Foto: Wojciech Ganczarek

Nikaragua. Taki cyrk [MISYJNE DROGI]

Czy cyrk może być przepisem na lepszą przyszłość? W Granadzie, trzecim co do wielkości mieście Nikaragui, dzieciaki z trudnych rodzin uczą się różnych sztuczek. Razem. Są z różnych krajów, kultur i religii.

Szkoła leży na obrzeżach miasta. W okolicy mnożą się protestanckie kościoły tuzina obrządków: proste konstrukcje z drewna lub nieotynkowanych pustaków, betonowe posadzki. Ewangelicy opanowali Amerykę Środkową: w mniejszych wioskach niemal co drugi budynek to świątynia. Katolików jest tu mniej. Z kościołami sąsiadują tzw. pulperías, osiedlowe sklepiki. By być obsłużonym, stuka się monetą w żelazną kratę. Po chwili pojawia się serdeczna sprzedawczyni, jej mąż lub córka. Sprzedają smażone chipsy z bananów, gumy do żucia i coca-colę, którą najpierw przelewa się ze szklanej butelki do foliowego woreczka. Te woreczki fruwają potem po gruntowych uliczkach przykurzonego przedmieścia, nadziewają się na kolczaste druty ogrodzeń i wpadają w szprychy czarnego roweru Miguela. Zbliża się wieczór, sobota, dzień wolny. Trzydziestokilkuletni Meksykanin z długim, czarnym warkoczem i błękitną walizką pełną marionetek zjeżdża ulicą Cmentarną do centrum kolonialnego miasta. Zza murów nekropolii przyglądają mu się śnieżnobiałe anioły.

>>> Śmierć w Meksyku – zwyczaje nie zawsze katolickie

Foto: Wojciech Ganczarek

Niecodzienna alternatywa

– To tu pierwszy raz w życiu widziałem rowerową kraksę – opowiadał mi Diego Gené, Wenezuelczyk i założyciel Szkoły Komedii i Mima. – Kiedy przyjechałem do Granady w 2001 r., to wszyscy jeździli rowerami. Teraz Nikaraguańczycy przesiedli się na motory. Dla Diego to symbol poprawy warunków życia w jednym z najbiedniejszych krajów kontynentu, z PKB niemal 10 razy niższym niż w Polsce. Zmiana miała się dokonać po 2006 r., kiedy do władzy doszli lewicowi sandiniści. Ale bieda nie zniknęła całkowicie, a najmłodsi członkowie rodzin muszą od małego pomagać rodzicom w utrzymaniu domu. Siedmiolatkowie włóczą się po mieście z drewnianymi skrzynkami czyścibutów. Lustrują przechodniów w poszukiwaniu skórzanego obuwia, i gdy tylko takie znajdą, śpieszą oferować swoje usługi. Starsi dźwigają przenośne stragany z okularami przeciwsłonecznymi, dziewczynki sprzedają „empanady”, smażone pierożki z mięsnym nadzieniem. Niektórzy, od dzieciństwa doświadczani problemami dorosłego życia, sięgają po narkotyki i kradzież. Diego przygotował dla nich niecodzienną alternatywę: monocykle, akrobacje i żonglerkę.

Foto: Wojciech Ganczarek

Przestrzeń wymiany

Cyrkowy dzień zaczyna się w południe. Dzieciaki wracają z państwowej szkoły do domów, zostawiają białe koszule i granatowe mundurki, i pędzą na nieśmiertelny ryż z fasolą, gotowany w wielkich, aluminiowych garnkach. Pomimo tropikalnych temperatur w cyrkowej szkole da się wysiedzieć nawet w upalnej porze sjesty. Budynek ma wysoki na przeszło sześć metrów sufit i ta architektura umożliwia większą niż zwykle cyrkulację powietrza. Po obiedzie na wysokościach zawiśnie szarfa. Niemka Maren zaprosi uczniów na lekcję powietrznych akrobacji. Bo kadra nauczycielska to towarzystwo międzynarodowe. I bardzo zmienne. Cesar pochodzi z Kostaryki. Na scenach występuje w czerwonych spodniach klowna i żółtej kamizelce. Rozśmiesza, śpiewa, manipuluje kryształową kulą i hula-hoop. W Granadzie przekazuje te umiejętności uczniom szkoły. Meksykański marionetkarz Miguel pokazuje, jak tworzy swoich bohaterów z korków od butelek i pestek awokado, a Sandra, Lucia i Audiel prowadzą zajęcia teatralne. Każdy, kto zatrzymuje się w szkole, zostawia coś po sobie: nauczy magicznej sztuczki, nowej techniki żonglerki lub narysuje mural na ścianie obszernego budynku. Własne obowiązki mają również najstarsi uczniowie, którzy instruują młodszych w podstawach jazdy na monocyklu lub – tak zwyczajnie – pomagają w zadaniach domowych z matematyki ze szkoły porannej. Może bardziej niż szkołą, nikaraguańską instytucję nazwalibyśmy przestrzenią wymiany. Każdy tu uczy i jest nauczany: bez względu na wiek, wyznanie czy narodowość.

Foto: Wojciech Ganczarek

Na nowo uwierzyć w siebie

Dlaczego cyrk? Może praktyczniej byłoby nauczyć dzieciaki języka an gielskiego, fryzjerstwa czy księgowości? W końcu, ktoś powie, takie umiejętności znacznie bardziej ułatwiłyby im start na rynku pracy niż balansowanie na jednokołowym rowerze. Od trzydziestu lat wmawia nam się, że musimy „potrafić się sprzedać”. Te dzieciaki nie wierzą w siebie. Są ciemnoskóre i skrajnie ubogie, co w rasistowskim społeczeństwie oznacza: najgorsze z najgorszych. Wzrastają w trudnych warunkach, w rozbitych rodzinach, często w oparach alkoholu. Pogardzane. Chodzą w używanych spodniach, w koszulce po bracie, często na boso. Z perspektywy biedy wydaje im się, że nie ma z niej wyjścia. Wszystko wydaje się odległe i niemożliwe. Jak po takim dzieciństwie uwierzyć w siebie? Czy da się jeszcze normalnie żyć? Po latach w szkole stają na głównej alei miasta i żonglują pięcioma maczetami naraz. Dookoła zbiera się tłum: wąski pierścień ludzi, który stopniowo puchnie. W końcu widownia tamuje ruch: zajmuje całą przestrzeń między dwoma rzędami kamienic. Jedna z maczet zdaje się wymykać z ręki, spada ostrzem w stronę głowy. Gawiedź zamiera. Co wrażliwsi kładą dłoń na otwartych ustach. Żongler w ostatniej chwili łapie broń za rękojeść i tłum wzdycha z ulgą. Podziw i oklaski.

>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze