Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Stołówka i taras widokowy w walce z ubóstwem i przestępczością [REPORTAŻ]

Zaczęło się od społecznych jadalni, do których każdy mieszkaniec przynosił to co miał. W ten sposób walczono z głodem i społecznymi patologiami. W organizowanie takich stołówek zaczął angażować się Kościół. Jeden z arcybiskupów Cali przypłacił za swoje zaangażowanie w pomoc społeczną życiem. Jednak stwierdzono, że napełnienie brzuchów nie wystarczy. Trzeba iść dalej. Jak w dzielnicy Siloé w Cali, która radykalnie zmienia swe oblicze.

Pod mój hotel w centrum podjechał samochód Duszpasterstwa Społecznego Archidiecezji Cali. Przez okno uśmiecha się i macha do mnie Anderson Bernal. Kieruje on mediami duszpasterstwa i jadalni społecznych, które dziennie żywią ok. 60 tys. osób. Jest to możliwe dzięki skoordynowanej działalności trzech podmiotów. Po pierwsze, to miejscowe wspólnoty oraz ich liderzy, którzy zajmują się wszystkim na miejscu. Bez nich nie miałoby to prawa funkcjonować, ponieważ są takie miejsca na mapie Cali (zwłaszcza w dystrykcie Aguablanca), do których oficjalne władze i policja nie mają zwyczajnie wstępu. Po drugie, to silne wsparcie dwóch instytucji – Kościoła oraz lokalnego rządu Cali, które od 2015 r. wspólnie walczą o pokonanie głodu i wynikających z tego patologii społecznych w tym, jak mówią, najniebezpieczniejszym mieście Kolumbii. Podczas drogi krętymi drogami pod górę Anderson informuje mnie, że jedziemy do dzielnicy Siloé. Zapytał mnie, czy słyszałem o niej, szczerząc przy tym zęby. Oczywiście, że słyszałem. Wciąż figuruje na liście najbardziej niebezpiecznych miejsc w Cali, choć to powoli są już dawne dzieje. Dzielnica, wzorem słynnej Comuny 13 w Medellin, radykalnie zmienia swe oblicze. Ale zacznijmy od początku.

>>> Iść na peryferie – te zakonnice realizują program papieża Franciszka już od ponad 100 lat [REPORTAŻ]

Dlaczego zamordowano arcybiskupa Cali?

Na przełomie lat 80. i 90. wiele zmarginalizowanych dzielnic Cali, jak i zresztą całej Kolumbii, cierpiało z powodu głodu. Mieszkańcy zaczęli się organizować i tworzyć tzw. wspólnotowe garnki. Ktoś miał warzywa, inny dostarczył jajka, jeszcze ktoś inny owoce. Z tego można było skomponować pożywny posiłek dla całej lokalnej społeczności. Ten godny podziwu wspólny wysiłek możliwy był dzięki silnym więziom, jakie łączyły miejscowych. Być może umocniły się one również na skutek zagrożenia gangami i przemocą, trawiącą ówczesną Kolumbię. To były bowiem czasy Pablo Escobara i dwóch potężnych karteli narkotykowych, z Medellin oraz właśnie Cali. Do tego dochodziła działalność grup partyzanckich, w tym najsłynniejszej chyba FARC, czyli Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii, które powstały jako zbrojne skrzydło partii komunistycznej. Do niektórych bojówek przyłączali się – niestety – również księża, kładąc jednocześnie intelektualne podwaliny pod tzw. teologię wyzwolenia. Wśród nich był, przeniesiony potem do stanu świeckiego, ks. Jorge Camilo Torres Restrepo, który wstąpił do Armii Wyzwolenia Narodowego (ELN). Jego słynną książkę „Stuła i karabin” można bez trudu przeczytać w języku polskim.

Kościół w Kolumbii nie zamierzał jednak rozwiązywać problemów społecznych przemocą. Zresztą grupy zbrojne pod chwalebnymi hasłami nierzadko instrumentalnie wykorzystywały ubóstwo dla własnych, partykularnych celów. Angażowały się nawet w handel narkotykami. Jednym z hierarchów, który ostro krytykował kartele i partyzantki, był abp Isaías Duarte Cancino, który w 1995 r. objął w zarząd archidiecezję Cali. Swoją wrażliwość na biedę i patologie społeczne postanowił wykorzystać w inny sposób. Dostrzegł potencjał w komunitarnych stołówkach, które od kilku lat organizowali mieszkańcy zmarginalizowanych dzielnic. Kościół włączył się w tworzenie społecznych jadalni, które były zaopatrywane dużo lepiej. Najeść do syta mógł się każdy, kto przyszedł. Posiłki komponowano ze zbilansowanych składników, a nie z tego, co akurat kto miał. Katoliccy wolontariusze oraz miejscowi, którzy nie zawsze podzielali ich wiarę, ale zapał do zmian owszem, zaczęli współtworzyć dziesiątki sprawnie funkcjonujących jadalni.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Wspomniane partyzantki, mające na sztandarach walkę z nierównościami i niesprawiedliwym systemem, niekoniecznie były zainteresowane wychodzeniem ludzi z biedy i głodu. To bowiem na takich zmarginalizowanych społecznościach pasożytują często nie tylko wspomniane bojówki, ale przede wszystkim grupy przestępcze z Ameryki Łacińskiej. Młodych i zdesperowanych łatwiej wysłać jako „mięso armatnie” do walki. Jedni idą z perspektywą rychłego wzbogacenia się na handlu narkotykami. Inni, by „walczyć o sprawiedliwość”. Słowa i postępowanie abp. Cancino nie podobały się przestępcom i terrorystom. Do dzisiaj dokładnie nie wiadomo, kto naprawdę odpowiada za ten atak.

16 marca 2002 r. w kościele pw. Dobrego Pasterza w dystrykcie Aguablanca (to jeden z problematycznych i zmarginalizowanych rejonów Cali) panowała radosna atmosfera. Abp Cali udzielił bowiem ślubu wielu parom. Gdy wychodził ze świątyni, podniosła atmosfera została przerwana hukiem strzałów z broni, jakie w stronę hierarchy oddało dwóch mężczyzn. Duchowny zmarł.

Nie wystarczy dać ludziom jeść

Oczywiście morderstwo arcybiskupa wywołało szok i strach. Kościół działał jednak dalej, a w 2015 r. lokalny rząd postanowił skorzystać z jego wiedzy i doświadczenia, przyłączając się do budowania i wspierania społecznych jadalni. Przypływ gotówki bardzo pomógł. Niektórzy postanowili nie tylko walczyć z głodem, ale całkowicie zmienić swoje dzielnice.

Kiedy dojeżdżamy do stołówki w Siloé, to od razu rzuca się w oczu wymalowany na niej mural z Bobem Marleyem. Sama dzielnica wygląda jak typowe południowoamerykańskie ubogie dzielnice z rozrzuconymi chaotycznie po wzgórzach nieumalowanymi domami z cegły. Na niektórych jednak pojawiają się murale. Jadalnia znajduje się w domu prywatnym. To miejscowi udostępniają swoje przestrzenie, a lokalni wolontariusze gotują. Pracownicy archidiecezji przywożą produkty i mają konkretne rozpiski. Anderson zaznacza, że program społecznych jadalni zakłada, że posiłki muszą być dobre, a nie robione byle jak. Dbałość o jakoś pożywienia jest bardzo ważna.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Z domu wychodzi 40-letni mężczyzna. To Jhon Freddy Guevara Loaiza, jeden z ważniejszych motorów zmian społecznych w Siloé i główny kierownik jadalni społecznej (każda z nich ma swojego głównego zarządzającego i kilku do pomocy). Od razu zaznaczył, że to wcale nie jadalnia jest tym, co chce mi przede wszystkim pokazać. Nieco wyżej otworzyli dom kulturalny, w którym miejscowa młodzież może skorzystać z komputerów w celach edukacyjnych (dla nas komputer to coś oczywistego, ale tam tak nie jest) albo „wyżyć” się artystycznie. Przecież również w procesie przemiany Comuny 13 w Medellin sztuka odgrywała ogromną rolę. Młodym trzeba dać jakąś alternatywę, perspektywy, poza narkotykami, bójkami i kradzieżami. Jhon pokazuje centrum kulturalne z wielką dumą i podkreśla, że Siloé to dzisiaj zupełnie inne miejsce. Zapraszają tu teraz turystów. – Nie interesuje mnie polityka, czy coś jest lewicowe, czy prawicowe. Mnie interesuje robota i zmiany, jakie ona może przynieść w tym konkretnym miejscu – mówi Jhon.

Jhon (od lewej) rozmawiają z Andersonem/Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Mężczyzna, podobnie jak wielu innych mieszkańców Siloé, skończył jedynie podstawówkę. To, widać, nie przeszkadza mu w robieniu wielkich rzeczy. Trzeba przyznać, że pomysłów i idei mu nie brakuje. – Nie wystarczy dać ubogim ludziom jeść. Jadalnia społeczna to także pewna pedagogia, miejsce spotkań lokalnej społeczności, także tych, którzy się wzajemnie nie lubią. To też wstęp do tego, by razem robić coś większego. Nie możemy poprzestać na wydawaniu jedzenia, ale powinniśmy podejmować kolejne działania, które będą motorem zmian – wyjaśnia Jhon.

Taras widokowy

W ten sposób dzięki wspólnemu działaniu udało się zamienić starą cysternę, której używano przez dekady do składowania śmieci, na d0m kulturalny. W tym celu Jhon skrzyknął się kilka lat temu z grupką innych osób. Zaczęło się jednak od utworzenia na cysternie punktu widokowego na Cali. Widok robi wrażenie. Panorama miasta musi być szczególnie piękna nocą. Utworzono z tego punkt turystyczny. Na szczycie wyświetla się nawet wieczorami wielką gwiazdę. To gwiazda nadziei. Dzisiaj po Siloé oprowadza się turystów z całego świata, a sama okolica zrobiła się w miarę spokojna (choć osobiście nadal odradzałbym samotne wędrówki, zwłaszcza nocą). Mieszkańcy marzą jednak o dalszych pracach. Bardzo chcą odmienić wizerunek swojej dzielnicy.

W domu kulturalnym, dawnej cysternie, produkują koszulki, które promują Siloé. Na jednej z nich widnieje napis, który mówi, że „Siloé nie jest takie, jak je malują, ale takie, jak my wszyscy je malujemy”. Oznacza to, że dzielnica i ludzie tam mieszkający nie są tacy straszni, jak to pokazują media. To od zależy, jak będzie ona naprawdę wyglądać. Zaangażowanie lokalnych wolontariuszy w pomoc swoim współmieszkańcom udowadnia, że powstaje z tego piękny obraz.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Wolontariuszki, które przygotowują posiłek, mówią, że zaczęły pomagać w czasie pandemii. Wtedy utworzył się tutaj „wspólnotowy garnek”, a wkrótce, dzięki wsparciu Kościoła i lokalnego rządu, przemieniono to miejsce w jadalnię społeczną. – Tutaj wielu ludzi żyje z dnia na dzień. Pracują przy światłach ulicznych, sprzedając różne rzeczy lub myjąc szyby samochodowe, albo w domach prywatnych np. jako sprzątaczki. Kiedy wszystko zamknęli podczas pandemii, ci ludzie stracili jakiekolwiek źródło dochodu, a oszczędności żadnych nie mieli, bo przecież niby z czego. Wielu było po prostu głodnych, więc postanowiłyśmy zorganizować im posiłki wspólnymi siłami – tłumaczy Juliette. Wtóruje jej Rocio. Kobiety są wierzące, ale na skomplikowanych drogach życia oddaliły się od Kościoła katolickiego. Szanują go jednak za jego działalność społeczną i angażują we współpracę z nim.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Nie brakuje im humoru, nawet czarnego. Rocio zapozowała do zdjęcia podczas krojenia mięsa z nożem i złowieszczym uśmiechem. Na szczęście Siloé nie jest tak złowieszcze jak dawniej, choć niektórzy turyści przybywają, żeby „polansować się” w „niebezpiecznej dzielnicy”. A wszystko dzięki zwyczajnym ludziom. To ich cicha i niezauważana praca odmienia świat lokalny.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze