fot. oblaci.pl

Wspomnienie bł. Józefa Gérarda OMI: Ile można czekać? Cierpliwa ufność [PATRON DNIA]

Cierpliwość to ważna cnota. Współcześnie chcielibyśmy od razu widzieć efekty naszych działań. W przeciwnym wypadku zniechęcamy się i rezygnujemy z kolejnych prób. Ojciec Józef Gerard OMI to przykład osoby, która nigdy się nie poddawała, a owoce swojej, mogłoby się wydawać, syzyfowej pracy oddawała Panu Bogu. Dziś obchodzimy jego wspomnienie.

Józef urodził się 12 marca 1831 r. w Bouxières-aux-Chênesw północno-wschodniej Francji. W tym czasie w miejscowości tej żyło zaledwie 1108 osób i zapewne niewielu ludzi w ogóle wiedziało, że takie miejsce istnieje. W tamtych czasach młodym chłopakom z prowincji nie zawsze było łatwo uzyskać odpowiednie wykształcenie, a co dopiero zostać księdzem. Pan Bóg jednak nie patrzy po ludzku i stamtąd wybrał sobie człowieka, który do dzisiaj inspiruje misjonarzy, nie tylko tych pracujących w Afryce. Pochodził z bardzo katolickiej rodziny. Od najmłodszych lat zatapiał się w modlitwie, gdy samotnie wychodził paść stada. Wkrótce też zdecydował, że chciałby zostać kapłanem. Ksiądz z jego parafii dostrzegł jego pobożność i pomógł mu dostać się do seminarium, by to powołanie się nie zmarnowało.

>>> Sebastian Zbierański: misje? To twoja sprawa! [FELIETON]

Wielki zachwyt 

Najbliższym większym miastem było Nancy. W nim to młody Józef przygotowywał się do kapłaństwa. W czasie studiów w seminarium zaczytywał się w listach misjonarzy oblatów Maryi Niepokalanej. Bardzo go poruszyły, sam chciał wyjechać, by głosić Chrystusa poza Europą. Oblaci byli wówczas nowym zgromadzeniem, założył je w 1816 r. Eugeniusz de Mazenod. Po dwóch latach w seminarium diecezjalnym Gerard wstąpił do oblatów i wkrótce został wyświęcony na diakona (pierwszy stopień święceń kapłańskich) przez samego Mazenoda, który był już wtedy biskupem Marsylii. Fundator dostrzegł w młodym kleryku tyle gorliwości i cnotliwości, że wysłał go jeszcze jako diakona do Afryki. Ojciec Józef miał wtedy 22 lata. 

Trudne początki 

Pierwsze kroki na Czarnym Lądzie stawiał w kolonii Natal – terytorium przyłączonym do Wielkiej Brytanii przed niecałą dekadą. Już początki jego przygody z Afryką wystawiały jego cierpliwość na próbę. Podróż do Natal wydłużyła się o miesiące, ponieważ statek, którym płynął, został zniesiony przez wiatr w stronę Ameryki Południowej. Gdy w końcu dotarł do celu, wyświęcono go na prezbitera (drugi stopień święceń kapłańskich), a więc mógł już odprawiać mszę świętą i spowiadać. Rozpoczął pracę wśród Zulusów w bardzo niesprzyjających warunkach – często bez dachu nad głową i w ekstremalnych temperaturach. Jego poświęcenie nie przynosiło jednak żadnych efektów przez prawie 10 lat. Zulusi pozostawali niewzruszeni, a o. Gerard zapewne był zawiedziony bezskutecznością swoich działań. W 1862 r. przeniósł się wraz z dwoma współbraćmi zakonnymi, biskupem Marią Janem Allardem i ojcem Justinem Barretem, do Basuto (dzisiaj Lesotho), gdzie został życzliwie przyjęty przez wodza ludu Soto, Moshoeshoe. Pozwolił on nawet na poświęcenie kraju Najświętszej Maryi Pannie, co uczyniono 15 sierpnia 1865 r. Mimo sympatii samego władcy, który zresztą nigdy nie przyjął chrześcijaństwa, ewangelizacja szła bardzo topornie. Przez pierwsze lata nie ochrzcił nikogo. Pomyślmy, jak my byśmy zareagowali na tak wielki wysiłek, który nie tyle, że rodzi mizerne wyniki, co wręcz nie przynosi żadnych. 

>>> Misjonarz, który odwiedził własny grób   

fot. cathopic

Światełko nadziei 

W końcu po ponad dwóch latach pojawiło się JEDNO nawrócenie. Możemy się domyślić, że ta pierwsza konwersja sprawiła ogromną radość o. Gerardowi. Był to pewien przełom, ale nie spowodował on od razu lawiny kolejnych nawróceń i chrztów, o której marzą zazwyczaj młodzi i pełni zapału misjonarze. To pewien paradoks, ale po wieloletnim niestrudzonym oczekiwaniu na pierwszy widoczny efekt ciężkiej pracy, łatwo może on wzniecić niecierpliwość, gdy tylko się pojawi. W tym wypadku wytrwałość Francuza nadal była wystawiana na próbę. Miał zapewne w pamięci list samego Mazenoda z 4 września 1860 r., w którym napisał mu: „Od tylu lat ani jednego nawrócenia, to straszne! Nie należy się tym zniechęcać”. Ze swoim wiernym towarzyszem, koniem o imieniu Artaban, przemierzał rozległe tereny, ewangelizował oraz troszczył się o chorych i biednych. 

Kraj Matki Bożej 

Wkrótce po oddaniu Basuto Matce Bożej misja zaczęła się powoli rozwijać. Mógł to być wyraźny znak, że to nie w wysiłkach ludzkich należy pokładać nadzieję, lecz w łasce Boga, który jako jedyny może naprawdę zwrócić serca ludzkie ku Sobie. Cierpliwość i nieugiętość misjonarza wobec niepowodzeń świadczyła o jego wielkiej pokorze. Pierwszy uroczysty chrzest miał miejsce 8 października 1865 r., a 19 marca 1867 r. pierwsza kobieta z ludu Soto złożyła ślub czystości. Ojciec Gerard pracował niestrudzenie, co stopniowo przynosiło coraz więcej owoców. Pokochał Basuto całym sercem i całkowicie oddał się służbie jego mieszkańcom. Od przybycia w 1862 r. do swojej śmierci w 1914, czyli przez 52 lata, nie opuścił tego kraju ani razu.  

Dzieją się cuda 

Po śmierci o. Gerarda nastąpił szybki rozkwit Kościoła i zaczęły się dziać cuda, wymodlone za jego wstawiennictwem. Przykładem jest Florina Pakhela z ludu Soto, która miała kilka lat, gdy zachorowała i straciła wzrok. Towarzyszył jej silny ból i rany wokół oczu. Odwiedzający miejscowość każdego miesiąca lekarz przepisał jej specjalne leki. Po wielu miesiącach przyjmowania farmaceutyków zdrowie dziewczynki nie poprawiło się. Mama Floriny, Maria Pakhela, zabrała ją do szpitala w Maseru, stolicy Basuto. Tamtejszy lekarz stwierdził, że Florinie nie można pomóc. Dziewczynka miała być ślepa już na zawsze. Ostatnią nadzieją była modlitwa. Mama prosiła nieżyjącego już od 15 lat o. Gerarda o wstawiennictwo u Boga, jeden z ojców misjonarzy zaś przyniósł jego relikwię, którą mała Florina ucałowała. Następnego wieczoru dziewczynka miała zobaczyć postać, która powiedziała jej, że została uzdrowiona. Maria nie chciała uwierzyć córce, lecz następnego dnia okazało się, że Florina rzeczywiście widzi i rozróżnia kolory. Po pewnym czasie minął też ból, a rany wokół oczu się zagoiły. 

Co by było, gdyby o. Gerard się zniechęcił i zwątpił w moc Bożą, która może nawrócić każde serce? Jest prawdopodobne, że wiele dusz nie spotkałoby Chrystusa, a współczesny Kościół w Lesotho nie wyglądałby tak samo. „Kołaczcie, a otworzą wam” – o. Gerard nigdy nie przestał kołatać i dlatego dzisiaj czcimy jego pamięć, a wielu misjonarzy chce go naśladować. 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze