Madagaskar. Tam ewangelizują kobiety [MISYJNE DROGI]
Ojciec Marian Lis OMI był w ekipie pierwszych oblackich misjonarzy, którzy dotarli na Madagaskar. O jego pierwszych wrażeniach, dialogu z innymi religiami i marzeniach ewangelizacyjnych rozmawiają z nim Zofia Kędziora i Sandra Dominiczak.
Zofia Kędziora: Był rok 1980. Nas nie było jeszcze na świecie. Nikt nie słyszał o komputerach czy telefonach komórkowych. Inna era. Jak to było, gdy przyjechał Ojciec na Madagaskar? Pierwsze zetknięcie się z nowymi ludźmi, inną kulturą, z pewnością nie było łatwe.
Marian Lis OMI: – Pamiętam dobrze tę datę, 3 grudnia 1980 r. Lecieliśmy z Paryża do Antananarywy. W stolicy czekał na nas o. Franciszek Chrószcz. Potem krótka wizyta na obiad w domu Episkopatu Malgaskiego i powrót na lotnisko, by dotrzeć do Toamasiny – miejsca naszej misji. W samolocie zdekompresowało się wtedy powietrze, bo drzwi były niedomknięte, więc lecieliśmy wolno i nisko. Do dzisiaj pamiętam ból uszu z powodu dziwnego ciśnienia. Po wyjściu z samolotu pamiętam atak niemiłosiernego żaru powietrza, było wtedy około 35ºC. Podczas pierwszego spotkania z wyspą przekonałem się, że moje wyobrażenia były zbyt idealistyczne, wygórowane. Do tego doszło zwiedzanie wioski dla trędowatych prowadzonej przez siostry, witanie się z chorymi, pierwszy silny atak malarii. Spotkania z ludźmi, chrześcijanami, wyprawy do buszu, setki kilometrów przebytych pieszo. Jedzenie było raczej dietetyczne. Trzy razy dziennie ryż z warzywami malgaskimi i odrobiną mięsa z kury czy byka. Człowiek topił się na słońcu jak bałwan, chudł. To był mój pierwszy bojowy chrzest misjonarski. Zrozumiałem, że zaczynam prawdziwą misję, że to nie wyjazd turystyczny.
>>> Już 82 mln ludzi na świecie zostało zmuszonych do ucieczki
ZK: Wydaje się, że mentalność malgaska jest dla nas, Europejczyków, trudna do zrozumienia. To przecież nie tylko inny kontynent, ale zupełnie odrębna kultura.
– Malgasze to ludzie, którzy są bardzo otwarci. Jednak często nie znają chrześcijan i nie wiedzą, co oznacza ich kultura. Pamiętam pewną sytuację. Byliśmy z siostrą zakonną, Malgaszką, w buszu. Przychodzimy do wioski i miejscowi przywitali nas bardzo serdecznie, po chwili przyprowadzili nas do pewnego domu. Był to dom pod strzechą, a na środku stało wielkie łóżko i dwie poduszki. Myślałem, że to dla mnie. Jednak ta siostra, Malgaszka, zorientowała się, o co chodzi i poprosiła szybko, by przygotowali dla niej inny dom. Więc to niezrozumienie kultury było tak naprawdę z dwóch stron i wszyscy musieliśmy się tego nauczyć. Tak samo z językiem malgaskim. Uczyłem się go z języka francuskiego. Jednak nie ma jednego języka malgaskiego, są dialekty, bardzo zróżnicowane, zależne od regionu. Sam język malgaski ma wiele zapożyczeń – z języka francuskiego, kreolskiego, angielskiego, a nawet chińskiego czy indonezyjskiego. Gdy mówiłem po malgasku, nie mogłem w głowie tłumaczyć sobie z polskiego na malgaski i dopiero mówić. Musiałem myśleć tymi formami gramatycznymi, których w języku malgaskim się nauczyłem. Do tego dochodzą jeszcze akcenty itd.
>>>Młody prawnik rzuca wszystko dla misji w slumsach [ROZMOWA]
Sandra Dominiczak: W jaki sposób podchodził Ojciec do Malgaszy, którzy nie poznali jeszcze Chrystusa? Przekonanie kogoś do nowej wiary, w której wzrastały pokolenia, wydaje się być niezwykle trudne, a czasami nierealne.
– To nie było tak, że my – biali misjonarze – mieliśmy pierwszy kontakt z Malgaszami. Najpierw byli to katechiści, czyli świeccy Malgasze, którzy docierali do nowej wioski, do znajomych, którzy w niej mieszkali. Ludzie, którzy pochodzą z tej kultury i są zrozumiali dla Malgaszy. My, misjonarze, byliśmy bardziej doradcami i oczywiście kapłanami, czyli tymi, którzy dysponowali sakramentami. Gdy przybyłem do Marolambo miałem do obchodzenia 30 wiosek i to na dużym terenie. Więc mogłem być w nich raz na jakiś czas. Jednak osobą, która na miejscu była odpowiedzialna za daną wspólnotę był katecheta lub częściej – katechetka. Bardzo dużo kobiet jest zaangażowanych w ewangelizację na Madagaskarze, to kobieta jest tam pierwszym ewangelizatorem. Owszem, to mężczyźni rządzą, ale kobiety ewangelizują. Na misji jest tak, że każdy początkujący misjonarz stara się jak najszybciej ewangelizować tych, do których jest posłany, by głosić Ewangelię. Dzięki wieloletniej pracy w buszu zdobyłem umiejętność uczenia się w drodze, przede wszystkim od ludzi. Zacząłem poznawać mentalność miejscowych, którzy wychowani byli w tradycyjnej kulturze i religii malgaskiej. Im więcej przebywałem z ludźmi, tym bardziej uczyłem się cierpliwości, szacunku do człowieka, konkretnej miłości do tych ludzi.
Zofia Kędziora: W Europie mamy czasami trudne doświadczenia z dialogiem międzyreligijnym. Wiele osób jest mu przeciwnych. Podejrzewam, że na Madagaskarze mogło to być jeszcze trudniejsze.
– Owszem, społeczeństwo malgaskie jest zróżnicowane, jednak w gruncie rzeczy bardzo otwarte. Przejawia się to w kontaktach ekumenicznych i międzyreligijnych. W wiosce znajdziesz katolików, protestantów, anglikanów, a przede wszystkich animistów, czyli tych, który wyznają religie tradycyjne. W wiosce lub w małym miasteczku w buszu ludzie wiedzą, że aby żyć, przetrwać – potrzeba solidarności, współpracy. Często ekonomiczne aspekty życia ludzkiego mają wpływ na dialog. Przykładem są nasze misje, począwszy od Marolambo, Ambinanindrano, Masomeloki, Mahanoro. Nie widać jakiejś walki, zazdrości. Zaobserwowałem wielką otwartość ludzi różnych wyznań, także pogan.
>>> Madagaskar. Szpital i bandyci [MISYJNE DROGI]
Sandra Dominiczak: Był Ojciec kilkadziesiąt lat na Madagaskarze. To sporo. Czy po tych wszystkich latach czuje się Ojciec spełniony?
– Tak. Gdy kończyła się moja posługa na Madagaskarze miałem jeszcze jedno marzenie. Chciałem wraz z o. Andrzejem Serwaczakiem pracować na wyspie La Réunion. To wyspa na Oceanie Indyjskim, położona około 800 km na wschód od Madagaskaru i 174 km na południowy zachód od Mauritiusu. Jednak były jakieś problemy administracyjne i nie udało się to. Dziś oblaci mają tam cztery placówki. Ówczesny prowincjał, o. Ryszard Szmydki, zaproponował mi powrót do Polski i pracę w Prokurze Misyjnej. Moje pierwsze tygodnie w Polsce były wielkim szokiem. Po pierwsze – wszyscy byli znów biali (śmiech). Po drugie – nie orientowałem się w ogóle w polityce, polskiej mentalności. Musiałem na nowo przyzwyczaić się do ciężkiego, polskiego jedzenia i przepisów drogowych (śmiech). Musiałem na nowo się tego wszystkiego nauczyć.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |