Rodzina Nyczów buduje wspólnotę Kościoła w odległym Kazachstanie/Fot. ARCHIWUM HANNY I KONRADA NYCZÓW

Gdy rodziny ewangelizują rodziny. O rodzinach wyjeżdżających na misje [MISYJNE DROGI]

Zwalniają się z pracy, porzucają swoje przyzwyczajenia, rezygnują z wygodnego i przewidywalnego życia, wypisują dzieci ze szkół i wyjeżdżają w nieznane, aby rozpocząć nowe życie. Na miejscu zaczynają wszystko od początku.

Ten oto numer „Misyjnych Dróg” jest zapełniony świadectwami konkretnych ludzi. Wpasuję się nieco w ten nurt osobiste go doświadczenia, zaczynając od pewnych wspomnień, które przez długi czas ugruntowały moje pojęcie o misyjnej działalności Kościoła. Najpierw były to numery jednego z katolickich pism kupowane przez moją babcię, a w nich zdjęcia z egzotycznych krajów: zakonnica lub ksiądz otoczeni dziećmi z Afryki. Nie umiałam jeszcze czytać, dlatego te czarno-białe obrazki zapadły mi w pamięć. Potem długo nic i wreszcie kino, a w nim ważny dla wielu pokoleń film „Misja” Rolanda Joffé z fantastycznym Robertem de Niro w roli głównej. Opowiedziana w nim historia oparta jest na schemacie, który wciąż wielu z nas uważa za aktualny i obowiązujący: do jakiegoś dalekiego ludu, który nigdy nie słyszał o Jezusie Chrystusie, przybywa kapłan z Europy. Nie bacząc na przeciwności, uciążliwy klimat, brak cywilizacyjnych udogodnień, odmienną kulturę, przyjmując bardziej lub mniej zwyczaje tubylców, żyje z nimi, zaprzyjaźnia się nawet, edukuje ich i leczy, a równocześnie głosi im Ewangelię Jezusa Chrystusa. Wreszcie – buduje świątynię i chrzci.

Jezus wielkim nieznajomym

I tak to jest, że słysząc wezwanie Jezusa zapisane przez Mateusza: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (MT 28,19), wciąż mamy przed oczami zamorskie tereny, a wizja ta wzmacniana jest przez chętnie słuchanych w parafiach wracających stamtąd, chociażby na urlop, misjonarzy. A jednak, przypuszczam, od jakiegoś już czasu zdajemy sobie sprawę z tego, że misyjne stają się już nie tylko narody czy terytoria geograficzne, ale i środowiska. I wcale nie musimy szukać ich na końcu świata, bo są wręcz bardzo nieodległe. Terenem misyjnym stała się w ostatnich dekadach XX wieku Europa, dziś już praktycznie cała. Świat się zmienia, postępuje ateizacja, trendy współczesnej kultury wskazują fałszywe kierunki, wielkie migracje również mają wpływ na nowe oblicze społeczeństw. Jeśli w miastach Czech, Francji czy Szwecji zaledwie kilka procent osób jest ochrzczonych – to znaczy, że Dobrej Nowiny się tam nie zna, a Jezus jest wielkim nieznajomym.

Podczas posłania misyjnego w Watykanie/Fot. ALESSANDRO DI MEO/PAP/EPA

Rodzina jako znak zapytania

Dekret Misyjny Soboru Watykańskiego II misjami ogólnie nazywa „specjalne przedsięwzięcia, które wysłani przez Kościół głosiciele Ewangelii, idąc na cały świat, podejmują celem wykonania zadań głoszenia Ewangelii i zakładania Kościoła wśród narodów lub grup społecznych jeszcze [lub już – dod. NB] niewierzących w Chrystusa”. Sposoby głoszenia mogą być jednak różne – takie, o jakich wspomniałam wyżej, i takie, o jakich można przeczytać na kolejnych stronach. Od razu można zauważyć, że różnią się modelem: na zsekularyzowane tereny przyjeżdża Kościół w osobach kilku rodzin z dziećmi, jednej lub dwóch niezamężnych kobiet do pomocy i księdza (prezbitera), czasem także seminarzysty w roli pomocnika (socjusza). Nie wybierają sobie najbardziej dogodnego miejsca, przyjeżdżają tam, dokąd ich posłano. O potrzebie decyduje biskup, zapraszając rodzinę do swej diecezji i wskazując często konkretną dzielnicę. Ten mały Kościół nie czyni rzeczy wielkich, po prostu jest: rodzice pracują, dzieci chodzą do szkoły, robią zakupy, przeżywają trudności w wychowaniu, a także te finansowe. Można powiedzieć, że wtapiają się w środowisko, które nie zna Boga i swoim stylem życia uobecniają Kościół, czyli Jezusa Chrystusa. Ich życie rodzi pytania. Skąd się tu wzięli? Dlaczego zostawili swój kraj i rodzinę? Co sprawia, że zdecydowali się na takie trudy? W imię czego? Wreszcie: jak to się dzieje, że się kochają mimo wszystkich wad, komplikacji, chorób, braku pieniędzy, jednym słowem – tego wszystkiego, co ludzi tego świata wprowadza w smutek i rozpacz?

Adela i Tobiasz Lemańscy głoszą katechezę w Etiopii/Fot. ARCH. ADELI I TOBIASZA LEMAŃSKICH

Zaczęło się w slumsach

Tę nową formę ewangelizacji „rodzin w misji” zaproponowała Droga Neokatechumenalna w latach 80. ubiegłego wieku. Zainicjowana została przez Hiszpana Kiko Argüello i nieżyjącą już Carmen Hernández w 1964 r. w slumsach Madrytu. Tam, wśród najuboższych i wykluczonych, powstała pierwsza wspólnota, która kroczyła drogą pokory ku dojrzałej wierze i ku zrozumieniu tajemnicy chrztu świętego. To doświadczenie stało się podstawą dla powołania kolejnych wspólnot wyrastających przy parafiach w Hiszpanii, potem we Włoszech, a wreszcie na całym świecie (w Polsce od 1975 r.).

Szaleństwo ewangelizacji

Właśnie owocem Drogi jest idea rodzin wyjeżdżających na misje na obszary zsekularyzowane, którą Jan Paweł II przyjął z wielkim entuzjazmem, bo doskonale rozumiał potrzebę zmiany podejścia w nowych czasach. „Niech rodziny ewangelizują rodziny!” – wołał w 1991 r. Pierwsze trzy rodziny wraz z prezbiterem zostały rozesłane przez Jana Pawła II do Hamburga, Strasburga i Oulu w północnej Finlandii w styczniu 1986 r. Podczas rozesłania kolejnych rodzin w kolejnych latach Jan Paweł II lubił podkreślać ideę misji powierzonej nie pojedynczym osobom, ale właśnie rodzinie. „Stąd w misję apostołów trzeba włączać rodziny – staramy się ponownie to odkrywać, ponieważ być może zostało to trochę zakryte, nie było wystarczająco doceniane, nie było wystarczająco aktualizowane, chociaż w Kościele istnieją liczne i dobre tradycje dotyczące rodziny chrześcijańskiej; jednak ta cecha misyjna jest pewną nowością” – mówił choćby w 1987 r. Od tego czasu ponad 2000 rodzin zostało wysłanych na misje na pięć kontynentów. Dają tam świadectwo życia chrześcijańskie go w trudach zwykłego codziennego życia.

Liturgia odprawiana w mołdawskich górach/Fot. ARCHIWUM JAKUBA I AGNIESZKI BIEGAJÓW

Wygląda to oczywiście na szaleństwo – pozostawić swoje środowisko, pracę, przyjaciół, język i kulturę i być gotowym na rozpoczęcie życia gdziekolwiek. Wyemigrować na własne życzenie nie w poszukiwaniu lepszych wygód dla siebie, lecz by służyć. Jako missio ad gentes, tak jak w czasach wczesnochrześcijańskich, żyjąc w pogańskim świecie wieczorami spotykają się w domach i odprawiają liturgię. Ewangelizują, bez prawienia morałów lub dawania nauk, ale przede wszystkim poprzez świadectwo życia. W missio ad gentes, kiedy do danego miejsca posyłanych jest kilka rodzin z prezbiterem i kobietami stanu wolnego, tworzą – jak wspomniałam – mały Kościół, wspólnotę braci, której istnienie przyciąga do Boga tych, którzy, z różnych powodów, nigdy nie zdecydowaliby się przekroczyć progu świątyni.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Wydawałoby się, że nie będzie wielu chętnych do podjęcia takich ekstremalnych decyzji. Tymczasem jest wręcz odwrotnie: zwiększa się liczba missio ad gentes i liczba rodzin, które czują się powołane do wyjazdu, tam, gdzie jest potrzeba. Nie przybyli znikąd: mają za sobą lata formacji wtajemniczenia w wiarę na Drodze Neokatechumenalnej. Dwa lata temu papież Franciszek wręczył krzyż misyjny i rozesłał ponad czterysta rodzin do pięćdziesięciu krajów. To jest rzeczywiście ogromny znak dla świata, dla mnie, mam nadzieję, że i dla Ciebie.

Wyjazd misyjny to też zwykła codzienność – w, tym wspólne spędzanie czasu wolnego/Fot. ARCHIWUM HANNY I KONRADA NYCZÓW
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze