmy jedną noc w Zurychu, co okazało się błogosławieństwem, ponieważ byliśmy wyczerpani. Podobnie w San Paulo usłyszeliśmy, że nie ma dla nas miejsca w samolocie, ale po długich negocjacjach okazało się, że jednak lecimy. Wspomnę, że kilka miesięcy wcześniej za hasło przewodnie naszego wyjazdu, wybraliśmy sobie słowa Św. Pawła z 2 Listu do Koryntian: “Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” (2 Kor 12, 9). Te słowa wspierały nas i prowadziły podczas trudności i w zwątpieniach.
To ciekawe, wielu wyjeżdżających na doświadczenie misyjne opowiada o przygodach w podróży. Ale zwykle wszystko dobrze się kończy. Dobrze, że tobie też się udało. A jaki widok przywitał cię po szczęśliwym lądowaniu?
Wolontariat misyjny, w którym brałam udział wraz z koleżanką Martyną, odbywał się w wiosce Concepción, na zaproszenie tamtejszego burmistrza. Pracowałam naprzemiennie w dwóch szkołach. W Centrum Franciszkańskim oraz w Stowarzyszeniu Fasco, które w swoich projektach miało m. in. odwiedzanie w ich domach najbiedniejszych rodzin. Widok, który mnie przywitał to m.in. przepiękna katedra (redukcja jezuicka z XVII wieku), przepiękne konie chodzące luzem oraz dwa światy światy – bogactwo i skrajna bieda. Zaskoczeniem były także sklepy, w których jednocześnie był np. fryzjer i artykuły spożywcze, a czasem także budowlane.
>>> Misjonarz z Ekwadoru: Jan Paweł II wręczał mi krzyż misyjny
W krajach Ameryki Łacińskiej często rzucają się w oczy ogromne dysproporcje społeczne.
Tak, w Boliwii jest ogromna dysproporcja pomiędzy tymi, którzy są bardzo bogaci i tymi, którzy są bardzo biedni. Miałam okazję poznać ludzi i z jednego i z drugiego środowiska. Byłyśmy w naprawdę biednych rodzinach. Była też widoczna ogromna różnica pomiędzy ludnością żyjącą w górach, gdzie nie ma warunków na uprawy i czerpanie z nich pożytków, a ludźmi ze wschodniej, bardziej rozwiniętej części Boliwii. Tutaj zauważyć dało się duży wpływ środowiska przyrodniczego na rozwój człowieka. Ludzie z gór byli bardzo wycofani, zamknięci w sobie, wręcz wystraszeni. Żyli w gorszych warunkach życia, ludność żyjąca na równinach miała znacznie lepiej. Skąd tam wiadomo, która rodzina potrzebuje pomocy? Informacje na ten temat rozchodzą się tam pocztą pantoflową.
I to działa?
Tak, ale nie wiem, na ile skutecznie, ponieważ potrzeby są tam o wiele większe niż możliwości pomocy. Kiedy zobaczyłam warunki życia jednej z rodzin, to poczułam się bezsilna i tylko płakać mi się chciało. Dom był rozpadającą się „glinianką”, a przy życiu tę rodzinę podtrzymywała hodowla kur. Zdarza się, że dzieci mają poważne niepełnosprawności, nie są rehabilitowane, brakuje im wszystkiego, co zapewnia godne życie, również zabawek. Dlatego czasami szyłyśmy dla nich lalki „szmacianki”, wsypując do środka ryż, żeby dzieci mogły przy okazji ćwiczyć precyzję ruchów dłoni. Kiedy zapytałam mamę jednego z dzieci czy rehabilitacje są bardzo drogie w Boliwii, ona odpowiedziała, że nie wie. To pokazało mi, że ona straciła wiarę w możliwość pomocy i już jej nie szuka. Dlatego dotarcie do tych rodzin jest ważne.
Wtedy odkryłam też sens towarzyszenia poprzez rozmowę, uśmiech, zabawę z tym niepełnosprawnym dzieckiem. Ci ludzie potrzebują także tego, żeby z nimi pobyć. Są bardzo gościnni i dzielą się, czym tylko mogą. To niezła lekcja pokory. Wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, ile razy nie doceniałam swojego zdrowia, dachu nad głową, dobrych warunków, w których żyję. Teraz to zauważa, jakby spadła jakaś zasłona. Urzekające dla mnie było także to, że dla miejscowych ludzi najważniejszy był drugi człowiek. Wspólna rozmowa, posiłek i czas spędzony razem – to było ponad wszelkimi obowiązkami.
Czuje, że wydarzyło się coś szczególnego. Mam rację?
Najbardziej w pamięć zapadł mi pewien chłopiec – Chorchito. To było w szkole, do której chodziły dzieci niepełnosprawne razem z dziećmi zdrowymi. To był dzień, w którym zadawałam sobie pytanie, czy ja jestem tam potrzebna. Przecież ja tak niewiele mogę dać tym ludziom… Wtedy miało miejsce pewne zdarzenie. Mały chłopiec o imieniu Chorchito miał częściowo bezwładne nogi, poruszał się bardzo wolno, pomagając sobie rękoma. Był bardzo zamknięty w sobie i szukałyśmy sposobu, by do niego dotrzeć. Dodatkową trudnością było to, że nie znałyśmy języka. W szkole, w pewnym momencie skończyły nam się pomysły na to, co robić z dziećmi, ale dzięki temu, że wcześniej słuchałam opowiadań o doświadczeniach misyjnych innych ludzi, to przypomniało mi się, że najbardziej uniwersalną i najlepszą zabawą na całym świecie jest gra w piłkę. Na szczęście dzieci ją miały i większość z nich przybiegła natychmiast, by wspólnie zagrać. Ale Chorchito był na uboczu. Próbowałyśmy zachęcić go i czasami podać mu delikatnie piłkę. Co jakiś czas zapraszałyśmy go, by dołączył do naszej zabawy. Długo trwało zdobywanie jego zaufania, ale w pewnym momencie Chorchito dołączył do nas i zaczął grać. Bardzo się cieszył. Po raz pierwszy widziałam w nim taką radość. Było w nim wcześniej dużo lęku przed tym, co nowe, bał się też pewnie nas. Ale przełamał w sobie ten lęk. Cieszyłam się razem z nim. Widziałam w nim trochę siebie – jak wiele lęków musiałam przełamać, żeby wyjechać w tak daleką podróż, aby móc nieść innym pomoc i radość. W jednej sekundzie minął mi cały wcześniejszy kryzys. Wiedziałam już, że to wszystko ma głęboki sens.
Tak niewiele, a jednak tak wiele.
Kiedy się widzi taką biedę, chciałoby się im wszystko kupić, chciałoby się wszystkim pomóc. Podziwiałam ogromnie Boliwijczyków za to, że w każdej sytuacji potrafili się cieszyć. Ale dzielili się tym co mieli. Choćby regionalnym napojem o nazwie “chicha”, którego skład był dla mnie taką zagadką, że aż strach było pić. Na pierwszym miejscu dla tych ludzi był drugi człowiek, a nie ich własny problem. Pomimo tego, że mieli duże problemy, zawsze znajdowali czas dla nas, towarzyszyła im radość i optymizm. Naprawdę tęsknię za tymi ludźmi.
Niesamowite było też to, w jaki sposób dzieci nawzajem się sobą zajmowały. Te zdrowe prowadziły chore za rękę. Jeśli ktoś miał niesprawne ręce, to podawały to, co było potrzebne, wspierały się. Mnie to bardzo wzruszało.
Pewnie nie było łatwo pracować z niewidomymi dziećmi, kiedy nie zna się języka.
Chciałam tym dzieciom jakoś dać znać, że my tam jesteśmy dla nich. Bariera językowa była ogromna, więc na początku rozmowa nie wchodziła w grę. Wtedy przypomniałam sobie, że byłam w katedrze na koncercie muzyki liturgicznej. Włączyłam im tę muzykę. Były zachwycone, zwłaszcza dzieci niewidome. Przed podróżą do Boliwii zbieraliśmy pieniądze na parafiach, ludzie bardzo nas wsparli, więc pod koniec wolontariatu okazało się, że możemy pokryć koszty zakupu materiałów do nauki języka Braille’a. Dowiedziałam się wcześniej, że są tam nauczycielki przeszkolone w zakresie nauczania tego języka, ale nie mają na czym pracować. Uważam, że to był dobry cel i przekazuję serdeczne podziękowania wszystkim, którzy wspierali to dzieło.
Udało wam się przeprowadzić bardzo konkretne dzieła.
Wśród dzieci jest duży głód miłości. Dzieci rywalizowały między sobą o to, by móc się do nas przytulić. Tak po ludzku potrzebowałam chwili, żeby się do tego przyzwyczaić. Wszystko było tak bardzo nowe i zaskakujące. Czułam się tak bardzo potrzebna i kochana, że na początku nawet to było trudne. Ale w tym właśnie widać sens misji i zgadzam się w pełni z tym, co mówią misjonarze, że wolontariusz przyjeżdża pomagać, ale przede wszystkim bardzo dużo otrzymuje przez to doświadczenie. Tam są tak potężne problemy, tak wiele dzieci, które czeka na ciepły gest, że każdy misjonarz jest tam na wagę złota. Nie trzeba być bogatym czy specjalnie utalentowanym, ja nawet języka hiszpańskiego nie znałam. Jedyny warunek pozytywnego przeżycia wolontariatu misyjnego to otwartość na drugiego człowieka, chęć dzielenia się dobrem, które każdy z nas w sobie ma, a także pozytywne nastawienie.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |