Australia, rodzina w misji

fot. arch. Ewa i Piotr Kardas

Po prostu wstaliśmy – misje w Australii [MISYJNE DROGI]

O trudzie decyzji wyjazdu na misje, o pozostawieniu bezpiecznego życia w kraju, o rodzinie i o tym jak starają się od 18 lat dzielić wiarą w Australii, gdzie 1% mieszkańców ich parafii to katolicy, z Ewą i Piotrem Kardasami rozmawia Marcin Wrzos OMI.

Marcin Wrzos OMI: Misjonarze bohaterowie z Australii… Tak mamy o Was napisać?

Piotr Kardas: Przestań. Nie chciałbym, żeby wyszło, że jesteśmy jakimiś bohaterami albo ludźmi, którzy przewyższają w jakiś sposób innych w Kościele, czy braci ze wspólnoty, i dlatego pojechali na misje. Tak na pewno nie jest. Nie mówię nawet o tym, że nie czujemy się jakoś moralnie lepsi od braci, którzy zostali w Polsce. Albo że czujemy, że jesteśmy większymi grzesznikami od nich, albo mniejszymi, bo tego nie wiemy. Na pewno nie jest tak, że mamy jakieś specjalne kwalifikacje, cechy osobowości, cechy charakteru. Tak samo kwestia wiary – to nie jest tak, że mamy mocniejszą czy słabszą wiarę od tej, którą mają ci, którzy w Polsce zostali. Ja tego tak nie widzę. To jest rzecz, której do końca nie będę rozumiał – dlaczego akurat nas to spotkało w życiu. Doświadczenie tego, że człowiek czuje się kochany przez Boga i w sercu jest o tym przekonany zostało nam dane po to, żebyśmy mogli na te misje pojechać – to jest to dar od Boga. Jednemu Bóg daje taki dar, drugiemu daje inny. Nie jesteśmy ludźmi wyjątkowymi. Wyjątkowość naszego życia polega tylko na tym, że dane nam było w życiu doświadczyć tego doświadczenia wewnętrznego, że Bóg jest dobry. Nie tylko tego, że Bóg jest – ale że jest dobry. Jest dobry dla nas indywidualnie i dla rodziny. I to jest ta różnica. Jednym to nie jest dane – ale nie dlatego, że są gorsi, albo chodzą mniej do kościoła, czy mają mniejszą wiarę. Są bracia, którzy mają w Polsce bardzo ciężkie krzyże, ale są we wspólnocie i idą za Jezusem, choć życie mają trudne. Mamy oboje z Ewą taką rezerwę do pokazywania siebie publicznie. Nam zależy na tym, żeby ludzie zobaczyli, że w ich życiu również jest obecny Bóg – i że nie muszą niczego udowadniać sobie, Bogu, ani innym. To jest naprawdę za darmo. Ale chcemy też, żeby ludzie zrozumieli jedną rzecz. Gdy myślę o tym, czym jest ta misja dla mnie, jako dla człowieka – to uczciwie powiem, że ta misja jest dla mnie krzyżem. Tak po ludzku wolałbym być w Polsce wśród swoich. Trochę odkrywałem, czym jest dla mnie ta misja. Zobaczyłem też, że jest inne pytanie – co ta misja zrobiła dla mnie? Dowiedziałem się o sobie bardzo wielu rzeczy, których nie wiedziałem wcześniej. Zrozumiałem swoją nędzę jako człowieka, taką pustkę, brak miłości. Miłość jest osobą, jak jej w tobie nie ma, to możesz się starać być dobry, miły i serdeczny – ale to jeszcze nie jest miłość. Jest więc pytanie o to, co robię, ale i to drugie: co ta misja zrobiła dla mnie? A zrobiła bardzo wiele rzeczy ważnych dla mnie samego.

Od ilu lat jesteście w Australii?

PK: Przyjechaliśmy 18 lat temu z pięciorgiem dzieci. Przed wyjazdem mieszkaliśmy w Warszawie przez sześć lat. Ale tak naprawdę nasza przygoda z Drogą Neokatechumenalną w Kościele rozpoczęła się w Lublinie, bo oboje studiowaliśmy na przełomie lat 80. i 90. filologię polską na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Tam się poznaliśmy i jednocześnie zetknęliśmy się z Drogą, wspólnotami i katechezami, też z oblatem Ryszardem Szmydkim. Nasza pierwsza, macierzysta wspólnota jest właśnie w Lublinie.

Ryszard faktycznie był zaangażowany w Drogę.

PK: Znamy Ryszarda, pamiętamy go, nawet kilka razem ze sobą rozmawialiśmy. Był bardzo znaną osobą, mocno zaangażowaną, podobał mu się Kościół rozumiany jako wspólnota. Pamiętam go sprzed tych 30 lat, więc on miał wtedy ok. 40 lat. Był bardzo aktywny, zaangażowany i z dużą radością brał udział w Drodze. Był katechistą, głosił katechezy w Szczecinie. Myśmy trochę po Polsce jeździli z rodziną. Na początku był Lublin. Mieszkaliśmy tam przez jakiś czas po ślubie, tam się urodziło troje naszych pierwszych dzieci. Potem wyjechaliśmy do Szczecina, z tego miasta pochodzę. Tam mieszkaliśmy przez kilka lat i tam też m.in. widzieliśmy Ryszarda na katechezach. I ostatni etap naszego życia rodzinnego w Polsce przypada na Warszawę – od 2000 r. do 2007 r. Tak w dużym skrócie wygląda nasze „podróżowanie” po Polsce. Potem ruszyliśmy do Australii. W każdym mieście mieliśmy wspólnotę, ale pierwsza była ta lubelska. W Warszawie nasza wspólnota jest w parafii pw. Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła – tzw. Domaniewska.

Australia, rodzina w misji
fot. arch. Ewa i Piotr Kardas

Jak to jest, że w pewnym momencie życia człowiek podejmuje decyzję – wstaje, pakuje się, rzuca pracę, bierze dzieci i wyjeżdża?

Ewa Kardas: To nie jest taki jeden impuls, to jest proces, który trwa przez jakiś czas. Ale na pewno jest tak, że w naszym życiu, że w moim życiu, doświadczyłam tego, że Pan Bóg mi pomógł. Jakoś mnie wyciągnął z pewnej niemocy, słabości. W moim sercu zrodziła się wdzięczność za to, że mogłam tego doświadczyć. Wtedy łatwiej jest odpowiedzieć na to wezwanie. To doświadczenie powoduje, że ja byłam gotowa wstać i pojechać razem z moim mężem i rodziną.

PK: Myślę teraz o tym, jak to wszystko wyglądało, co doprowadziło do tego momentu, że obydwoje pomyśleliśmy o misjach. Ja nigdy nie myślałem o wyjechaniu z Polski na misje, nie miałem w sobie takiego zapału. Ewa mówiła o momencie, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że jego życie jest dobre i widzi, że to dobre życie jest darem od Boga. Ja też miałem moment takiego wewnętrznego spełnienia, wdzięczności wobec Boga. Zrozumiałem, że On jest dobry dla nas – dla mnie, dla żony, dla dzieci, dla rodziny. Myślę, że to rodzi taką otwartość na to, żeby człowiek oddał trochę swego życia Bogu. Natomiast sama decyzja o wyjeździe na misje nie była nasza. Byliśmy na jakiejś konwiwencji [rodzaj rekolekcji – od red.], chyba na początku roku formacyjnego. Miałem wtedy taki czas, że dochodziło do mnie, że rzeczy, które robię w życiu – u mężczyzny to jest praca, bycie ojcem i mężem – nie nasycają mnie, zwłaszcza praca. Wiedziałem, że lubię moją pracę, ale coś było nie tak. Czy chodziło o narzekanie, marudzenie, szukanie czegoś bardziej atrakcyjnego? Czy o coś głębszego? Poprosiłem o rozmowę jednego z prezbiterów i powiedziałem mu, jaki mam dylemat i że nie wiem, co o tym myśleć. Czy to są moje fanaberie? Czy mam szukać lepszej pracy? Mówiłem, że jest we mnie jakaś pustka. On do mnie mówi: „Słuchaj, zastanówcie się z żoną, czy to nie moment, kiedy Pan Bóg wam pokazuje, że chciałby wam podarować inne życie. I pomyślcie o tym, czy może nie chcielibyście pojechać na misje”. I podczas tej konwiwencji rozmawiałem z Ewą na ten temat. I okazało się wtedy, że oboje mocno przeżywaliśmy wdzięczność Bogu za życie, które nam dał – choć o tym nie rozmawialiśmy. I na tej konwiwencji były ze strony katechistów, jak zawsze, pytania – czy ktoś chce być prezbiterem, czy ktoś chce do zakonu i na końcu jest pytanie do rodzin. Pamiętam jedno zdanie, które powiedział wtedy prowadzący konwiwencję: „Jeżeli tutaj na sali między nami jest jakaś rodzina, która doświadczyła tego, że Pan Bóg ich kocha i chce jechać na misje – to może wstać”. I to było nasze doświadczenie dobrego życia od Boga, Jego miłości do nas. Pomyślałem, że to jest pytanie skierowane do nas – to my jesteśmy rodziną, która doświadczyła Bożej miłości. Obydwoje tak wtedy widzieliśmy nasze życie. No i wstaliśmy na tej konwiwencji. To było niezaplanowane przez nas. Nie było żadnego procesu, wahania, zastanawiania się nad tym, co zrobić ze sobą. Po prostu po tej rozmowie z prezbiterem, po rozmowie między nami, po pytaniu katechistów – myśmy po prostu wstali. I tak zaczął się potem cały proces przygotowywania i myślenia, jak to zrobić.

A jak na to Wasze „wstanie”, na tę decyzję zareagowały dzieci?

PK: Najstarszy syn miał wtedy 12 lat, kolejne dzieci 10, 8… Dzieci były więc jeszcze małe. Jak im powiedzieliśmy, że nasza rodzina może być gdzieś wysłana na misje poza Polskę, to nie sądzę, że to rozumiały. Dzieci jeszcze nie były we wspólnocie, były za małe.

Ale dla nich to przecież też była duża zmiana – nowa szkoła, język…

EK: Myśmy rozmawiali z dziećmi później, jak to się wszystko wykrystalizowało i wiedzieliśmy już, że jedziemy. Jeszcze przed wyjazdem na konwiwencję do włoskiego Porto San Giorgio rozmawialiśmy z dziećmi i one mówiły, że będą tam, gdzie my jesteśmy. Myśmy jeszcze nie wiedzieli, dokąd pojedziemy. Rozmawialiśmy ze wszystkimi dziećmi, ale głos decydujący miały te najstarsze, a one mówiły, że będą z nami.

PK: Ustaliliśmy, że powiemy dzieciom, że wyjedziemy na misje i zapytamy je, czy chcą jechać. Czuliśmy, że jeśli jedno dziecko powie, że nie chce jechać, to my nie pojedziemy. Nie chcieliśmy wyjeżdżać wbrew woli dzieci – uznaliśmy, że to nie byłoby dobre. Jak już wróciliśmy z konwiwencji w Porto San Giorgio i wiedzieliśmy, że jedziemy i dokąd jedziemy – to wtedy powiedzieliśmy dzieciom i zapytaliśmy, czy chcą jechać. Poprosiliśmy, by każde z nich oddzielnie się wypowiedziało. Te starsze, w wieku szkolnym, które rozumiały pytanie, odpowiedziały, że mogą jechać. Żadne z nich nie powiedziało, że się boi, że nie chce, że to za trudne, że się źle z tym czuje. Myśmy dali dzieciom wolność. One usłyszały, że nie musimy jechać, mogły powiedzieć, co myślą. I tak się stało, że te starsze dzieci odpowiedziały, że mogą jechać, że chcą być tam, gdzie jest mama i tata.

Oblaci mają w nazwie „misjonarze”, więc to jest trochę oczywiste, gdy jakiś współbrat wyjeżdża na misje. Tymczasem dla mnie ogromnym świadectwem jest to, o czym mówicie – gdy cała rodzina jedzie na misje. Podziwiam, gdy ktoś w pewnym momencie kończy pracę w Polsce, zamyka drzwi i zaczyna nowy rozdział.

PK: Myślę, że jednym z najtrudniejszych momentów przed wyjazdem były rozmowy z naszymi rodzicami. Musieliśmy im powiedzieć, że wyjeżdżamy i nie wiemy, kiedy wrócimy i czy w ogóle wrócimy. Moja mama już wtedy nie żyła, ojciec był wdowcem, jestem jedynym dzieckiem moich rodziców, nie mam rodzeństwa. Musiałem mu powiedzieć, że niestety, ale nie będziemy się już widywać zbyt często. I pamiętam, że on nie wiedział, co ma powiedzieć. Nigdy wcześniej nie widziałem go w takiej sytuacji. Nawet nie protestował, nie był zły, po prostu wziął papierosa, wyszedł z pokoju i chyba z dziesięć minut stał na korytarzu. Nie był w stanie wrócić. Ja wtedy zrozumiałem, że nie da się tego wytłumaczyć rozumowo. Potem pytał, po co tam jedziemy, co będziemy robić itd. – to takie ludzkie pytania, które ludzie zadają, żeby się ogarnąć. Ale zrozumiałem też, że nie da się tego komuś wytłumaczyć. My sami tak naprawdę nie wiedzieliśmy, nikt nam nie powiedział, co to znaczy być rodziną na misji. Nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia. To wszystko było nam zupełnie nieznane. Trudno było komuś wytłumaczyć: „Jedziemy tam, bo biskup nas zaprosił”. I zaraz słyszymy: „A dlaczego was?”. No i co powiedzieć?

Ewo, a Twoi rodzice, rodzeństwo?

EK: Mam brata. Tata nie żyje. Było im bardzo trudno, ponieważ nasze dzieci były ich pierwszymi wnukami. Byli z nimi bardzo związani. Pamiętam, że jak rozmawiałam telefonicznie z nimi, to wciąż wracało to pytanie: „Kiedy wrócicie?”. Mi też było trudno, bo ja sama nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Mówiłam: „Mamo, nie wiem”. „Ale czy wrócicie?”. Tak po ludzku to było trudne doświadczenie.

A dlaczego padło na Australię?

EK: Konwiwencja w Porto San Giorgio trwała tydzień, może nawet 10 dni. W ciągu ostatnich dwóch dni wybrano dla nas Australię. Musi być duża wolność wyboru i decyzji – bo to decyzja, która dotyka też dzieci i ich życia. W bardzo dużej wolności, szczerości, rodzina wypowiada się o swoich możliwościach. Mówi, czy akceptuje ten wybór, czy też nie może go zaakceptować.

Australia – najdalej od Polski jak tylko się da! A jak było u Was ze znajomością języka angielskiego? Już go znaliście, czy uczyliście się dopiero na miejscu?

EK: Mój mąż znał angielski dobrze. Ja nigdy nie uczyłam się tego języka, tylko trochę przed wyjazdem. Dzieci uczyły się trochę w szkole. Ale jak przyjechaliśmy, to był szok językowy, bo ten język jest zupełnie inny niż ten, którego się uczy w Polsce. I nadal to nie jest język, którym ja się swobodnie wypowiadam.

PK: Ja znałem angielski dobrze w Polsce, ale tutaj to jest zupełnie inna wymowa…

Ja to rozumiem, bo byłem przez jakiś rok w Afryce, na Madagaskarze, i francuski, który znałem z Polski był zupełnie inny niż ten francuski „żywy”…

PK: Dla przykładu powiem, że gdy przyjechaliśmy do Australii, to trzeba było zająć się znalezieniem szkół dla dzieci. Pomagała nam w tym rodzina, która była na misji już od kilku lat. To byli Anglicy z Londynu. Pamela jeździła ze mną do dyrektorów szkół i mówiła im o tym, że przyjechaliśmy i pytała, czy nasze dzieci mogłyby chodzić do danej szkoły. I gdy uczestniczyłem w tej rozmowie i słuchałem tego, co mówi ona i dyrektor – to rozumiałem może 30-40%. Przez większą część czasu siedziałem i nie wiedziałem, o czym oni rozmawiają. A w Polsce naprawdę dobrze nauczyłem się angielskiego. To było bardzo trudne dla nas obojga. Człowiek przyjeżdża do miejsca, które jest kompletnie inne od tego, w którym dotąd żył. Było to dla nas trochę upokarzające, że nie mogliśmy dobrze zrozumieć innych ludzi i wypowiedzieć się tak, jak chcielibyśmy to zrobić. Skończyliśmy studia w Polsce i po polsku oczywiście możemy porozmawiać sobie na różne tematy. Tutaj się okazało, że nagle jesteśmy bardzo ograniczeni i nie jesteśmy w stanie powiedzieć zdania dłuższego niż siedem-osiem słów. I zrozumieć zdania, które ma 15 słów też nie mogliśmy. To było dla nas trudne doświadczenie, sporo czasu zajęło nam osłuchanie się z językiem i zrozumienie Australijczyków. Do tego dochodzą sprawy takie jak np. pójście do lekarza. Idziesz do lekarza – on jest Australijczykiem – a trzeba mu jakoś wytłumaczyć, co się dzieje. Myśmy na każdym kroku orientowali się, że wszystko jest trudne. Idziesz do sklepu, a tam okazuje się, że na półkach są rzeczy, których nazw nie znamy. Nagle się okazało, że musimy zacząć nasze życie od zera, jakby od początku. To doświadczenie życia w Polsce – kiedy człowiek jest sprawny, porusza się samodzielnie, jest niezależny od nikogo – okazało się, że tam nie funkcjonuje. Musieliśmy pytać tych Anglików nawet o najprostsze rzeczy. Choćby o to, co to znaczy, że chleb ma taką nazwę, z czym on w ogóle jest.

Wasz początek?

EK: Na początku przyjęła nas też polska rodzina, która była już od dłuższego czasu w Australii. Wyjechali tam w latach 80. Bardzo nam pomogli w codziennym życiu, w zorientowaniu się, gdzie można kupić różne rzeczy. To było dla mnie bardzo dobre.

PK: Na początku trzeba było wynająć dom, a my oczywiście nie mieliśmy pojęcia, jak to zrobić. I najstarsza wspólnota z naszej parafii szukała tego domu dla nas. Znalazła go, ale kiedy przyjechaliśmy – nie był jeszcze gotowy. I to polskie małżeństwo powiedziało, że na kilka tygodni może nas przyjąć. Nasze doświadczenie, jeśli chodzi o stosunek ludzi tutejszych do nas, jest bardzo dobre. Myśmy przecież nie mieli ze sobą prawie nic – każdy miał tylko jedną dużą walizkę i jedną małą, to wszystko. Przecież w domu trzeba mieć jakiś stół, krzesło, czajnik, poduszki, takie zwykłe rzeczy. Gdyby nie pomoc tych ludzi, tych braci, którzy podarowali nam to wszystko – to nie bylibyśmy w stanie zacząć tutaj funkcjonować. Oni byli bardzo pomocni, bardzo ofiarni. Pomogli nam rozpocząć życie tutaj – dzięki nim mieliśmy gdzie mieszkać, na czym usiąść, na czym się położyć. Mieliśmy dom.

Na czym polega teraz i na czym polegało wcześniej życie Waszej rodziny na misji ad gentes?

PK: To są dwie różne rzeczy. Rodzina na misji i ad gentes to są dwa różne rodzaje misji. My nie jesteśmy ad gentes. Ad gentes pojawiło się później. Wyjaśnię, na czym polega ta różnica. My jesteśmy rodziną w misji, czyli przyjeżdżamy do diecezji, której biskup poprosił o rodzinę na misji. Trafiamy do parafii, w której jest zalążek wspólnot neokatechumenalnych – najczęściej to bardzo młode i słabe jeszcze wspólnoty. Ale jest tam już jakaś rodzina – i chodzi o to, by ona nie była tam sama. Natomiast ad gentes oznacza, że kilka rodzin razem z prezbiterem jedzie w jakieś miejsce, mieszkają w pobliżu siebie, a w parafii nie ma jeszcze wspólnot. Albo nawet nie ma parafii w ogóle. My jesteśmy rodziną w misji, więc przyjechaliśmy do parafii, w której już były dwie wspólnoty neokatechumenalne i była w niej rodzina na misji już siedem czy osiem lat przed nami. Pytanie o to, na czym polega nasze życie, nasz pobyt tutaj, nasza misja – jest trochę i łatwe, i trudne. Trudne, ponieważ nie sądzę, byśmy robili coś wyjątkowego. Coś, czego w Polsce się nie robi. W Polsce głosi się katechezy, formuje się wspólnoty parafialne, ewangelizuje się na ulicach, w parafiach itd. I my oczywiście też to robiliśmy i robimy. Naszą rolą na początku było utrzymanie wspólnoty, która była w parafii – a która była bardzo słaba. Ci bracia byli od siedmiu, ośmiu lat na Drodze, ale przez trudności życiowe i różne cierpienia to się sypało. Trafiliśmy więc do wspólnoty, która potrzebowała trochę kotwicy – kogoś, kto będzie ją trzymał i pomagał ludziom funkcjonować i być we wspólnocie. Ale moim zdaniem to może robić każdy. W Polsce też są osoby, które ewangelizują.
Po latach zrozumiałem, na czym polega to, że ktoś jedzie na misje. Pomogły mi to zrozumieć słowa Kiko Argüello, który powiedział do rodzin wyjeżdżających na misje: „Rodziny, które wyjeżdżają na misje, jeżeli myślą, że wyjeżdżają, bo mają taką silną i mocną wiarę – to się mylą. Jadą tam po to, żeby tę wiarę otrzymać. I jeśli myślą, że jadą tam po to, by sobie od nowa zorganizować życie w nowym miejscu i żyć jak poprzednio – to też się mylą. Bo jadą tam po to, żeby to swoje życie stracić”. Po tych wszystkich latach mam cały czas te słowa w pamięci i z każdym rokiem widzę, że to jest prawda. Tak naprawdę tu nie chodzi o to, żeby robić jakieś rzeczy. Oczywiście zawsze potrzeba kogoś, kto podtrzyma wspólnotę, kto będzie głosił katechezy, kto odwiedzi proboszczów, kto pójdzie na tydzień czy dwa bez niczego głosić Ewangelię w innej części Australii. To wszystko jest ważne. Natomiast na samym dnie tego wszystkiego jest nasze życie. Życie mojej żony, dzieci i moje. Życie, które po ludzku mogłoby być łatwiejsze. Mogłoby być gdzie indziej, gdzie czulibyśmy się pewniej, swobodniej, gdzie byśmy nie czuli się samotni, gdzie byśmy się po prostu czuli lepiej – bylibyśmy u siebie. I to życie człowiek oddał, zostawiliśmy to. Jesteśmy świadkami Jezusa Chrystusa, który oddał swe życie na krzyżu – dla człowieka, z którym będę rozmawiał jutro w pracy albo spotkam go na ulicy. Ktoś może mnie spotkać i zapytać o to, co robię w Australii, po co tu przyjechałem. I ja mu powiem, że razem z żoną doświadczyliśmy tego, że w naszym życiu pojawił się Bóg i uczynił nam to i tamto. I chcę, by ten drugi też zrozumiał, że w jego życiu jest obecny Bóg, tylko może Go jeszcze nie widzi, może jeszcze nie rozumie, jak On działa w życiu. Tak widzę odpowiedź na pytanie o to, co na misji robimy, na czym ona polega, jakie jest tu nasze życie. Tak po ludzku to bardzo tęsknię za Polską.

Australia, rodzina w misji
fot. arch. Ewa i Piotr Kardas

Wy jesteście we wspólnocie. A jak wygląda katolicyzm w Australii? Jak funkcjonuje tam Kościół?

PK: Historycznie Kościół katolicki w Australii był zbudowany na emigrantach z Irlandii, którzy przybyli tu w XIX w. Kościół miał bardzo silną pozycję, wiele osób deklarowało przywiązanie do wiary katolickiej – mniej więcej do lat 70. XX w. Potem wszystko zaczęło się gwałtownie zmieniać. Kiedy przyjechaliśmy do naszej parafii, a wciąż jesteśmy w tej samej, to na mszy w niedziele było 350 osób. To nie jest duży kościół, ale był pełen, tak było w 2007 r. Dzisiaj po 17 latach na mszy jest jakieś 60 osób – to jest sześć razy mniej. To jest prawdziwy obraz Kościoła w Australii. Nasz proboszcz ma pod sobą dwie parafie, a za chwilę będzie miał cztery – bo nie ma prezbiterów. Powołań praktycznie nie ma. W seminarium jest pięć, sześć, może siedem osób na roku. Co roku może jedna, dwie osoby przychodzą do seminarium. Rzeczywistość Kościoła w Australii, jeśli chodzi o liczby i wiernych, i prezbiterów – jest bardzo mała i słaba. Trzeba wiedzieć, że kilka lat temu tutaj była ogromna afera związana z nadużyciami seksualnymi. Oczywiście, dochodziło do nich wszędzie – ale najwięcej szkół i internatów było w rękach katolickich, więc te liczby były bardzo wysokie. W mediach też mówiło się tylko o Kościele katolickim. To spowodowało ogromną stratę zaufania do Kościoła, ludzie zaczęli masowo odchodzić. W tym kraju mieszkają ludzie różnych narodowości, jest tu w użyciu ok. 160 języków. To kraj zbudowany na emigrantach z Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu. Nadal statystycznie najwięcej jest chrześcijan, potem są religie wschodu oraz islam (niecałe 10% mieszkańców). Chrześcijaństwo jest takim chrześcijaństwem tradycyjnym, niedzielnym, bardzo niechętnym do zmian. Wydaje nam się, że trudnością jest zaakceptowanie w Kościele nowych rzeczywistości. Jest tu trochę jak na pustyni – mało zielonych roślin.

Znam się z rodziną „neońską”, która jest w Bordeaux we Francji. Mieszkają w dzielnicy, w której katolików jest ok. 2-3%. O Francji mówiło się, że jest „pierwszą córą Kościoła”. Są tam na takiej samej zasadzie jak wy. Mówią, że widzą swoją misję jako odtworzenie na nowo żywego Kościoła – w niedawno katolickiej jeszcze przestrzeni.

EK: Tutaj jest mnóstwo parafii. W Polsce ludzie mieszkają w blokach, więc jest mnóstwo ludzi na kilometr kwadratowy, tutaj mieszka się w domach. Dlatego na terenie Melbourne jest ok. 300 parafii – żeby zmniejszyć powierzchnię parafii. W naszej parafii mieszka ok. 5-6 tys. ludzi, a do kościoła chodzi 60 osób – to jest jakiś 1%.

Wy też tak naprawdę odtwarzacie Kościół albo też staracie się, by przetrwał i na nowo zaczął żyć.

PK: Jak patrzymy na to, jak toczy się życie większości rodzin, które przyjeżdżają tu na misje – to ono ma dość podobny schemat. Przyjeżdża rodzina z dużą liczbą dzieci – pięcioro, sześcioro, może i dziesięcioro dzieci. Te dzieci dorastają, większość z nich wchodzi w związki małżeńskie, rodzą się kolejne dzieci. Są kolejne pokolenia. Najpierw dwoje rodziców, a potem są rodziny ich dzieci, rodzą się kolejne dzieci, wnuki. I te wszystkie pokolenia są ochrzczone, są we wspólnotach i one w tym sensie odtwarzają Kościół – niekoniecznie tylko dlatego, że chodzimy po ulicach i ewangelizujemy.

Ale też dajecie świadectwo.

PK: Na katechezy przychodzi bardzo mało osób. W większości są to zwykle młodzi i dzieci rodziców, którzy są na misji albo też dzieci australijskich braci. Odtwarzanie i odbudowa Kościoła odbywa się więc właśnie w ten sposób – kolejnych pokoleń jest więcej i więcej – bo to rodziny wielodzietne. Rodzą się kolejne dzieci, są chrzczone itd.

A Wasze dzieci jak funkcjonują?

EK: Troje naszych dzieci jest już poza domem, mają swoje rodziny. Najstarszy syn ma żonę Australijkę, drugi też Australijkę – pochodzenia australijsko-indyjskiego. Nasza córka ma męża, który pochodzi z rodziny wietnamsko-laotańskiej. To jest przykład niesamowitego działania Boga, Jego opatrzności, bo mąż naszej córki był buddystą, jego rodzina to buddyści. Spotkał naszą córkę i zaczął przygotowania do przyjęcia sakramentu chrztu. Powiedział, że chciałby być w Kościele. Został ochrzczony w parafii, potem chodził na katechezy i wstąpił do wspólnoty. Taka była historia tego związku.

Pozostała dwójka mieszka wciąż z Wami? Bo mówiliście, że wyjechaliście z pięciorgiem dzieci.

PK: Przyjechaliśmy z pięciorgiem, natomiast mamy szóstego syna, który jako jedyny urodził się w Australii. Jest najmłodszy, ma teraz 12 lat. Troje dorosłych ma swoje rodziny, czwarte dziecko – syn – ma 24 lata, jest kawalerem. Wyjeżdża zaraz na misje do Timoru Wschodniego, by ewangelizować. A potem do Papui-Nowej Gwinei.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze