Byle do kwietnia [MISYJNE DROGI]
Ameryka Południowa zaskakuje, bo zaskakujący są ludzie, których spotykam. Pachnie tabaką, dźwięczy tangiem i rytmem wygrywanym przez gitary. Piękny świat.
Jestem podróżnikiem. To moja kolejna wyprawa. Wybrałem się w podróż dookoła Ameryki Południowej, taszcząc na statku samochód z Polski. Dziś, gdy piszę te słowa, a jest druga połowa stycznia 2014 r., nie jestem nawet w połowie drogi. Ponad dwa lata temu zjechałem w ten sposób pół Azji, rok temu dotarłem do Korei i Japonii (przez całą Rosję w tę i z powrotem), a teraz przyszedł czas na kontynent pradawnych Inków, Majów i Olmeków. W podróży jak w podróży – zawsze coś się dzieje. Gigantyczne odległości nie dają czasu na wytchnienie, a wydarzenia nakładają się na siebie jak w kalejdoskopie. Zmienność pogody, granice, inne waluty – wszystko to sprawia, że codzienność jest kolorowa i różnorodna. Nie wiem, jaka będzie przyszłość, ale w kilku słowach mogę opowiedzieć o tym, co już się wydarzyło.
Urugwajskie rodeo
W listopadzie zacząłem od Urugwaju. Samochód gotowy do drogi, a ja pełen nadziei. I na dzień dobry okradają mnie w nocy ze wszystkiego, rozpruwając namiot podczas snu. Ale złodzieje są miłosierni – biorą tylko gotówkę, a w pobliskim lesie wyrzucają dokumenty, karty płatnicze i kilka innych drobiazgów. Lamentuję i ruszam. Wcześnie rano. Myję się gdzieś w rozlewiskach Rio Negro. Podjeżdża pasterz na koniu i zaprasza, żebym pojechał na południe, do San Ramon, na rodeo i spęd bydła. Męczę drogę ze dwie godziny i w końcu dojeżdżam. Za miasteczkiem piknik. Zabawa. Młodzieńcy nie chcą spadać z koni, a urodziwe panny malują rumieńce. Dzikie konie stają dęba jak topole. Na targu uzdy, strzemiona, siodła, buty kowbojskie, bicze. Mięsa na ruszcie, a świeże i mokre skóry suszą się od much. Wiadra pełne spuszczonej krwi. Gdzieniegdzie dzieciaki gonią się na kucach i w beretach. Zaszlachtowane barany. Biesiada ma trwać do rana, ale wyjeżdżam i przez Santa Rosę wracam w końcu nad La Platę, do Montevideo. Kraina Artigasa. Odnajduję polską kaplicę, która świeci pustkami. Kilkakrotnie próbuję się dostać do siedziby Polonii i całuję klamkę. 11 listopada garstka emigracyjnych weteranów spotyka się w Domu Polskim. Za dwadzieścia lat nic z tego nie zostanie – myślę. Według szacunków w Urugwaju przebywa kilka tysięcy Polonusów. Nic tu po mnie. Trochę dalej poznaję Eduardo i Sol: on stary jak świat, ona piękna jak nie wiem co. Jadą na rowerach z Argentyny: on gra na flecie, ona dzierga bransoletki.
Zjeżdżam ten kraj wzdłuż i wszerz. Pod palmami pasą się krowy. Dzikie konie rwą trawy w zielonych dolinach. Na peryferiach ludzie mają czas na wszystko, a słowo „mañana” (jutro) oznacza, że nie trzeba (a wręcz nie można) się spieszyć. Poznaję kilku misjonarzy. Urugwaj od dawna uchodzi za najbardziej zlaicyzowany kraj w tej części świata, choć liczne przydrożne krzyże, kapliczki
i święte figury zdają się mówić coś innego. Z końcem miesiąca docieram do budowanej fabryki celulozy, gdzie na trzymiesięcznych kontraktach pracuje około czterystu Polaków. Bardzo blisko
stamtąd do granicy z Argentyną – wystarczy przekroczyć kolejną rzekę.
Tango argentyńskie
Argentyna to ogromny kraj. Dotarłem tu w grudniu. Wóz sunie pokornie, wioząc mnie przez sierry i pampy. Zaglądam, gdzie się tylko da. Wjeżdżam do Cordoby, do Rosario, a przede wszystkim odwiedzam Buenos Aires. Ze starą gazetą siadam na skwerze. W drugim doku wywrócony statek, a na nim opalają skorupy młode żółwie. Wchodzę na trap masztowca. Żurawie. Bandery. Puerto Madero. Szerokie arterie argentyńskiej dumy. Na plakatach Maradona, Evita i Che. Kwiaty we włosach tancerek, a tancerki w rękach obwoźnych sprzedawców marzeń. Tango. Gitara. Recoleta. Zaglądam do kościołów, na śmietniki i do szpitala. Kradnę widoki. Starowina zdziera ze słupów ogłoszenia modelek do wszystkiego. Trąbią na mnie, ale nie zważam na to. Piję kawę przy targu
staroci. Starość. Tanie jak barszcz bułki. Gołębie. La Boca z uliczkami jak landrynki. Potężne ciężarówki ciągną stal. Tatuaże. Zgniłe ryby przy Riachuelo. „Malwiny są argentyńskie!” – czytam na wielu tablicach. Gdybym był tu wcześniej, pewnie spotkałbym gdzieś papieża Franciszka. Potem wjeżdżam w Patagonię, gapiąc się na pingwiny, słonie morskie, flamingi. Jedynie wielka orka pokazuje tylko ogon. W końcu, na samym południu, przez Cieśninę Magellana, dobijam do Ziemi Ognistej. Idę piechotą ostatnie sto metrów i patrzę na Przylądek Horn – koniec tej płyty tektonicznej. Jest zimno i wietrznie – zderzenie trzech oceanów nie daje spać wiecznym żeglarzom. Wigilia pod latarnią Izydora. Z tego końca świata ruszam przez Andy na północ, docieram
do jęzora Perito Moreno – i nie wierzę własnym oczom. Nieco dalej mieścina Esquel ze stacją Starego Ekspresu Patagońskiego. Mechanik wciska mi w kieszeń śrubę z ciuchci, rocznik 1922. W Puerto San Julian znajduję miejsce, gdzie pięćset lat temu odprawiono pierwszą Mszę św. w całej wielkiej Argentynie. Po drodze ludzie opowiadają o życiu, pędzą na koniach bydło i handlują drewnem – wykarczowane lasy zioną otchłanią. Nowy Rok witam tuż przed Chile – leje w nocy jak z cebra. Gdzieś indziej zajeżdżam na nocleg przed oceanem. Julio pozwala spać na jego ziemi, ale pod las wysyła ze mną dwa swoje psy: mają odstraszać warany i węże. Szczekają co dziesięć minut – już się wyspałem.
Chude Chile
Już styczeń. Trzeci miesiąc w drodze. Przekraczam granicę niedaleko wulkanu Villarrica. Ośnieżony krater, potem kolejny i kolejny. Ponad tysiąc kilometrów do stolicy. Powoli dopada mnie zmęczenie, psują się drobne elementy samochodu, brakuje tego i owego. Przejechane piętnaście tysięcy kilometrów. Tutaj styczeń i luty to pełnia wakacji: upały, dzieci bez szkoły, wczasy. Sunę mityczną Panamericaną, ale to już nie ta sama szosa, co dawniej – dziś ogrodzona i płatna. Uciekam z niej na zachód i jadę wybrzeżem. Rybackie zatoki. Na targach raki, kraby i kapelusze. Drewniane puebla jak wioski na dalekiej Syberii, ale pełne kwiatów. Stare szlaki konkwistadorów – amerykańskich krzyżowców. Drogie peso. Ogromne fale Pacyfiku z nurkującymi pelikanami. Ludzie klaszczą i pomagają jak mogą, bo co rusz gubię drogę, pęka koło, trzeba holować – ale podoba mi się coraz bardziej. Siedziby Mapuczów. Gdzieniegdzie szosa to pojawia się, to znika, a mapy kłamią. Pod Santiago rozbijam enty obóz i czekam na Polaków z rajdu Dakar. Ludzie pożyczają ode mnie cukier i sól. Potem cukierki, konserwy, zupki w proszku – i naprawdę podoba mi się coraz bardziej. A zaraz pewnie dalej na północ: Boliwia, Peru, Ekwador, Kolumbia, Gujana, Surinam, Brazylia i Paragwaj. Już nie śmierdzę, tylko cuchnę. Byle do kwietnia.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |