O jednego męczennika więcej [MISYJNE DROGI]
Już od dzieciństwa chciałem być misjonarzem. Marzyła mi się Afryka i praca wśród tamtejszej ludności. Z tą myślą dorastałem. Trafiłem jednak zupełnie gdzie indziej.
Okazało się, że życie pokieruje mnie w zupełnie inne rejony. Krajem mojej misyjnej pracy został Pakistan. Nigdy przedtem nawet słowa nie słyszałem o oblatach w Pakistanie i ich pracy w tym kraju. Zdziwiłem się, gdy rozmawiając po raz kolejny z prowincjałem o chęci wyjazdu na misje, usłyszałem z jego ust, że właśnie otrzymał list od przełożonego oblatów w Pakistanie (obecnego biskupa Quetty), z prośbą o polskiego misjonarza. I tak się zaczęły misyjne drogi wiodące na kontynent azjatycki. Ale zanim tam dotarłem, od samego wymarszu, spory szmat drogi wiódł pod górkę. Wspomnę tylko, że kiedy w kwietniu 2002 r. składałem dokumenty z prośbą o wizę, nie sądziłem, że przyjdzie mi ją oglądać w paszporcie dopiero w połowie sierpnia następnego roku. W tym czasie nie zabrakło oczywiście słów zachęty i otuchy ze strony niektórych współbraci. Szczególnie słowa: „Jedź, jedź, będziemy mieli o jednego męczennika więcej” głęboko zapadły mi w pamięci i wziąłem je sobie do serca.
Ziemia męczenników
Pod koniec października 2003 r. stanąłem na świętej dla muzułmanów ziemi. Dla wielu chrześcijan tam żyjących – ziemi męczenników. Pierwszą trudnością, z jaką przyszło mi się zmierzyć, był oczywiście język i kultura, a raczej kultury występujące w różnych częściach Pakistanu. Abym mógł jak najszybciej „skosztować” tej różnorodności, przełożony misji zorganizował mi „Tour de Pakistan” i nawet dalej. Największy dla mnie problem był w tym, iż nie wiedziałem, że stałem się zawodnikiem i nie miałem pojęcia o poszczególnych etapach tego „wyścigu”. Dlatego uciążliwe i poniekąd irytujące było dla mnie, gdy po dwóch miesiącach pobytu w Karaczi (region Sindh), gdzie starałem się – pod czujnym okiem lokalnego nauczyciela – sklecać literki, coś tam czytać i pisać od prawej do lewej strony (uroki języka urdu), nagle dowiedziałem się, że jadę do misji w Derrickabadzie (region Pendżab) położonej wśród piasków pustyni. Oczywiście pobyty w Karaczi, gdzie mieszkali również nasi klerycy i w Derrickabadzie były dla mnie wzbogacające i dziękowałem Bogu za te doświadczenia. Kolejne dwa miesiące upłynęły i znów musiałem spakować tobołki do następnego etapu podróży. Dowiedziałem się, że tym miejscem będzie Quetta (region Balochistan) przy granicy z Afganistanem.Tu przynajmniej miałem z góry powiedziane, że nie mam co liczyć na dłuższy pobyt, bo to jest miejsce specyficzne i niebezpieczne dla przybyszów. Ale o dziwo przepracowałem tam prawie rok. Udało mi się wówczas „podgonić” lekcje języka urdu. Miałem tam wybornego, doświadczonego nauczyciela. Quetta pozostawiła też w moim sercu piękne przeżycia duszpasterskie. Miałem pod opieką kościół filialny w dzielnicy Samungli. Po jedenastu miesiącach przyszedł czas na kolejne zmiany. Tym razem moim celem była Sri Lanka (i to w niespełna dwa tygodnie po tsunami). Spędziłem trzy miesiące w jezuickim ośrodku formacyjnym Lewella w pobliżu Kandy, w towarzystwie oblatów z Bangladeszu, Indii, Lesotho i Tajlandii oraz sióstr zakonnych z rozmaitych wspólnot. To był ostatni etap podróży, który miał mnie w końcu zaprowadzić do Multanu, gdzie mieści się juniorat – Niższe Seminarium Duchowne Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Tam przez pięć lat pełniłem obowiązki przełożonego.
Ciągłe zmiany
Przemieszczanie się z miejsca na miejsce było dla mnie z jednej strony pięknym, ale z drugiej trudnym doświadczeniem. Ogólnie mówiąc – spodziewałem się konkretu, klarownych sytuacji, czegoś w rodzaju zakorzeniania się w tamtejszą rzeczywistość. Tymczasem te ciągłe zmiany sprawiały, że czułem się rozbity i zdezorientowany. Wśród współbraci krążyła anegdota o młodym misjonarzu, który przybywszy do Pakistanu pytał starszego, doświadczonego o to, co jest najważniejsze w pracy misyjnej. Usłyszał odpowiedź, że trzy rzeczy: „Po pierwsze – cierpliwość. Po drugie – cierpliwość, i po trzecie – cierpliwość”. Mogę po latach napisać, że choć znałem teorię, to w praktyce tej cierpliwości gdzieś mi zabrakło. Wielką trudnością było dla mnie wejście w mocno zakorzenione w mentalności stosunki pan-wasal (szczególnie na wsi), zdystansowanie się od pewnych sytuacji, spraw, ludzkich zachowań. Porady, żebym podchodził do wszystkiego z dystansem i tak po ludzku wyluzował, były dobrymi radami, ale nie potrafiłem tego zaaplikować do rzeczywistości.
Dobroć to słabość?
Ludzie byli bardzo życzliwi, gościnni, uczynni, ale można było się w tych relacjach pogubić. Najbardziej dziwiło mnie to, że dobroć i łagodność często interpretowano jako słabość. I dla jasności dodam, że nie było to tylko moje odczucie. Stąd przybywało coraz więcej wewnętrznych rozterek, gdzieś to wszystko się nawarstwiało, kumulowało. Bóg o tym wiedział. Ja dojrzewałem do tego, żeby dostrzec, że to moje serce jest może zbyt ciasne, zagracone – chociażby przez rodzące się uprzedzenia czy oczekiwania. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że zabrakło mi chyba spontaniczności. I zamiast tracenia sił na ujarzmianie rzeczywistości, może trzeba było bardziej się jej poddać, otworzyć się na nią. Dużą rolę odgrywa tutaj osobowość. Ludziom spontanicznym z pewnością będzie łatwiej i lżej w takiej sytuacji – kiedy jednak przychodzi to z trudem, praca misyjna okazuje się udręką.
Zabrakło mi cierpliwości
Starałem się pamiętać o tej anegdocie, że to cierpliwość w pracy misyjnej jest najważniejsza. Zabrakło mi jej jednak w stosunku do moich podopiecznych. Poprosiłem o zmianę. Wielkich możliwości manewru wówczas nie było. Zdecydowano, że pójdę do niedawno przejętej przez nas parafii w Sangla Hill (archidiecezja Lahore). To miejsce naznaczone wielką tragedią. Kilka lat wcześniej kościół i plebania zostały spalone przez tłum muzułmanów. Jeden z chrześcijan został oskarżony o zbezczeszczenie Koranu. Spalono wówczas również kościółek protestancki. Państwo dało środki na jego odbudowę. Coraz też bardziej docierała do mnie myśl, że jeśli chcę tu jeszcze pracować, to muszę zmienić swoje spojrzenie na wszystko – nabrać potrzebnego dystansu. Coraz głośniej w głowie zaczęły mi wybrzmiewać słowa, które kiedyś usłyszałem w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie, w czasie przygotowań do wyjazdu na misje. – Jeśli masz się męczyć na misjach, to lepiej wracaj. Ten wkradający się we mnie cień wątpliwości i rozterek ciągle narastał. Coraz bardziej wpływał na całą moją pracę misyjną w Pakistanie. Trzeba było coś ze sobą zrobić. Trwanie w takim braku konkretnych decyzji jest bardzo wyczerpujące – tak czysto życiowo i nawet duchowo. Dużo zawdzięczam mojemu ojcu duchownemu, który pomógł mi przepracować wszystkie te trudne tematy. W końcu przyszedł moment na postawienie sprawy jasno – wracam do Polski. Oczywiście decyzja o powrocie nie była czymś nagłym, natychmiastowym. To dojrzewało we mnie jak owoc. I nie podjąłem jej ot tak. Chodziło przecież o kolejny, poważny zwrot w moim życiu. Tak więc upewniłem się w sumieniu, czy jestem pewien swojej decyzji i pod koniec listopada 2010 r. wróciłem do Polski. W pewnym sensie jest mi teraz łatwiej. Doświadczenie trudnych misji w Pakistanie procentuje, ale szczerze mówiąc, do dziś trudno mi się odnaleźć, znaleźć swoje miejsce.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |