indie. Święty człowiek Boga [MISYJNE DROGI]
Rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego o. Mariana Żelazka SVD. Kolejny raz przyjeżdżam do Puri, świętego miejsca hinduistów i chrześcijan, gdzie swój ślad pozostawił o. Marian Żelazek SVD. Uczył chrześcijaństwa sposobem życia. Wszyscy tu o nim pamiętają.
Gdy z perspektywy czasu patrzę na postać o. Mariana, dochodzę do wniosku, że najbardziej oddziałuje świętość. Dlatego każdy misjonarz, jeśli chce być skuteczny, powinien być „świętym człowiekiem Boga”.
To kolejna podróż do Indii. Moje Indie pachną przyprawami i kadzidłem. Są bardzo kolorowe i jest w nich wiele kontrastów. Moje Indie to kraj poruszającej kultury, trudnej historii, także pojedynczych ludzi często dotkniętych chorobami. Moje Indie kojarzą się z pracą wielu werbistów, a szczególnie jednego: o. Mariana Żelazka SVD. W tym roku odbyłem tam podróż sentymentalną, na stulecie jego urodzin. Nie byłem sam. Po słowach arcybiskupa Johna Barwa SVD, ogłaszającego rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego o. Mariana, kościół parafialny w Puri wypełnił się gromkimi brawami. Odniosłem wrażenie, że były one nie tylko wyrazem uznania dla decyzji miejscowego pasterza, ale przede wszystkim manifestacją miłości do o. Mariana. Miłości, która była odpowiedzią na jego miłość.
Dotykanie śladów
Przez tydzień próbowaliśmy dotykać śladów, które pozostawił po sobie nasz współbrat. Zamieszkaliśmy w domu, który był jego ostatnim marzeniem – Centrum Duchowości „Ishopanthi Ashram”. Ludzie Zachodu, którzy przyjeżdżają do Indii w poszukiwaniu duchowości i często stają się jeszcze bardziej pogubieni, mają tutaj szansę odnaleźć głębię, sens i nadzieję, które daje chrześcijaństwo. My znaleźliśmy gościnność miejscowych współbraci i okazję do długich wieczornych rozmów w polskim gronie. Próbowaliśmy przywoływać nasze osobiste wspomnienia ojca trędowatych. Kiedyś
zapytałem go, czy czuje się bardziej Polakiem, czy obywatelem Indii. Odpowiedział, że połowa jego serca należy do Polski, a druga połowa do Indii. Ale po chwili się poprawił: „Nie, całe moje
serce należy do Polski i całe do Indii”. I takim go zapamiętałem. Wszystko robił na sto procent. Gdy spotykał się z jakimś człowiekiem, to ten ktoś w tym momencie był dla niego całym światem.
Nieopodal Centrum Duchowości znajduje się miejsce, w którym ojciec Marian mieszkał przez ostatnie lata. Spory ogrodzony teren ze stawem w środku, porośnięty wysokimi palmami i kwitnącymi krzewami. Przy wejściu znajduje się niewielka kapliczka, w której codziennie rano odprawiał Mszę św. Zwykle sam, bez pośpiechu, na sposób indyjski – siedząc przy niskim ołtarzu. A potem odmawiał brewiarz, przechadzając się wąskimi alejkami. Za każdym razem, gdy wchodziliśmy w tę uświęconą przestrzeń, staraliśmy się jej nie naruszyć. Co innego małpy, które ciągle się ścigały,
wyrażając wrzaskiem swoje osiągnięcia lub niezadowolenie. W budynku po przeciwnej stronie było mieszkanie o. Mariana, teraz zamienione na muzeum. W odnowionych pomieszczeniach stoi jego oryginalne łóżko, biurko z polską flagą; w gablotach umieszczono dokumenty, rzeczy osobiste i nagrody. Na ścianach wiszą zdjęcia, które opowiadają historię życia misjonarza wykluczonych.
Jednak najważniejszym miejscem jest jego grób. Rozmawiałem ze współbratem, który przewoził ciało o. Żelazka z Puri na werbistowski cmentarz przy domu prowincjalnym w Jharsugudzie.
Dziesięć lat później grób otwarto i ten sam współbrat przywiózł w urnie kości prawej stopy o. Mariana z powrotem do Puri. Nawiązał do tego bp Jerzy Mazur SVD, gdy w zaimprowizowanej modlitwie poświęcenia nowo zaaranżowanego miejsca pochówku, zacytował List do Rzymian: „O jakże piękne są stopy tych, którzy zwiastują dobrą nowinę”. W szczycie grobu ustawiono figurę o. Żelazka, który z czułością pochyla się nad trędowatą staruszką. Trudno o lepsze podsumowanie jego misji i określenie tego, czym jest owa „dobra nowina”.
Święty na wyciągnięcie ręki
W czasie obchodów stulecia urodzin o. Żelazka, które odbywały się w założonej przez niego szkole Beatrix, wygłoszono wiele przemówień. Poruszały dwa. Starszy, trędowaty mężczyzna opowiadał, jak pewnego dnia do jego domu przyszedł o. Marian. Zaczął go bezinteresownie leczyć, a jego dzieci posłał do szkoły. Dziś są już dorosłe i dobrze się im powodzi, a on sam jest szczęśliwy. I dodał, że jest chodzącym dowodem na to, co robił o. Marian. Święci są po to, aby zmieniać życie ludzi, tak jak zostało zmienione jego życie. Potem na scenę poproszono emerytowaną nauczycielkę, jedną z pierwszych w szkole Beatrix. Ojciec Żelazek zatrudnił ją, mimo że była trędowata. To zmieniło również i jej życie. Swoje wystąpienie zakończyła wzruszającymi słowami: „Ojcze Marianie, byłbyś tu z nami, gdyby niebo nie było tak daleko”. Mówiła to hinduistka. Z naszej perspektywy niebo wcale nie jest daleko. Wszak wierzymy w świętych obcowanie. W tym kontekście wspominam swój pierwszy przyjazd do Puri. Wraz ze sporą grupą przyjaciół o. Żelazka przybyliśmy tutaj na uroczystości trzeciej rocznicy jego śmierci. W czasie spotkania organizacyjnego mówiono nam, jak się przygotować, czego unikać i jak uważać na czyhające problemy zdrowotne, zwłaszcza związane z układem pokarmowym. Na drugi dzień po przyjeździe do Puri pojawiły się u mnie dolegliwości, które mogły wyeliminować mnie z aktywnego życia na parę dni. Ściskając się za brzuch, powiedziałem: „Ojcze Marianie, chyba nie po to tutaj przyjechałem. Zrób coś!”. Po kilku minutach wszystko ustąpiło. Bo święci są blisko i są po to, by zmieniać nasze życie.
Ostatnia droga
Dużym przeżyciem dla każdego z nas były wizyty w kolonii trędowatych. Wzdłuż wąskich uliczek stały szeregi przylegających do siebie parterowych domów, pomalowanych na różne kolory. W każdym z nich mieszkała jakaś rodzina albo pojedyncze osoby. Od razu dało się zauważyć, kto z nich był trędowaty. Choroba została już wyleczona, ale ubytki na dłoniach, stopach lub twarzy pozostały. Ci, którzy byli zakażeni, przebywali w szpitaliku z 22 łóżkami. Gdy o. Marian go zakładał, zapewne nie sądził, że uda mu się wyleczyć ponad tysiąc pacjentów. W centrum kolonii jest zadaszone miejsce, w którym mieszkańcy gromadzą się na modlitwę. 30 kwietnia 2006 r. przypadało jedno z ważniejszych świąt hinduskich. Wszyscy więc stawili się tutaj, także o. Żelazek, który
był gościem honorowym. Następnie, w sali nieopodal, był posiłek przeplatany śpiewami. Po jakimś czasie o. Marian, czując się zmęczonym, pożegnał się i ruszył w kierunku swego samochodu w towarzystwie kilku trędowatych. Po przejściu kilkudziesięciu metrów upadł i wkrótce zmarł. Bóg spełnił jego pragnienie, by śmierć zastała go pośród tych, którym posługiwał. Przeszliśmy w skupieniu tę ostatnią drogę o. Mariana. Podczas uroczystości jubileuszowych w miejscu upadku ojca trędowatych została odsłonięta pamiątkowa tablica, na której znalazły się słowa w języku orija: „Do końca ich umiłował”. I chociaż Ewangelista Jan odnosi je do Jezusa, to nie są żadnym nadużyciem w stosunku do o. Żelazka.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |