Madagaskar

Fot. Krzysztof Koślik OMI

Codziennie inaczej [FOTOREPORTAŻ]

Każdy dzień z życia misjonarza na Madagaskarze wygląda inaczej i jest jedyny w swoim rodzaju. Moje zaledwie kilkuletnie doświadczenie misyjne potwierdza, że choć ma się plany, to dzień i tak bywa nieprzewidywalny.

Na Madagaskarze przebywam od końca 2014 roku. Po kilkumiesięcznym kursie języka malgaskiego rozpocząłem pracę misyjną na wschodnim wybrzeżu tej wyspy, gdzie posługuję do dziś. Wpierw w Mahanoro, a teraz w Volobe.

By wyruszyć

Opowiem dziś o tournée, czyli obchodzie, odwiedzinach wiernych w buszu. Wtedy jesteśmy zdani na wszystko, a przede wszystkim na Bożą Opatrzność. Przygotowanie tournée, czyli odwiedzin kilku wspólnot chrześcijańskich w buszu, które zazwyczaj trwa około dwóch tygodni, rozpoczyna się minimum trzy tygodnie przed jego rozpoczęciem. Trzeba napisać list do wiosek, które będzie się odwiedzać. Trzy tygodnie wcześniej, ponieważ w buszu nie ma poczty. Listy są przekazywane z rąk do rąk, czyli z wioski do wioski. W takim liście przekazuje się nie tylko pozdrowienia, ale też podaje się program odwiedzin w poszczególnych kościołach. Wierni z pierwszej wioski na liście, najczęściej 2-3 ludzi, są odpowiedzialni za to, aby pomóc w niesieniu bagaży, a przede wszystkim w zaprowadzeniu misjonarza na miejsce. I potem to samo robią mieszkańcy kolejnych wiosek.

>>> Jak Inuici przeżywają Wielki Post i Wielkanoc? [MISYJNE DROGI]

Fot. Krzysztof Koślik OMI

Noc z pchłami, pluskwami i komarami

Nastawiony poprzedniego wieczora budzik wyrywa mnie ze snu o 3:30. Wczoraj zakończyłem pobyt w jednej z wiosek. Czas na odwiedziny w kolejnej. Jest ciemno. Uważam, żeby nie zahaczyć głową o belkę, która przechodzi przez środek domku, bo tradycyjny domek jest bardzo mały i w 90% wykonany z palmy podróżnych (nazywanych ravinala). W nocy szczury i komary malaryczne nie przeszkadzały, bo mam ze sobą moskitierę. Ona nie chroni jednak przed pluskwami i pchłami, które były w quasi materacu, na którym spałem. Jest to najczęściej worek wypchany wy-suszoną trawą. Drugą moją udręką było łóżko. Zdecydowanie za krótkie! Nie ma się co dziwić – Malgasze są ogólnie bardzo niscy. Latarka pomaga mi odnaleźć bez problemu drogę do wyjścia, gdzie stoi wiaderko z wodą, którą mogę wykorzystać do porannej toalety. Uważnie sprawdzam, czy nie ma w nim „niespodzianek” – kiedyś w wodzie pływał czarny skorpion. Następnie poranne modlitwy i dopakowywanie bagaży.

Fot. Krzysztof Koślik OMI

Poranna kawa i banany

Kiedy wszystko gotowe i dochodzi już 4 czekam cierpliwie na kafe fary, czyli mocną kawę słodzoną sokiem z trzciny cukrowej. Zjadam słodkie banany, które mi przyniesiono dzień wcześniej. Bardzo gościnni mieszkańcy wioski proponują jedzenie – czy-li jak zawsze ryż. Grzecznie odmawiam i dziękuje za szczodrość. Wiem, że gdybym się zgodził, to wyruszylibyśmy z godzinnym opóźnieniem, a przed nami droga długa i ciężka. Dla mnie to też zbyt wczesna pora na jedzenie. Tę trasę znam już dobrze. Wiem, co mnie czeka. Warto jak najmocniej wykorzystać poranny chłód. Z latarką w ręku ruszamy. O 5 robi się już jasno. W nocy padał deszcz, a to sprawiło, że jest dużo błota, a droga jest śliska. A musimy się trochę wspinać, nasz teren misyjny jest bardzo górzysty. W czasie naszej trasy kilka razy przeprawialiśmy się przez rzeki. Głębsze pokonujemy łódką albo tratwą, a płytsze (do pasa) pieszo. Przy ostatnim takim miejscu obmywamy się z błota, bo jesteśmy już na miejscu. Wioska (jak każda) jest blisko rzeki.

>>> Trędowaci, msza, kawa i ciapata [MISYJNE DROGI]

Fot. arch. Krzysztof Koślik OMI

Przywitanie w wiosce

Jest już po ósmej. Prowadzą mnie do domku, w którym zatrzymam się i spędzę dzisiejszą noc. Powitanie rozpoczyna się dopiero, gdy jestem już w środku, to zwyczaj malgaski. Trwa ono dość długo – ok. pół godziny. Każdy przychodzi, aby mnie pozdro-wić. Kobiety przynoszą najpierw do picia ranampango – wodę gotowaną na ryżu, trochę podobną do kawy zbożowej, potem kafe fary i posiłek, czyli ryż razem z ugotowanymi liść-mi. W czasie posiłku uzgadniam już z odpowiedzialnymi za ten kościół (katecheci i inspektor) program dnia i sakramenty, które będą sprawowa-ne. Po posiłku rozpakowuję bagaże i idę nad rzekę, aby się wykąpać i zro-bić pranie.

Kąpiel w górskiej rzece

Kąpiel w górskiej wodzie niesamowicie odświeża i dodaje sił. Dlatego po powrocie do domku robię spacer po wiosce. Prawie punktualnie w południe – Malgasze zazwyczaj nie noszą zegarków – jest obiad, czyli ryż, ale tym razem „na bogato”, bo z kurczakiem. Po obiedzie chwila przerwy. Jestem sam na sam. Mam czas na modlitwy zakonne, krótką sjestę (koniecznie) i czas, aby przygotować się bezpośrednio do katechezy i mszy świętej.

Fot. arch. Krzysztof Koślik OMI

Pręt, butla gazowa i msza święta

Słyszę huk przypominający w pewnym sensie dzwon. Katecheta uderza metalowym prętem w starą butlę gazową. W ten sposób wzywa wszystkich do kościoła lub kaplicy na spotkanie i mszę świętą. Jestem gotowy. W kościele czekają już wierni. Powtarzają pieśni, które będą śpiewane w czasie Eucharystii. Rozpoczynam katechezę, a po niej jest spowiedź, która trwa prawie godzinę. Msza święta zaś dwie godziny. W jej czasie były chrzty (17) i dingana, czyli wprowadzenie katechumenów. Eucharystia w buszu odprawiana jest bardzo rzadko, dlatego też zawsze jest bardzo uroczysta i bogata w tańce. W czasie mszy świętej, na szczęście coraz rzadziej, zdarzają się przypadki tromby (manifestacja opętania). Tak też się stało tutaj. Nie jest to miłe doświadczenie, tym bardziej, jak słyszy się, gdy demony przez opętanych wyzywają mnie od najgorszych. Jest to doświadczenie trudne, ale utwierdzające mnie osobiście w tym, co robię, po co tutaj jestem i przede wszystkim – kim jestem.

Fot. Krzysztof Koślik OMI

Butelki oranżady

Po mszy świętej według wcześniej ustalonego planu były jeszcze odwiedziny dwóch chorych, w tym jednej młodej, bardzo ciężko chorej kobiety. Poświęciliśmy też nowo wybudowany domek. W tych wydarzeniach uczestniczą wszyscy chrześcijanie, którzy ze śpiewem razem ze mną idą i do chorych, i do miejsca poświęcenia domu. Gospodarze po poświęceniu częstują nas (około 100 osób) trzema butelkami oranżady, dwoma piwami i trzema paczkami ciasteczek. Niesamowite, wszyscy są szczęśliwi. Słońce zachodzi, ale dzień się jeszcze nie skończył.

>>> Polska lekarka z Indii prosi o pomoc

By być i pomóc

Wracam do mojego domku. Jest wtedy czas na rozmowy z wiernymi. Na ile mogę, na tyle staram się pomóc im w rozwiązaniu różnych problemów. Jest także możliwość kupienia za symboliczną kwotę lekarstw. Przychodzi chłopak z ranami na nodze. Nie mam pojęcia, co mu jest, ale wygląda to strasznie. Mówi, że ma tak od momentu, kiedy skaleczył się przy pracy. Pomimo intensywnego zapachu nie mam problemu z tym, aby mu przeczyścić ranę i założyć opatrunek. Tyle mogę w tym momencie zrobić. Proponuję mu dalszą pomoc. Chcę wysłać go do lekarza w mieście, aby przepisał mu specjalistyczne leki, antybiotyki.Po kolacji w kościele zaplanowane zostały wieczorne modlitwy. Wierni nie przyszli tak licznie jak na mszę, ale to zrozumiałe, bo niektórzy mieszkają kilka kilometrów poza wioską. Po modlitwach są jeszcze „rozmowy niedokończone”, czyli czas na pytania i odpowiedzi związane z Kościołem, wiarą, katechizmem itp.

Fot. Krzysztof Koślik OMI

Czas spać

Wracam do mojego domku. Po drodze żarty i śmiechy. No i w końcu pora na upragniony spoczynek. Ale… Po wieczornej toalecie i modlitwach, leżąc już na łóżku, słyszę krzyk, płacz, „wycie”. Nie wiem, co się dzieje. Wychodzę z domku i pytam, o co chodzi. Dowiaduję się, że zmarła Louisette – młoda kobieta, którą odwiedziłem z sakramentami po mszy świętej. O 3.30 miałem wstać, aby iść dalej. Każdy dzień z życia misjonarza na Madagaskarze wygląda zawsze inaczej i jest jedyny w swoim rodzaju. Jest on zawsze do ostatnich godzin nieprzewidywalny. Taka jest nasza codzienność.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze