Fot. pixabay

Mój dom w Andach [MISYJNE DROGI]

Policja przyprowadza dzieci do naszego domu. W nogę grają dziewczyny i chłopcy, a to wszystko u stóp Andów.

Moja przygoda z  Salezjańskim Wolontariatem Misyjnym (SWM) „Młodzi Światu” trwa już ponad cztery lata. To z tego miejsca, z ulicy Tynieckiej 39 w Krakowie, już ponad 250 młodych ludzi wyjechało na cały świat, aby przez pewien czas dzielić się tym, co mają – energią, umiejętnościami, wiedzą, a przede wszystkim wiarą. W krajach Afryki, Ameryki Południowej, Europy Wschodniej i Azji pracują jako nauczyciele, lekarze, architekci, a przede wszystkim wychowawcy i pedagodzy. Każdy z nas otrzymał zadanie, które stara się zrealizować najlepiej jak tylko potrafi.

To nie biuro podróży

Kiedy trafiłam do SWM, w moim sercu była natychmiastowa gotowość do wyjazdu, a w myślach Afryka. Ale to Pan Bóg wybiera najlepszy czas i miejsce – dwa lata formacji i zaangażowania w pracę SWM w Polsce, a potem Ameryka Południowa. „No tak, – pomyślałam – to nie biuro podróży. Skoro Ty, Boże, tak chcesz, niech będzie Ameryka”. Dziś nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Boliwia, do tej pory dla mnie anonimowy kraj, plamka na mapie świata, stała się moim domem i pozostanie moją drugą ojczyzną. W ciągu dnia palące słońce, w nocy wycie andyjskiego wichru, powietrze żółte od unoszącego się w nim pyłu i piasku. Czerwone zbocza gór porośnięte ogromnymi kaktusami otaczają niewielkie miasteczko zagubione w Andach. Tupiza leży na południu Boliwii, w regionie Potosí – najbiedniejszej części kraju. Wąskie uliczki, kilka niewielkich placyków, ubogie domy uprzejmych, lecz nieufnych i nieco zamkniętych na obcych mieszkańców Andów.

https://misyjne.pl/misja/chiny-swiecenia-biskupie-w-diecezji-hongdong/

Mój dom dziecka

To właśnie tu mieści się Hogar de Niños de Maria Inmaculada, czyli Dom Dziecka Maryi Niepokalanej. Kiedyś należał do państwa, obecnie prowadzony jest przez siostry służebniczki dębickie. Liczba jego mieszkańców, w wieku od 4 do 18 lat, stale się zmienia. Dzieci trafiają do tego domu z dnia na dzień, ale równie często niemal z dnia na dzień z niego odchodzą. Większość z nich ma rodziców, zdarza się, że sami je przyprowadzają, aby zapewnić im lepsze warunki, edukację lub by móc iść do pracy. Niektórzy regularnie odwiedzają swoje pociechy, ale są i tacy, którzy całkiem o nich zapominają. Zdarza się też, że policja lub sąsiedzi zabierają dzieci z domu, bo są źle traktowane albo znajdują je porzucone na ulicy. Dzieci śpią w dziesięcioosobowych pokojach, na piętrowych łóżkach. Można odnieść wrażenie, że są tu na jakiejś kolonii, właściwie nie mają żadnej prywatności. Pokoje, które później widziałam w jednym z  krakowskich domów dziecka, to w porównaniu z  warunkami boliwijskimi wręcz apartamenty . A trzeba podkreślić, że standardy w naszym domu są nieporównywalnie wyższe niż w państwowych ośrodkach.

Foto: arch. Dominika Oliwa

Jhoel zgubił krawat od mundurka

Już przed 7 rano słychać głos dzwonka, który zwołuje wszystkich na śniadanie. Wystarczy tylko wyjść z pokoju, by usłyszeć: „Kto widział mój piórnik?”, „Señorita, potrzebuję dwa jajka i mąkę na zajęcia z gotowania”, „Señorita, bo Jhoel zgubił krawat od mundurka!”, „A możemy obejrzeć bajkę?!” – milion pytań i okrzyków oraz uścisków na dzień dobry budzi lepiej niż filiżanka kawy, na którą i tak nigdy nie ma czasu. Moje codzienne obowiązki nie różniły się wiele od tych, które ma niemal każda mama, babcia czy starsza siostra. Rano trzeba zadbać, by dzieci wyszły do szkoły o właściwych porach i niczego nie zapomniały. Potem przeprawa z przedszkolakami – próba ubrania trójki maluchów w mundurki z muchami pod szyją i uczesanie im włosów na wodzie przypomina niekiedy walkę z wiatrakami. Przedpołudniową chwilę można poświęcić na pranie, zakupy dla domu – wielkie worki z mięsem, warzywami, czasem kilkadziesiąt litrów gazu. Już w południe znów słychać radosne głosy dzieciaków, które wracają ze szkoły. Po obiedzie i krótkim odpoczynku czas na zadania domowe. To jeden z głównych punktów dnia, który zajmuje zwykle całe popołudnie, a zdarza się, że trwa do późnych godzin nocnych, gdyż dla niektórych dzieci przepisanie czytanki czy wypisanie dziesiątkami liczb od 100 do 500 jest nie lada wyzwaniem. Wieczorem jeszcze lekcje angielskiego, bo w szkole nauka tego języka zaczyna się dopiero w liceum. Dla najstarszych również informatyka; mając na wyposażeniu tylko dwa stare komputery nie można dokonać cudów, ale lepsza taka wiedza niż żadna. Wolny czas przeznaczamy na ulubioną nie tylko przez chłopców, ale i dziewczynki, grę w piłkę nożną – trzeba przyznać, że mali Boliwijczycy są w tym naprawdę świetni. Dla mnie dziesięciominutowe bieganie za piłką na wysokości 3000 m n.p.m. było nie lada wyzwaniem. Kiedy już wszyscy pójdą do swoich pokoi, przychodzi czas na rozmowy, łaskotki, po prostu bycie razem. Każdy chce, aby choć chwilę poświęcić tylko dla niego. To właśnie te chwile są cenniejsze niż niejedna zdobyta umiejętność czy kupiona książka. Idąc na odpoczynek do swojego pokoju, nigdy nie wiesz, czy za chwilę ktoś nie zapuka do twoich drzwi z bardziej lub mniej pilną sprawą. Dyspozycyjność 24 godziny na dobę, czy można nazwać to pracą? To jest misja, po prostu życie – dzielenie go z tymi, do których jesteśmy posłani. To dawanie świadectwa o Chrystusie w prostych, codziennych sytuacjach, mówienie o Jego obecności nie tylko podczas modlitwy, ale i podczas nauki czy gry w piłkę.

Wioski świata

Misja nie kończy się jednak z momentem powrotu do Polski, ona tylko zmienia charakter – krzyż misyjny dostaje się przecież na całe życie. To dlatego na terenie Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego w Krakowie, powstał park „Wioski Świata”. To tu wolontariusze, którzy wracają z pracy na misjach, mogą dzielić się swoimi doświadczeniami, mówić o życiu i potrzebach mieszkańców innych kontynentów. To tutaj teraz jest moja misja.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze